-0.6 C
Warszawa
sobota, 23 listopada 2024

Cenzura z YouTube

O tym, że serwisy społecznościowe takich gigantów jak Facebook czy Google cenzurują zamieszczane przez użytkowników treści, wiadomo od dawna. Wiadomo również, że cenzorskie mechanizmy bazujące na algorytmach i interwencjach pracowników działają według skrajnie nieprzejrzystych i czysto uznaniowych kryteriów.

Nie jest także sekretem, że odwołania od arbitralnych decyzji o zablokowaniu materiału czy nawet zbanowaniu użytkownika można pisać sobie „na Berdyczów” – rzadko kiedy przynoszą one efekt. Wreszcie tajemnicą poliszynela jest, że cenzura w znacznej mierze dotyczy użytkowników prezentujących opinie kłócące się z lewicowym światopoglądem. Krótko mówiąc, „oko Saurona” ze szczególną uwagą monitoruje treści o charakterze konserwatywnym, prawicowym – a jeżeli na dodatek pojawia się w nich np. krytyka ideologii LGBT, wtedy kłopoty są murowane.

Jednym z najświeższych przypadków tego typu są problemy Moniki Jaruzelskiej prowadzącej na serwisie YouTube takie kanały, jak „Towarzyszka panienka” i „Monika Jaruzelska zaprasza”, w których gospodyni programu rozmawia z zaproszonymi gośćmi. Otóż YouTube usunął jej rozmowę ze znanym publicystą i pisarzem Rafałem Ziemkiewiczem, której tematem była jego najnowsza książka (utrzymująca się przez dłuższy czas na szczytach list bestsellerów) „Cham niezbuntowany”. Co ciekawe, po odwołaniu materiał przywrócono, lecz tylko po to, by wkrótce zablokować go ponownie. Wszystko pomimo tego, że odcinek z Ziemkiewiczem cieszył się dużą popularnością (prawie 280 tys. wyświetleń) generując dla serwisu wpływy z reklam. W odpowiedzi Monika Jaruzelska postanowiła przeprowadzić z Ziemkiewiczem kolejną rozmowę – i tu uwaga: YouTube prewencyjnie zablokował możliwość tzw. monetyzacji (zarabiania przez użytkownika na reklamach) z powodu „nieodpowiednich treści”. Rzecz w tym, iż uczynił to, zanim rzekomo „nieodpowiednie treści” zostały wyemitowane. Jasnowidze?

Od razu zastrzegam – nie znam osobiście ani Jaruzelskiej, ani Ziemkiewicza, a powyższą sytuację opisałem, ponieważ stanowi ona znakomite odzwierciedlenie praktyk serwisu, wykorzystującego bez skrupułów swą monopolistyczną pozycję na rynku. Podobnych przykładów mógłbym jednak podać znacznie więcej, począwszy od usuwania pojedynczych filmów aż po blokowanie całych kanałów – często bardzo popularnych, z setkami tysięcy subskrybentów. Osobną praktyką jest obcinanie zasięgów czy zawieszanie monetyzacji (spotkało to np. telewizję wRealu24.pl z 449 tys. subskrypcji), czyli finansowe „podduszanie” niewygodnych użytkowników.

Ktoś może powiedzieć: Google i należący do niego YouTube to prywatne firmy, mogą robić, co chcą. Problem polega jednak na tym, iż owi internetowi giganci są w praktyce, jak wspomniałem wyżej, monopolistami. Na dodatek, na co już zdarzało mi się w tym miejscu zwracać uwagę, dzisiejsze międzynarodowe korporacje bynajmniej nie są „przeźroczyste” światopoglądowo – na ogół bardzo aktywnie lansują skrajnie lewicowe ideologie, co widać szczególnie w ich zaangażowaniu na rzecz środowisk LGBT czy ostatnio w popieraniu anarchistycznego ruchu Black Lives Matter. W warunkach – jeszcze raz podkreślę, bo to sprawa kluczowa – rynkowego monopolu oznacza to de facto prywatyzację cenzury. Tak, tak – dziś w demokratycznym i liberalnym świecie cenzura ma się znakomicie. Po prostu została sprywatyzowana. Wystarczy, że zostaniesz zablokowany na wiodących serwisach społecznościowych i w zasadzie nie istniejesz.

Praktyki te są tym bardziej bulwersujące, że technologiczni potentaci słyną z unikania płacenia podatków, również w Polsce. Taki Google na przykład wyprowadza swe przychody reklamowe do swojego irlandzkiego oddziału, ten przerzuca pieniądze do holenderskiej spółki-wydmuszki, ta zaś z kolei przelewa środki na Bermudy (raj podatkowy bez podatku CIT). Zarejestrowana tam spółka natomiast jest podmiotem zależnym filii Google’a w Dublinie. Jak dotąd nie udało się tego procederu ukrócić m.in. ze względu na torpedowanie przez USA prób wprowadzenia podatku cyfrowego. W efekcie Google Poland w 2018 r. zapłaciło w Polsce zaledwie nieco ponad 9 mln zł podatku, co nijak się ma do skali generowanych tu obrotów.

Podsumowując – uważam, że najwyższy czas, by poczynaniami Google’a i jego spółek zajął się UOKiK. Urząd mógłby chociażby wziąć pod lupę umowy zawierane przez YouTube z użytkownikami, np. po kątem warunków monetyzacji czy precyzji zapisów umożliwiających serwisowi dowolne kasowanie materiałów. Przypominam, iż UOKiK ma w zakresie swych kompetencji prowadzenie postępowań dotyczących praktyk naruszających zbiorowe interesy konsumentów, uznawania za niedozwolone postanowień wzorca umowy, przeciwdziałanie praktykom ograniczającym konkurencję oraz w sprawach nadużywania pozycji dominującej. Jest tylko jeden szkopuł: czy prezes UOKiK będzie miał na tyle odwagi, by narazić się na gniew amerykańskiego „wielkiego brata” reprezentowanego tutaj przez wszechwładną ambasador Georgette Mosbacher?

FMC27news