e-wydanie

8.3 C
Warszawa
sobota, 20 kwietnia 2024

Górski Karabach. Nowe ludobójstwo Ormian?

Do tej wojny nigdy by nie doszło, gdyby nie gordyjski węzeł interesów mocarstw. Zapominany przez świat Górski Karabach nagle stał się centralnym punktem geopolitycznej szachownicy. Problem w tym, że cenę płaci 150 tys. Ormian, którym grozi kolejne w historii ludobójstwo.

„Walczymy od 30 lat, ale nigdy dotąd nie ponieśliśmy tak krwawych strat” – przyznają władze Górskiego Karabachu cytowane przez zachodnie media. – Będziemy jednak nadal umierać, stojąc – powiedział przywódca nieuznawanej republiki Arajik Harutiunian, w apelu do ormiańskiej diaspory rozsianej po całym świecie.

Zagłada ormiańskich chrześcijan

To prawda, o czym świadczy post Gajdara Alijewa. Prezydent Azerbejdżanu napisał na Twitterze: „Pozdrawiam bohaterską armię azerską. Zniszczyliście 200 ormiańskich czołgów. Qarabağ Azərbaycandır!” (Karabach to Azerbejdżan! – red.). O tym, że sytuacja jest ciężka, przekonuje telewizyjne orędzie premiera Republiki Armenii.
– Już 18 dni trwa wojna przeciwko Arcahowi wywołana przez Turcję i Azerbejdżan – powiedział Nikol Paszinian. – Ponosimy ogromne straty. Liczba ofiar jest bardzo wielka. Opłakuję naszych bohaterskich żołnierzy, którzy za cenę swojego życia bronią ojczyzny, naszej tożsamości, honoru i przyszłości.

Rzadko zdarza się, aby przywódca państwowy mówił o kryzysie bez upiększeń. Tonacja świadczy o tym, że sytuacja jest krytyczna. Zresztą Ormianom, których tragicznie doświadczyła historia, rzeczy oczywistych tłumaczyć nie trzeba. Paszinian nawiązał w orędziu do masakry sprzed 105 lat. Jeden z najstarszych chrześcijańskich narodów świata znalazł się wówczas na krawędzi fizycznego unicestwienia. W 1915 r. świat nie znał pojęcia ludobójstwa ani tym bardziej holokaustu, gdy Turcy dokonali masakry Ormian, odpowiadającej obu kryteriom międzynarodowego prawa karnego. Chodzi o naród mający za sobą 2,5 tys. lat historii. Stulecia walk uchroniły Ormian przed wynarodowieniem, ale nie przed utratą niepodległego bytu.

W XIX w. terytorium Armenii należało do dwóch zwalczających się imperiów: Rosji i Turcji. Gdy w 1914 r. wybuchła I wojna światowa, Petersburg i Stambuł skoczyły sobie do gardeł, a koszty mocarstwowych interesów ponieśli tureccy Ormianie. Gdy carscy generałowie zniszczyli kaukaską armię sułtana, ten wskazał winnych, rzucając miliony niewinnych chrześcijan na żer morderczych instynktów muzułmanów. Winna była rzekoma zdrada Ormian. Nie od dziś wiadomo, że motywowane religijnie pogromy najlepiej obniżają poziom społecznych emocji. Wróg jest po prostu łatwy do identyfikacji. W latach 1915–1916 Turcy dokonali więc czystki etnicznej, którą można porównać jedynie ze zbrodniami hitlerowców i bolszewików. Wypędzili z etnicznych terenów 2 mln Ormian, mordując tysiące chrześcijan.

Do dziś historycy nie są pewni liczby ofiar masakry. Turcy mówią o 300 tys. Ormian zmarłych w wyniku surowych warunków przesiedlenia. Diaspora ormiańska przekazuje obraz zagłady 1,5 mln rodaków i jest z pewnością najbliższa prawdy. W każdym razie tureckie ludobójstwo Ormian jest drugą co do wielkości celowo zorganizowaną masakrą w historii ludzkości po hitlerowskim, niemieckim holokauście Żydów. I podobnie jak oni, tak wcześniej naród ormiański stanął na progu fizycznego unicestwienia.

A propos, świat nadal deliberuje, czy ówczesną zagładę narodu ormiańskiego można nazwać ludobójstwem, czy lepiej przyjąć turecką interpretację wydarzeń? Od lat media pochylają się nad losem muzułmańskich Albańczyków poddanych serbskim czystkom etnicznym. Rzekomo, bo im więcej dowodów gromadzi Międzynarodowy Trybunał w Hadze, tym bardziej o serbskim ludobójstwie w Kosowie nie ma mowy. Świat głośno upomina się o prawa muzułmańskich Ujgurów prześladowanych przez chińskich komunistów. Ma rację, podobnie jak w przypadku muzułmanów Rohingya w Birmie. Jednak nikt nie upomina się o ormiańskich chrześcijan Górskiego Karabachu.

Jeszcze większym paradoksem jest postawa Izraela. Kraj niepomny własnej historii sprzedaje Azerbejdżanowi nowoczesną broń, która zabija dziesiątki Ormian Arcahu. Tel-Awiw działa ramię w ramię z Turcją, która najwyraźniej chce powtórki własnej zbrodni. Dziś Karabach, jutro Armenia? – pytają Ormianie na całym świecie. Rafał Lemkin przewraca się w grobie. Tego samego zdania jest francuski komentator Franz-Olivier Giesbert. W wywiadzie dla tygodnika „Le Point” mówi: – Recep Tayyip Erdoğan najwyraźniej uważa, że Ormianie, podobnie jak Kurdowie, mają tylko jedno prawo: zniknąć z powierzchni ziemi, na której żyli tysiące lat przed ich zawojowaniem przez Turcję. Jaką rolę odgrywa Ankara w wojnie azersko-ormiańskiej i skąd u tureckiego prezydenta maniakalna chęć ludobójczej recydywy, czyli paroksyzm nienawiści do Ormian o tym za chwilę. Na razie przypomnienie, co to jest Górski Karabach.

Każdy kraj ma swoją historyczną kolebkę. Dla Polski to Wielkopolska z Gnieznem. Dla Serbów Kosowo, a dla Ormian Górski Karabach. Wystarczy informacja, że są tam od 95 r. naszej ery, podczas gdy plemiona Seldżuków, a więc przodkowie dzisiejszych Azerów i Turków, pojawili się na Kaukazie tysiąc lat później. Można więc powiedzieć, że ubogi i słabo zaludniony Karabach był ormiański od zawsze. Do czasu, gdy nie rozpadło się imperium carskie. W 1918 r. muzułmański korpus azerski, tak jak dziś dowodzony i uzbrojony przez Turków, zmasakrował Ormian zamieszkujących Azerbejdżan. Wymordowano ponad 30 tys. osób. Potem Stalin w myśl zasady „dziel i rządź” podarował ormiański Karabach azerskiej republice ZSRS. W 1991 r. rozpadło się sowieckie imperium. Ponownie w pożarach azerskich pogromów Ormian. W Baku i Sumgaicie zamordowano 300 osób. Pozostali nie czekali na śmierć, tylko uciekli do swojej ojczyzny – Karabachu. Co więcej, 150 tys. Ormian powiedziało „dość” i z bronią w ręku wywalczyło prawo do bytu. Społeczność Karabachu pobiła Azerów na głowę, wycinając korytarz łączący nieuznawaną republikę z Armenią, zamieszkaną dziś przez 3 mln mieszkańców. Skąd nazwa Arcah? To historyczna nazwa cesarstwa ormiańskiego, które rozpościerało się od Karabachu przez cały Kaukaz po Bliski i Środkowy Wschód, aż do Eufratu.

Nierówne starcie

„W przededniu tragedii”, tak eksperci wojskowi oceniają sytuację militarną Arcahu. „Azerska armia wypełniła zadanie, odcinając korytarz łączący Karabach z Armenią. Zajęła także pogranicze nieuznawanej republiki z Iranem, który stanowi alternatywną drogę zaopatrzenia w sprzęt i amunicję”.

„Przekształciliśmy Karabach w przestrzeliwany ze wszystkich stron poligon”. Tak skwitował wojenne sukcesy azerski portal Haqqin.az. Uwaga, redakcja przedstawia się jako „apolityczny tytuł monitorujący przestrzeganie praw człowieka”! Opinie na temat przebiegu wojny są zresztą podzielone. W orędziu do narodu Paszinian powiedział: – Za cenę ogromnych strat udało się nam zatrzymać natarcie wroga. Turecko-azerskiego blitzkriegu (wojny błyskawicznej) nie będzie. Podobnego zdania są eksperci Moskiewskiego Centrum Carnegie.
– Po dwóch tygodniach walk można wyciągnąć wniosek, że Azerom nie udało się przerwać frontu ormiańskiej obrony – twierdzi Kiriłł Kriwoszejew.

Jak wyjaśnia: – Azerom udało się przesunąć o kilka kilometrów od linii przerwania ognia i zdobyć kilka wiosek na północy i południu. Nie powiódł się natomiast plan odcięcia Karabachu od Iranu, zdobycia lokalnych centrów administracji ani strategicznych z puntu kontroli ogniowej pasm górskich.

Jeśli jest tak dobrze, to dlaczego jest tak źle, że sytuacja wymaga orędzia premiera do narodu? Po pierwsze chodzi o cenę, a ta wynika z wojny dwóch nieproporcjonalnych armii. Nie chodzi o liczebność, ponieważ Ormian walczy ok. 55 tys., podczas gdy Azerów ok. 85 tys. Choć obie strony nigdy nie zaprzestały przygotowań do wojny, wyścig zbrojeń wygrało Baku. Ormian zmasakrowały drony uderzeniowe dostarczone Azerom przez Turcję i obsługiwane przez tureckich operatorów. Najpierw zniszczyły systemy obrony powietrznej, a potem odegrały decydującą rolę w systematycznej likwidacji zmechanizowanych i rakietowych jednostek Karabachu, a więc ormiańskich możliwości ofensywnych. Potem do natarcia ruszyły brygadowe grupy taktyczne, które zdobywają teren kilometr po kilometrze, metodą równoległych uderzeń, które szachując obrońców okrążeniami wymuszają ich odwrót. Mimo że, jak przyznaje Baku, 90 proc. uzbrojenia to import z Rosji, trzeba przyznać, że Alijewowi udało się stworzyć armię XXI w. Tak pod względem organizacji, taktyki walki, jak i sprzętu. Dowodem jest zdolność do precyzyjnych, paraliżujących uderzeń, które są wynikiem pozyskania nowoczesnych technologii.

Co stanęło na przeszkodzie błyskawicznemu zwycięstwu? Z pewnością niezwykły heroizm Ormian, na głowę bijący przeciwnika. Ogromne znaczenie miały przygotowania, czyli pułapki saperskie i ogniowe, a także przygotowane zawczasu pozycje i wreszcie (a może przede wszystkim) ukształtowanie terenu. Wojna toczy się w górach, które nie sprzyjają atakom jednostek zmechanizowanych. Azerowie muszą zdobywać wzniesienia, które dają strategiczną przewagę obrońcom. Tyle że wobec technologicznej przewagi wroga Ormianie nie mogą skutecznie kontratakować, a jeśli już, to za cenę ogromnych strat. W sumie zostaje im bierna obrona, która wywołuje pytanie: jak długo jeszcze? Odpowiedź kryje się w dysproporcji potencjałów militarnych, ale przede wszystkim ludzkich i ekonomicznych. Azerbejdżan liczy 10 mln mieszkańców. Ormian jest w Armenii i Arcahu 3 mln. Baku ma już profesjonalną, w dużej mierze zawodową armię. Ponadto po stronie azerskiej walczą najemnicy, zaprawieni w bojach islamiści z Syrii. Samoobrona Arcahu to jednak pospolite ruszenie.

Przyczyna leży w PKB obu stron, które są nieporównywalne. Baku jest stolicą przemysłu naftowego i gazowego. Azerbejdżan to liczący się na świecie eksporter surowców energetycznych, dlatego petrodolary zasilają armię wartką rzeką. Tylko na zakup sprzętu pancernego i zmechanizowanego Alijew wydał kilka lat temu 6 mld dolarów. Tymczasem Armenia, a tym bardziej Karabach importują surowce energetyczne. Nie mają bogactw naturalnych ani przemysłu. W gospodarce dominują sektor rolny oraz drobne usługi. Dlatego otrzymują od Rosji stare uzbrojenie posowieckie.

I taka jest ormiańska armia, a zatem taktyka wojny. Nawet premier Paszinian nie ukrywa, że reformy i unowocześnienie sił zbrojnych to pieśń przyszłości, a przede wszystkim proces wieloletni. Nie chodzi bowiem tylko o sprzęt, ale głównie o kadry, a te działają według szablonów sowieckich. Można więc powiedzieć, że w starciu z Azerbejdżanem Armenia znalazła się w sytuacji Ukrainy na początku niewypowiedzianej, rosyjskiej agresji w 2014 r. Pytaniem kluczowym jest więc, na jak długo wystarczy przestarzałego sprzętu, amunicji, których Armenii brakuje i nie ma na nie pieniędzy? Na jak długo starczy nie tyle bohaterstwa, co rezerw ludzkich oraz zaplecza logistycznego, w tym paliw i lekarstw? Brygadowe grupy taktyczne sił zbrojnych Azerbejdżanu wdarły się przez pierwsze dwa tygodnie na kilka kilometrów w głąb Arcahu. Zostały zatrzymane. Na razie, bo uzupełniają siły i będą niebawem gotowe do ponownego uderzenia. Takich możliwości obrońcy nie mają, cała nadzieja w dyplomatycznych sposobach zakończenia wojny. To jedyny sposób uniknięcia tragicznego exodusu 150 tys. Ormian, bo azerskie czystki etniczne to więcej niż pewność.

Gra Karabachem

Z punktu widzenia prawa międzynarodowego ormiański Karabach to suwerenne terytorium Azerbejdżanu. W myśl zasady nienaruszalności integralności terytorialnej państw, tak status potwierdzają rezolucje ONZ. Z drugiej strony Ormianie Arcahu mają prawo do samostanowienia o sobie. Kaukaskie status quo jest w takim samym stopniu następstwem imperialnej polityki Sowietów skłócających celowo podbite narody, co reakcją na rozpad ZSRS. Suwerenność od byłej metropolii ogłosiło wiele nacji i grup etnicznych. Od Czeczenów po Tatarów i Baszkirów. Proces nie ominął byłych republik imperium, najczęściej w toku krwawych wojen. Od Gruzji oddzieliły się Abchazja i Południowa Osetia. Od Azerbejdżanu Górski Karabach. Tadżykistan pogrążył się na dekadę w wojnie domowej. Zawiniła tyleż erupcja nacjonalizmów, co interes Moskwy. Jeśli nie można było nadal utrzymać kolonii, warto było uzyskać rolę jedynego arbitra.

Przez wiele lat Rosja była wyłącznym gwarantem chwiejnej równowagi w tzw. zamrożonych konfliktach. Także w przypadku wojny azersko-ormiańskiej, przynajmniej do chwili, gdy regionem zainteresowała się Turcja. Światowe media nazywają Recepa Tayyipa Erdoğana sułtanem, ponieważ realizuje program identyczny do kremlowskiego. Chce politycznie i ekonomicznie reintegrować byłe Imperium Osmańskie. Oczywiście nie aneksjami terytorialnymi, ale tworząc ogromną strefę tureckich wpływów, wyznaczoną historycznymi granicami dawnego imperium sułtanów. Od Libii, przez Syrię, po Krym i Kaukaz. Bez zbrojeniowej, szkoleniowej, kadrowej pomocy Turcji, a przede wszystkim bez politycznego wsparcia Ankary, Baku nie odważyłoby się rzucić wyzwania moskiewskiemu status quo dla regionu.

Jeśli jednak Erdoğan sprowokował wojnę, to za rzeź Ormian w takim samym stopniu odpowiada Putin. Moskwa włożyła wiele wysiłku w budowę partnerstwa interesów z Ankarą. Specyficznego, bowiem strategiczne interesy Rosji i Turcji są tak różne, jak mocarstwowe plany wobec Syrii, Libii i Kaukazu. Widząc tureckie parcie ku wojnie w Karabachu, Kreml wykonał ruch wyprzedzający. Sam dał Baku zielone światło rozpoczęcia konfliktu. Na dwa tygodnie przed wybuchem działań zbrojnych Moskwę odwiedził szef azerskiej dyplomacji. Za plecami Ormian Elmar Məmmədyarov usłyszał od Siergieja Ławrowa propozycję zwrotu pięciu z siedmiu rejonów administracyjnych Azerbejdżanu zajętych 30 lat temu przez karabachską republikę. Nie chodzi o tereny zamieszkałe przez Ormian, tylko o etniczne ziemie azerskie. Dlaczego pięć, a nie siedem? Dwa są strategicznym korytarzem łączącym Karabach z Armenią. Pozostałe pięć to w języku wojskowym głębia operacyjna, niezbędna osłona właściwego korytarza. W taki sposób Rosja próbuje zrekonstruować własne status quo dla regionu, bez jego zmiany. Zarówno Azerbejdżan, jak i Armenia pozostałby w dalszym ciągu zdane na rosyjski arbitraż.

Ponadto Moskwa chciała ukarać Ormian za demokratyczną rewolucję. Po kilku latach ulicznych protestów i policyjnych represji opozycyjny polityk Paszinian zakończył władzę poprzednika namszczonego przez Putina. Jednak głównym celem Moskwy jest powstrzymanie Turcji, bez zrywania uzgodnionej z Ankarą misternej sieci regionalnych interesów. Dlatego Kreml nie grozi na razie Baku interwencją wojskową, stawiając jednak wyraźną czerwoną linię. Azerbejdżan może toczyć wojnę, ale tylko z Arcahem. Każdy atak na właściwą Armenię spotka się z militarną reakcją Moskwy. Dzięki temu Putin nie tylko szachuje zwaśnione strony, ale nie dopuszcza Ankary do rozmów pokojowych. A na roli współgwaranta kaukaskiego układu sił Erdoğanowi zależy najbardziej. Udział w negocjacjach pokojowych oznaczałby stałą obecność polityczną i wojskową Turcji na posowieckim Kaukazie.

Aby turecki prezydent zrozumiał „niet” Putina, Rosja nie tylko grozi Alijewowi palcem. W ostatnim tygodniu rosyjskie lotnictwo intensywnie bombardowało obozy protureckich ugrupowań w syryjskim Idlibie. Ponadto Moskwa uparła się, aby negocjacje pokojowe toczyły się w mińskim formacie OBWE, a więc z udziałem Francji oraz USA, które nie cierpią imperialnej polityki tureckiego sułtana. Swoje interesy w obu krajach ma także Izrael i Iran. Baku kupiło sobie poparcie żydowskiej diaspory obietnicą dywersji w kraju ajatollahów pod parasolem amerykańskiej walki z międzynarodowym terroryzmem. Iran zamieszkuje przecież 25 mln obywateli azerskiego pochodzenia, a więc ponad dwa razy więcej niż w historycznej ojczyźnie. Siłą rzeczy Teheran jest sojusznikiem Ormian. Nie tylko z powodu wrogości wobec Baku i Ankary. Przez Armenię i Karabach prowadzi lądowy korytarz tranzytowy, dzięki któremu Iranowi udawało się dotąd łagodzić międzynarodowe embargo handlowe.

Z kolei Europa przestaje się interesować Południowym Kaukazem. Wprawdzie koncern BP i Ilham Alijew otwierają na dniach Gazociąg Transkaspijski, który dostarczy południowym krajom UE kilka procent potrzebnego surowca, tyle że w świetle zielonej strategii energetycznej Brukseli za 10 lat rola kaspijskiego gazu i ropy naftowej zmaleje, a wraz z nimi geopolityczne zainteresowanie Europy stabilnością Kaukazu. Tym samym region straci ostatni atut suwerenności wobec Rosji. Jedynie Francja wzięła na siebie ostrą krytykę Turcji i Azerbejdżanu za atak na Karabach. Rację ma jednak Franz-Olivier Giesbert, mówiąc o islamizacji Europy. Za sprawą milionów muzułmańskich imigrantów przekaz medialny UE wyraża sympatie proazerskie. Poprawność polityczna podyktowana obawami przed zamachami terrorystycznymi każe milczeć unijnym politykom, mediom i opinii publicznej. O wsparciu chrześcijańskiej Europy dla ormiańskich chrześcijan w ogóle nie ma mowy.

Pozostały tylko Stany Zjednoczone. Mike Pompeo już wywołał falę tureckiego oburzenia. Sekretarz stanu oficjalnie wyraził nadzieję, że Arcah się obroni. Tym samym Waszyngton po raz kolejny ujawnił brak sympatii dla sułtana Erdoğana. Dlatego analityczny periodyk „The National Interest” proponuje aby Biały Dom posunął się dalej. „Uznajmy dyplomatycznie Republikę Górskiego Karabachu i nawiążmy oficjalne relacje ze Stepanakertem”, proponują eksperci wojskowo- politycznego tytułu. Na wzór Kosowa uznanie Arcahu da USA podstawy ewentualnej interwencji. Zmobilizuje Rosję do szybkiego zakończenia konfliktu, ratując egzystencję Ormian. Przede wszystkim powstrzyma Turcję i Azerbejdżan od ludobójczej recydywy.

Poprzedni artykuł
Następny artykuł

Najnowsze

Korea a sprawa polska

Lekcje ukraińskie

Wojna i rozejm

Parasol Nuklearny