20 października w Szwecji zarejestrowano najwyższy dzienny przyrost zakażeń koronawirusem od początku pandemii – stwierdzono go u 3180 osób. Zważywszy, że Szwecja liczy sobie nieco ponad 10 mln mieszkańców, to faktycznie sporo. Łącznie wirusa złapało już ponad 111 tys. Szwedów i odnotowano ok. 6 tys. ofiar śmiertelnych.
Dla porównania, w liczącej 38 mln obywateli Polsce stwierdzono dotąd 264 tys. zakażeń i niespełna 4,5 tys. zgonów. Jak jednak zareagowały szwedzkie władze na alarmujący wzrost zachorowań? Czy ogłosiły nowe obostrzenia, zapowiedziały zamknięcie lokali gastronomicznych, siłowni, basenów, zamrożenie jakichkolwiek innych branż albo zgoła totalny lockdown? Nie, odpowiedzią Szwecji jest… poluzowanie dotychczas obowiązujących, i tak bardzo łagodnych, rygorów. Żadnych „żółtych” i „czerwonych” stref, żadnych ograniczeń poruszania się, żadnego zdalnego nauczania czy gorączkowego tworzenia szpitali polowych na stadionach. Przeciwnie – od 1 listopada zostanie zwiększony limit publiczności na imprezach kulturalnych i sportowych z 50 do 300 osób (z zachowaniem 1 m dystansu), wycofana została również rekomendacja dla samoizolacji osób z grup ryzyka (głównie seniorów powyżej 70 roku życia). Jak stwierdził szef Urzędu Zdrowia Publicznego Johan Carlson: „Nie jest rozsądne, aby grupy ryzyka zmuszone były w dłuższej perspektywie ponosić tak dużą odpowiedzialność za społeczeństwo. Zwłaszcza, gdy fizyczne i psychiczne konsekwencje pozostawania w izolacji są dla nich znaczące i mogą pogarszać ich stan”. Z kolei zastępca głównego epidemiologa kraju, dr Anders Wallensten podkreśla, iż podstawą zwalczania epidemii jest duże zaufanie społeczne do władz, skutkujące stosowaniem się do zaleceń oraz spójne i jasne przepisy obowiązujące bez znaczących zmian od początku pandemii. Słowem, wszystko odwrotnie niż w większości krajów Europy, w tym u nas.
W Polsce natomiast wprowadzane są, często na oślep, kolejne ograniczenia, przepisy roją się od sprzeczności i ewidentnie klecone są na kolanie; w momencie, gdy piszę te słowa, nie jest jeszcze jasne, czy we Wszystkich Świętych będą otwarte cmentarze, a nawet pojawiają się nieoficjalne przecieki, że jeżeli do końca tygodnia liczba nowych przypadków nie zacznie spadać, wprowadzony zostanie generalny lockdown. Od razu mówię: gdyby do tego doszło, byłaby to katastrofa. Lockdown dał się od biedy usprawiedliwić wiosną, gdy jeszcze nie było do końca wiadomo, z czym mamy do czynienia. Teraz jednak wiemy, że zamrożenie całego kraju nie jest sposobem na zwalczenie koronawirusa – może co najwyżej chwilowo ograniczyć jego rozprzestrzenianie się i dać przeciążonej służbie zdrowia nieco wytchnienia. Krótko mówiąc, to wyłącznie doraźne kupowanie czasu i to ogromnym kosztem społecznym oraz gospodarczym. W końcu jednak – i to raczej prędzej niż później – kraj trzeba odmrozić, a wtedy koronawirus powraca i wszystko zaczyna się od początku, tyle że ze skrajnie osłabioną gospodarką i państwem wydrenowanym z pieniędzy na kolejne tarcze osłonowe. W tę pandemiczną ciuciubabkę można się bawić w nieskończoność, a dokładnie do momentu ogólnego bankructwa przedsiębiorstw, prywatnych ludzi i wreszcie całego państwa.
Trzeba powiedzieć sobie jasno: tutaj toczy się wielopłaszczyznowa gra o przetrwanie. Gdybym miał bawić się w teorie spiskowe, to powiedziałbym, że ktoś bardzo sprytnie sobie tę pandemię „wymyślił” (no dobrze, może nie tyle „wymyślił”, co skwapliwie postanowił ugrać na niej ile się da). Wystarczy spojrzeć, kto ponosi główny ciężar walki z koronawirusem i dla kogo skutkuje ona najcięższymi konsekwencjami. W wymiarze lokalnym są to zwykli ludzie – pracownicy oraz np. drobni przedsiębiorcy, tracący źródła utrzymania. Od lat obserwujemy zanik klasy średniej, na którym to procesie zyskują wielkie korporacje – z ich punktu widzenia bowiem spauperyzowana i pozbawiona materialnej niezależności była klasa średnia powiększa zasób dostępnej taniej siły roboczej, podobnie jak sterroryzowani widmem bezrobocia pracownicy gotowi są tyrać więcej za mniej. Najwyraźniej uznano jednak, że klasa średnia zdycha zbyt wolno i trzeba ją dobić. Dodajmy, iż wielkie koncerny są głównymi beneficjentami państwowej pomocy, im krzywda się nie stanie.
W wymiarze globalnym z kolei koronakryzys utrwala gospodarczą hegemonię dotychczasowych mocarstw, mniejszym krajom blokując możliwości rozwoju i konkurowania z gigantami. Mówiąc obrazowo – Niemcy koronakryzys wytrzymają, a Polska niekoniecznie, co otwiera tym pierwszym pole do ekspansji w postpandemicznej „nowej rzeczywistości”. Dlatego właśnie wchodzenie w kolejne lockdowny jest dla nas działaniem samobójczym. Idę o zakład, że praktyczni Szwedzi doskonale zdają sobie z tego sprawę i to jest właśnie głównym powodem, dla którego, nie mówiąc głośno o prawdziwych przyczynach swej polityki, postanowili obrać kurs na przetrwanie – tak, by na koniec znaleźć się po stronie wygranych. My natomiast, póki co, podążamy w dokładnie odwrotnym kierunku.