4.5 C
Warszawa
poniedziałek, 23 grudnia 2024

Amerykańskie wybory. Gry wojenne demokratów

Coraz więcej poszlak wskazuje na to, że partia demokratyczna nie uzna ewentualnego zwycięstwa Donalda Trumpa w nadchodzących wyborach prezydenckich. Liberalna opozycja przygotowuje cały wachlarz działań, od podważenia legalności głosowania, po możliwość zaangażowania armii w politykę. Pewne jest tylko jedno, w warunkach epidemicznej niestabilności, każda forma wyborczego protestu opozycji łatwo zamieni się w kryterium uliczne.

Transition Integrity Project

„Jeśli Donald Trump nie osiągnie znaczącej przewagi głosów w nadchodzących wyborach, Partia Demokratyczna jest gotowa podjąć wszelkie kroki, aby uniemożliwić ewentualną reelekcję obecnego prezydenta”. Takie obawy coraz częściej artykułują konserwatywne media Ameryki, m.in. telewizja Fox News oraz portale Th e American Mind i Breitbart. Oczywiście to tytuły popierające Donalda Trumpa. Odpierając zarzut o brak obiektywizmu równie dobrze można powołać się na sygnały tak renomowanych, a więc opiniotwórczych mediów, jak „The Washington Post” czy brytyjski „The Spectator”. Do sympatyków obecnego prezydenta nie należą, o radykalnych scenariuszach powyborczych opozycji nie piszą wprost, ale determinacji Partii Demokratycznej na wypadek porażki nie ukrywają.

Atmosfera wokół zaplanowanych na 3 listopada wyborów prezydenckich gęstnieje z każdym dniem zbliżającym Amerykanów do głosowania. Chodzi bowiem o nadzwyczajną stawkę i takież okoliczności. W jeszcze większym stopniu o procesy społeczne zachodzące w USA od co najmniej trzech dekad, które epidemia ujawniła z całą siłą. Wreszcie pod znakiem zapytania stanęła przyszłość establishmentu, który od zakończenia zimnej wojny nieprzerwanie wyznacza kurs, którym kroczy Ameryka, a zatem cały świat. Latem tego roku zebrała się nieformalna grupa znana pod nazwą Transition Integrity Project. Chodzi o 100 niezwykle wpływowych polityków, dziennikarzy, prawników, naukowców i analityków. Słowem, w jednej sali konferencyjnej zgromadziły się osoby zaufania publicznego cieszące się ogromnym autorytetem w reprezentowanych przez siebie dziedzinach, nie wyłączając ekspertów służb specjalnych i sił zbrojnych. Pierwszą cechą wyróżniającą nobliwego zgromadzenia jest doświadczenie w pracy administracji federalnej na szczeblu Białego Domu, czyli rządowym. Najważniejszym wspólnym mianownikiem są jednak liberalne przekonania klasyfikujące Transition Integrity Project, jako nieformalny trust mózgów Partii Demokratycznej. Kluczową rolę odgrywa były doradca prezydenta Billa Clintona i szef Białego Domu podczas jego kadencji John Podesta – szara eminencja i człowiek do specjalnych poruczeń.

Cel spotkania był szczytny, bowiem pokojowy tranzyt władzy pomiędzy ustępującym i nowym prezydentem jest znakiem rozpoznawczym systemu amerykańskiej demokracji. Pretendent, który przegrał, nigdy nie poddawał wyników głosowania w wątpliwość, a jeśli nawet, to po decyzji niezawisłego sądu zawsze uznawał zwycięstwo rywala. Skąd jednak wątpliwości wpływowego grona, że tym razem będzie inaczej? Otóż Partia Demokratyczna poczuła się zaniepokojona twitterowymi wpisami Donalda Trumpa. Prezydent podzielił się po prostu kilkoma wątpliwościami, które w związku z sytuacją epidemiczną przyszły do głowy wielu Amerykanom. Na przykład, czy głosowanie za pośrednictwem poczty nie stanie się polem manipulacji wyborczych? A propos, na dniach okazało się, czego nie omieszkał na Twitterze wytknąć prezydent, że wyborcy jednego ze stanów otrzymali po dwie karty upoważniające do korespondencyjnego głosowania.

Inną z kwestii podnoszonych przez demokratów stała się operacja „Le-Gend” służb federalnych. Z rozkazu prezydenta FBI, gwardia narodowa i inne agencje specjalne przywracają porządek publiczny w Portland, Minneapolis i Chicago opanowanych przez anarchistów, BLM i idące ich tropem afroamerykańskie gangi. Na nic zdał się kolejny wpis Trumpa, w którym poinformował, że siłom federalnym udało się aresztować tysiąc bandytów, w tym 90 poszukiwanych morderców. Opozycja natychmiast zarzuciła prezydentowi, że chce odłożyć wybory pod pretekstem nadzwyczajnej sytuacji epidemicznej. Lub, co gorsza, w przypadku niekorzystnych wyników głosowania nie odda władzy, sięgając po przemoc aparatu państwa. Na tle zarzutów o nieczystą grę polityczną lub dyktatorskie zapędy prezydenta, konferencja Transition Integrity Project (TIP) miała nieco zaskakujący przebieg. Lepiej byłoby ją nazwać grą wojenną sztabu generalnego. Jak to podczas manewrów sił zbrojnych bywa, część „generałów” partii demokratycznej grała rolę złych, czyli pozorowała wyborcze zachowania Trumpa oraz jego administracji. Część zaś dobrych na czele z Johnem Podestą, który wcielił się w Joe Bidena.

Przedmiotem intelektualnych ćwiczeń były cztery scenariusze reakcji sztabów wyborczych obu kandydatów na różne wyniki głosowania. Od przekonującego zwycięstwa Donalda Trumpa (lub Joe Bidena), poprzez symulację zwycięstwa przysłowiowym jednym głosem, po kombinację przewagi w Kolegium Elektorskim przy mniejszej liczbie głosów oddanych bezpośrednio w poszczególnych stanach. Nie wnikając w szczegóły amerykańskiego systemu wyborczego, stanowiącego rezultat historycznego kompromisu pomiędzy koncepcją wyboru prezydenta przez Kongres i w głosowaniu powszechnym, rezultat ćwiczeń okazał się groźny wyłącznie dla Donalda Trumpa.

Po pierwsze, ćwiczącym wyszło, że poza scenariuszem własnego, przekonującego zwycięstwa, obecny prezydent zrobi wszystko, żeby nie oddać władzy, a jeśli już, to zagrożony wyprowadzką z Białego Domu wykorzysta okres „bezkrólewia” do oficjalnej elekcji następcy na wiele bezprawnych działań. Od dekretów zabezpieczających swoją abolicję, przez skierowanie funduszy budżetowych do powiązanych ze sobą firm, po usytuowanie współpracowników i doradców w strukturach biznesowych. Itd. itp.

Problemem nie jest jednak sam fakt sztabowych gier partii demokratycznej, bo tak otwarcie trzeba nazwać konferencję TIP, a nawet upubliczniony przezeń raport. Bez odpowiedzi pozostają dwa kluczowe pytania. Po pierwsze, dlaczego demokratyczny areopag z góry przypisał obecnemu prezydentowi zamiar zdeptania demokracji, czyli prawa wyborczego? Po drugie, dlaczego faktycznym tematem ćwiczeń opozycji było niedopuszczenie do reelekcji obecnego prezydenta, zakładając, że bez względu na stosunek głosów wygra jednak wybory z Joe Bidenem? Groźna przyszłość Wniosek, który wynika z próby odpowiedzi na oba pytania, jest groźny dla USA. Wiele poszlak wskazuje, że to Partia Demokratyczna nie pogodzi się z porażką wyborczą Joe Bidena bez względu na prawne okoliczności, a co ważniejsze społeczne i polityczne konsekwencje dla demokracji.

Jest wielce prawdopodobne, że powyborcze scenariusze przypisują Trumpowi zamiar złamania prawa tylko po to, aby zamaskować prawdziwe zamiary demokratów oraz wywołać wrażenie, że reagują jedynie na zło ratując Republikę. W opublikowanym raporcie jest coś bardziej złowrogiego. To chęć wyraźnego przeniesienia sporu politycznego na ulice, a więc groźba potencjalnego rozlewu krwi. Wszystkie warianty rozwoju sytuacji opracowane przez TIP zakładają, że sympatycy, agitatorzy, aktywiści BLM i bojówkarze Antify wyjdą z domów siać chaos. Zostaną wezwani do obrony prawdziwych wyników głosowania sfałszowanego przez administrację Trumpa. Trudno, żeby w takiej sytuacji na ulice nie wyszli również zwolennicy obecnego prezydenta. Tymczasem w rękach Amerykanów jest kilkadziesiąt milionów sztuk legalnej broni palnej. Co więcej, prawo daje możliwość jej użycia nie tylko do indywidualnej samoobrony, ale dla porządku publicznego i to przez grupy obywateli. Jak zakończy się sytuacja, gdy uzbrojeni zwolennicy jednego kandydata wezmą „pod ochronę lokal z wypełnionymi biuletynami wyborczymi, a równie dobrze uzbrojeni sympatycy drugiego z pretendentów uznają to za zamach na swoje prawa? Urzędujący prezydent nie będzie miał wyjścia, zmobilizuje policję, FBI oraz gwardię narodową, aby wspólnie zapobiegły rozlewowi krwi. Zdaniem wielu konserwatywnych publicystów to klucz do intrygi demokratów z armią w roli głównej. To siła, która w przypadku zwycięstwa wyborczego Trumpa pod pretekstem zapobieżenia wojnie domowej ma nie dopuścić do jego reelekcji, a to zakrawa na zamach stanu.

O tym, że nie jest to szalona idea, choć taką wydaje się w ostoi demokracji, którą jest Ameryka, świadczy prosta chronologia. Gry wojenne TIP odbyły się w czerwcu, gdy USA rozpaliła zagadkowa, a wręcz prowokacyjna śmierć Afroamerykanina Georga Floyda. Pokojowe protesty oburzonych Amerykanów to jedno, a co innego bandycki chaos Antify oraz gangów narkotykowych i zwykłych rabusiów z ubogich gett. Dlatego Biały Dom rozważał zastosowanie prawa „O przeciwdziałaniu masowemu nieposłuszeństwu”, które pozwala wyprowadzić na ulice armię. Wówczas prezydent zetknął się z nieposłuszeństwem wyższych oficerów. Generałowie w kilku oświadczeniach dali armii do zrozumienia, że nie musi wypełniać rozkazów głównodowodzącego, którym jest Donald Trump.

Reakcja generałów na uliczną anarchię „wprawiła w zachwyt Joe Bidena”. Publicznie docenił nieposłuszeństwo: „W razie potrzeby nasi wojskowi natychmiast „wyprowadzą Trumpa z Białego Domu”. Na oświadczenie Joe Bidena, bądź co bądź wiceprezydenta za kadencji Baracka Obamy, zareagowali dwaj byli generałowie, a dziś szefowie wpływowych think tanków związanych z Partią Demokratyczną. Obaj zajmują się problematyką bezpieczeństwa narodowego. Według portalu theamericanmind, eks-wojskowi podpisali list otwarty do najwyższego rangą oficera USA. Zaproponowali Naczelnikowi Połączonego Komitetu Szefów Sztabu, żeby postawił w stan gotowości bojowej słynną 82 dywizję spadochronową. Zadaniem elitarnej formacji byłoby, cytując „wykopanie Donalda Trumpa z Gabinetu Owalnego, równo o godzinie 24.01, 20 stycznia 2021 r”. To dzień kończący jego obecną kadencję. Co skłoniło krewkich wojaków do ujawnienia zupackiej natury? „Decyzje administracyjne, werdykt sądu, a przede wszystkim oczekiwanie, że elity będą respektowały wynik głosowania, w przypadku wyborów 2020 r. nie spełnią pokładanych nadziei”. Tak brzmi jeden z kluczowych wniosków raportu TIP.

O którą – republikańską czy demokratyczną część elit chodzi? Kropkę nad „i” postawiła poprzedniczka obecnego kandydata demokratów w wyścigu prezydenckim Hillary Clinton. Rywalka Donalda Trumpa z 2016 r. w wywiadzie udzielonym CNN powiedziała: „Joe Biden bez względu na okoliczności nie powinien uznać swojej porażki wyborczej”. Można powiedzieć: cóż za zbieżność z wnioskami sztabowych gier wojennych TIP.

Oczywiście armię zaangażowano by w operację „Trump” w miarę dojrzewania sytuacji. Po pierwsze, liberalne media całą parą wmawiają Amerykanom, że w ewentualnym odsunięciu Trumpa od urzędu mimo zwycięstwa wyborczego jest winien… Trump. Po drugie, atmosferę mają podgrzać masowe protesty wyborcze, szczególnie w tych stanach, w których wyniki obu kandydatów będą zbliżone. Na dniach Joe Biden przystąpił do masowej organizacji sztabów prawnych, które mają się tym zająć. Po trzecie, sztab wyborczy Bidena równie masowo szkoli, tzw. liderów społecznościowych, zrekrutowanych z najaktywniejszych uczestników protestów BLM. Jak wskazuje telewizja „Fox News”, ich zadaniem będzie propaganda. „Mają krzyczeć z każdego okna, że Trump sfałszował wybory oraz tak samo, jak ruskie boty, zapełniać sieć postami identycznej treści”. W ten sposób opozycja ukształtuje opinię Amerykanów i pobudzi ich protestacyjną aktywność. „Jeśli prezydent nie odniesie bardzo przekonującego zwycięstwa mierzonego procentami przewagi nad Bidenem, której nie będzie można podważyć sądownie, przegranym pozostaną nieprawne działania, aż do wywołania masowych, ulicznych rozruchów włącznie”. Tak brzmi wniosek portalu tehamericanmind, z ostrzeżeniem, że sytuacja zmierza w kierunku wojny domowej.

Paradoks Trumpa

Myślenie liberalnego establishmentu Ameryki ironicznie skomentował „The Spectator”. „Wyrzućmy Trumpa z Białego Domu, a potem pomyślimy co dalej”. Naprawdę plan niedopuszczenia do ewentualnej reelekcji prezydenta to fragment znacznie szerszej operacji elit władzy i Wall Street. Całość polega na takim zmanipulowaniu Amerykanów, aby zapobiec wybuchowi niezadowolenia z powodu narastających nierówności społecznych. Trzy dekady globalizacji załamały mit pucybuta, niszcząc amerykańskie marzenie o równych szansach kariery i dobrobytu. Dane statystyczne wskazują, że 66 mln Amerykanów znajduje się na progu biedy. 160 kolejnych milionów dysponuje takim samym majątkiem, jak trzech najbogatszych mieszkańców na czele z właścicielami Amazona Jeffem Bezosem i Microsoftu Billem Gatesem.

Zdaniem brytyjskiego tygodnika, to amerykańscy miliarderzy stoją za kampanią wymierzoną w Trumpa. Uważają Joe Bidena za gwaranta swoich majątków i statusu społecznego. Zarabiają obecnie miliardy na pandemii, przy tym nie zamierzają się przejmować losem Amerykanów. Ich ponadnarodowe korporacje mają wyłącznie globalne interesy, które w żaden sposób nie są związane z dobrobytem współobywateli. Z drugiej strony, infekcja COVID-19 nie tylko ujawniła nierówności społeczne, ale nadała niezadowoleniu Amerykanów kosmicznej prędkości. Mieszkańcy USA stają się coraz bardziej lewicowi, jeśli wręcz nie socjalistyczni, choć socjalizm rozumieją głównie jako powrót Ameryki równych szans. Przeszkodą w równości są zatem miliarderzy, którzy zbili fortuny na fali globalizacji ekonomicznej.

Liberalny establishment zdaje sobie sprawę z narastającego fermentu od lat. Od lat próbuje więc kanalizować niezadowolenie, odgórnie narzucając radykalny światopogląd. To dlatego w przekazie mainstreamowego „The New York Times” równość ekonomiczną, socjalną i edukacyjną zastępuje walka mniejszości o równouprawnienie. Od LGBT po Afroamerykanów. Tymczasem na arenie politycznej pojawił się Donald Trump z hasłem: „Przywróćmy wielkość Ameryce”. Prezydent walczy o nowe miejsca pracy, lepsze płace i reindustrializację amerykańskiej gospodarki. W żadnym razie nie o interesy Amazon’a czy Microsoft’u przed którymi ostrzega wywołując nienawiść ich właścicieli. Co więcej, prezydent jest zwolennikiem klasycznie pojmowanej wolności, którą uważa za fundament amerykańskiej demokracji. Jest reprezentantem i obrońcą większości Amerykanów, którzy właśnie dlatego oddali na niego głosy. Polityka Trumpa jest największym zagrożeniem z punktu widzenia korporacyjnej logiki. Stanowi być albo nie być dla nielicznej grupy najbogatszych, która w przeciwieństwie do milionów Amerykanów jest jedynym wygranym globalizacji.

Dlatego wysoko technologiczne koncerny nowej gospodarki muszą pozbyć się Trumpa. Ich propaganda wskazuje na prezydenta, jako winnego pandemii, bezrobocia i spadku PKB, podczas gdy naprawdę dzięki Trumpowi Ameryka złapała drugi oddech. Wall Street finansuje więc Partię Demokratyczną, bo liberałowie coraz bardziej tracący w oczach opinii publicznej, chętnie sięgają po lewicowe hasła. Tylko Joe Biden w Białym Domu oraz zajęcie wysokich stanowisk przez lewicowych intelektualistów pozwoli miliarderom na kontynuację społecznej manipulacji. Jeśli w wyborach prezydenckich zwyciężą demokraci, nad USA zapadnie noc na razie „miękkiego totalitaryzmu” w światopoglądowym wydaniu. Każdy obywatel mijający się z politycznie poprawnymi poglądami na mniejszości obyczajowe już jest piętnowany mianem rasisty i homofoba. W przyszłości grozi mu nie krytyka tylko społeczne wykluczenie. Stawką tegorocznych wyborów prezydenckich jest więc nie tylko geopolityczna przyszłość świata. Chodzi o społeczny kształt i system wartości całej ludzkości na stulecie do przodu.

Nie dziwi więc determinacja liberałów, którzy tracą grunt pod nogami. Co ciekawe, nawet eliminacja Donalda Trumpa z życia politycznego nie zagwarantuje już establishmentowi przetrwania. Zdaniem „The Washington Post”, procesy społeczne, tożsamościowe i ekonomiczne uruchomione przez obecnego prezydenta zaszły tak daleko, że „trumpizm” przetrwa nawet bez Donalda Trumpa.

Poprzedni artykuł
Następny artykuł

FMC27news