Rząd wprawdzie zapewnia, że drugiego lockdownu nie wprowadzi, ale w praktyce przywraca go metodą małych kroczków
Najgorszy możliwy sposób zarządzania to uleganie panice. Wydarzenia ostatnich tygodni skłaniają jednak do przyjęcia wniosku, że niestety rządzący sami przestraszyli się swoich własnych działań (a dokładniej ich braku). Właściwie od początku zamieszania związanego z koronawirusem wiadomo było, że wykonywane testy wykrywają jedynie część osób faktycznie zarażonych. Stosunkowo niewielki zakres testowania sprawił, że przez długi czas wydawało się, że wirus SARS-CoV-2 jest w zdecydowanym odwrocie. Latem, gdy tradycyjnie liczba wszystkich infekcji znacząco spada, premier Mateusz Morawiecki przekonywał nawet, że epidemia dobiegła końca.
Pod dyktando paniki
Wystarczyło jednak, że wraz z powołaniem na funkcję ministra zdrowia Andrzeja Niedzielskiego zmieniono strategię testowania, liczba wykonywanych testów wzrosła i wkroczyliśmy w typową, jesienną aurę, a sytuacja wymknęła się rządzącym spod kontroli. Liczba pozytywnych wyników przekroczyła nawet 9 tys. dziennie, a w odpowiedzi na rosnący chaos rząd zdecydował się wprowadzić w całym kraju liczne ograniczenia.
Przejście od zapewnień, że wszystko jest pod kontrolą, do narzucenia w całym kraju surowych obostrzeń dokonało się w praktycznie w ciągu jednego tygodnia. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie to, że rząd wcześniej starannie zapewniał, że jest gotowy na każdy scenariusz i nie chce uciekać się do stosowania radykalnych środków. Reakcja na zagrożenie miała być pierwotnie punktowa i dotyczyć tylko tych powiatów, w których pojawiły się ogniska zakażeń. Plan ten panicznie porzucono, narzucając ograniczenia wszystkim mieszkańcom Polski bez wyjątku. Ograniczenia sanitarne dotykają dziś nie tylko dużych ośrodków miejskich, w których faktycznie zagrożenie zakażeniem jest najwyższe, lecz nawet najbardziej odległych rejonów.
Umieszczenie całej Polski w wielkiej żółto-czerwonej strefie to zdecydowanie zły sygnał ze strony rządzących. Od czasu pierwszych zakażeń wykrytych w Polsce w marcu było co najmniej siedem miesięcy na to, żeby przygotować odpowiednie zasoby sprzętowe oraz ludzkie. Przygotowawszy pewien plan działania, rząd powinien był spokojnie i w sposób opanowany reagować na rozwój sytuacji. Nie od dziś wiadomo przecież, że w każdej kryzysowej sytuacji wiele zależy od postawy przywódców – jeśli oni zachowują spokój, udzieli się on także całej reszcie. Wzorem powinien być tu Donald Trump, który pokonawszy infekcję w kilka dni demonstracyjne zdjął maskę, pragnąc tym samym pokazać swoim wyborcom, że nie boi się wirusa.
Efekt lockdownu bez lockdownu
Postawa rządzących jest w obecnej sytuacji niesłychanie ważna. Nie mogą oczywiście bagatelizować zagrożenia i przekonywać, że nic się nie dzieje. Jeżeli jednak będą działać chaotycznie i nieoczekiwanie zmieniać wcześniej przyjęte strategie, to mogą swoimi działaniami jedynie pogorszyć sytuację. Bardzo nieodpowiedzialne jest również straszenie pandemią, w którym udział biorą media związane z rządem. Dodatkowo, zamiast zmierzyć się z naturalnymi głosami krytyki wobec zastosowanych środków, rząd i jego dziennikarze przystąpili do kampanii oczerniania ich jako rzekomych „antycovidowców”. Każdy, kto nie zaakceptował jedynej słusznej strategii radzenia sobie z koronawirusem, zyskał niemal etykietę „koronasceptyka”. Jednym z największych zmartwień rządu powinno być obecnie zadbanie o to, aby społeczeństwo nie dało się ponieść medialnej histerii i przestało wierzyć w to, że czeka je wielka zagłada. Obiektywne dane publikowane ostatnio nawet przez Światową Organizację Zdrowia pokazują wyraźnie, że wirus SARS-CoV-2 nie jest ani w 10 proc. tak bardzo śmiertelny, jak sądzono jeszcze w lutym czy marcu tego roku. W większości lokalizacji na świecie wywołuje śmiertelność na poziomie porównywalnym ze zwykłą grypą (choć różnią go od niej bardziej dokuczliwe objawy). Starania rządzących powinny więc iść co najwyżej w kierunku zapewnienia jak największej liczby miejsc w szpitalach dla najciężej chorych.
Zachowanie spokoju jest wskazane o tyle, że w obecnej sytuacji grozi nam wystąpienie efektu lockdownu bez jego oficjalnego wprowadzenia. Nakręcanie paniki przez media i rząd może się ponownie skończyć tym, że załamaniu ulegnie strona popytowa gospodarki. Gdy rząd nie postępuje wedle własnych obietnic, w społeczeństwie może się pojawić obawa, że wkrótce nastąpi ponowne zamknięcie gospodarki. Jeśli Polacy znów masowo zaczną wstrzymywać się z zakupami i przestaną korzystać z wielu usług, efekt gospodarczy może być naprawdę dramatyczny.
Zamiast wprowadzać kolejne ograniczenia w postaci np. zamykania basenów, siłowni czy też klubów fitness, rząd powinien skupić się co najwyżej na zachęcaniu do przestrzegania higieny, stosowania dezynfekcji i w miarę możliwości unikania dużych skupisk ludzkich. Wszystko to powinno jednak przyjmować charakter zalecenia, a nie narzuconego odgórnie reżimu. Straty gospodarcze wynikające z obecnej polityki mogą się bowiem okazać zbyt głębokie, aby można je było łatwo naprawić. Zniszczeń gospodarczych nie ma zresztą co bagatelizować, ponieważ z zagrożeniem epidemicznym są w stanie poradzić sobie przede wszystkim te państwa, które mają do tego odpowiednie środki finansowe. Bez prężnie funkcjonującej gospodarki nie pomożemy efektywnie ani chorującym w wyniku zakażenia koronawirusem, ani cierpiącym na inne choroby. Jak się zresztą okazuje, chaotyczna polityka rządu już dziś doprowadziła do tego, że pacjenci chorujący na wiele innych chorób nie otrzymują należytej pomocy ze względu na skupienie całej uwagi na COVID-19.
Brak zaufania do rządu i narastający chaos wzmagają także zupełnie niezrozumiałe decyzje, takie jak choćby ograniczenie działalności restauracji do godziny 21.00. Wiosenny lockdown stanowił dla nich ogromny cios, a zamiast obniżki VAT (która miała miejsce w wielu krajach Unii Europejskiej), restauratorzy otrzymują kolejne restrykcje, których sens doprawdy trudno jest zrozumieć. Bardzo ciężkie czasy czekają całą branżę eventową, sportową, kulturową, gastronomiczną, hotelarską i turystyczną, gdyż rząd konsekwentnie nie chce wspomóc ich redukcją obciążeń podatkowych i zbędnej biurokracji, oferując co najwyżej dotacje i dopłaty.
Lockdown, na który nas nie stać
Trzeba sobie jasno powiedzieć, że Polskę na drugi lockdown zwyczajnie nie stać. Pierwszy z nich przyniósł bezprecedensowy po 1989 r. spadek PKB całego kraju i wzrost zadłużenia o ponad 10 p.p. Powtórka nie wchodzi więc w rachubę, ponieważ wymagałaby tak naprawdę o wiele dłuższego zamknięcia, a dodatkowo przyniosłaby o wiele większe zniszczenia. Wiele małych i średnich biznesów dźwiga się obecnie z mozołem po pierwszej fali ograniczeń i ewentualne powtórne zamrożenie gospodarki przyniosłoby już sporą lawinę upadłości. Dodatkowo dochodzi do tego ryzyko związane z pogrążeniem finansów publicznych. Wprawdzie niektórzy eksperci przekonują, że Polska może przekroczyć konstytucyjny limit w wysokości 60 proc. PKB w sposób znaczący bez większych konsekwencji, jednakże w kontekście narastającego kryzysu w światowej gospodarce zdrowe finanse są naszym bardzo istotnym atutem i gwarantem stabilności. Przyspieszając proces nakładania obostrzeń rząd tak naprawdę zadziałał na własną niekorzyść, gdyż ograniczył sobie pole manewru. W okresie jesienno-zimowym liczba zachorowań z pewnością nie spadnie, dlatego trudno sobie nawet wyobrazić, jakie jeszcze inne środki rząd zamierza wprowadzić w kolejnych miesiącach, gdyż tak naprawdę pozostaje mu jedynie lockdown. Przed rządem Mateusza Morawieckiego są do podjęcia być może najtrudniejsze decyzje, z jakimi miały do czynienia rządy po 1989 r.