e-wydanie

7.6 C
Warszawa
czwartek, 18 kwietnia 2024

Morawiecki „przywiózł pokój”

„Przywożę wam pokój” – mógłby stwierdzić wzorem Neville’a Chamberlaina premier Mateusz Morawiecki wymachując na lotnisku plikiem kartek ze spisanymi „konkluzjami” brukselskiego szczytu, podobnie jak uczynił to w 1938 r. brytyjski szef rządu prezentując zachwyconym dziennikarzom ustalenia konferencji w Monachium. Przypomnijmy, że wówczas również doszło do „kompromisu” gwarantowanego uroczyście przez europejskie potęgi – jak się szybko okazało, niewartego papieru na którym został spisany.

Można powiedzieć, że odpowiednikiem zrzeczenia się przez Czechosłowację Kraju Sudeckiego jest dziś zgoda Polski na wejście w życie rozporządzenia Komisji Europejskiej wprowadzającego mechanizm „pieniądze za praworządność”. Różnica jest taka, że w odróżnieniu od Czech pozwolono nam i Węgrom na czynny udział w negocjacjach, których efektem było obudowanie „mechanizmu praworządnościowego” szeregiem politycznych deklaracji, uściśleń i zastrzeżeń. Rzecz w tym, iż rozporządzenie Unii Europejskiej jest prawem (i z pewnością zostanie zatwierdzone przez Trybunał Sprawiedliwości Unii Europejskiej), natomiast „konkluzje” szczytu są jedynie oświadczeniem politycznej woli i nie mają mocy obowiązującej (co również w przeszłości potwierdzał swoimi orzeczeniami TSUE). Z tego typu oświadczeniami problem jest taki, że są przestrzegane jedynie do momentu, gdy opłaca się to wygłaszającym je stronom. Twarde fakty są więc takie (i tu znów wracamy do monachijskiej analogii), że podobnie jak w przypadku Czechosłowacji zabór Kraju Sudeckiego czynił ją bezbronną wobec zakusów III Rzeszy, tak i w przypadku Polski zgoda na wycofanie weta blokującego rozporządzenie KE amputuje nam kawał suwerenności, czyniąc nas równie bezradnymi wobec uroszczeń władczych Brukseli i mieszania się pod byle pozorem w nasze wewnętrzne sprawy. Kończąc analogię – Winston Churchill na wyniki konferencji w Monachium zareagował słynnymi słowami: „Mieli do wyboru wojnę lub hańbę, wybrali hańbę, a wojnę będą mieli i tak”. W naszym przypadku mieliśmy do wyboru suwerenność lub pieniądze – a finalnie może się okazać, że nie będziemy mieli ani jednego, ani drugiego. Oczywiście niewykluczone, że Niemcy i Komisja Europejska uznają, że opłaca im się przestrzegać (przynajmniej w najbliższym czasie) ustaleń szczytu, ale gwarancji na to nie mamy żadnej.
W całej tej historii są jeszcze dwa wątki, które w medialnym przekazie zostały zepchnięte na dalszy plan. Otóż gigantyczny unijny dług, który posłuży sfinansowaniu „funduszu odbudowy” („NextGenerationEU”), jest milowym krokiem na drodze do stworzenia europejskiego superpaństwa – kraje UE bowiem zgodziły się go solidarnie zaciągnąć i równie solidarnie spłacać. Tym samym spłata tego zadłużenia stanie się czymś w rodzaju para-podatku odprowadzanego przez unijne „prowincje” do brukselskiej „metropolii”. Tu z kolei można wysnuć analogię do małżeństwa obciążonego wspólnym kredytem hipotecznym. Nawet jeśli w takim stadle dzieje się nie najlepiej i w normalnych warunkach doszłoby do rozwodu, to taki kredyt wiąże ze sobą małżonków mocniej niż przysięga przed ołtarzem czy papier podpisany w Urzędzie Stanu Cywilnego. Innymi słowy, nasza ochocza zgoda na partycypowanie we wspólnym długu wiąże nas z brukselską centralą silniej niż wszelkie traktaty. Tym samym drastycznie ograniczyliśmy sobie pole manewru, zaś Komisja Europejska poprzez wspólny dług i wejście w życie od 1 stycznia 2021 r. „mechanizmu praworządnościowego” dostała idealne narzędzie do grillowania Polski, mogące potencjalnie nawet wpłynąć na wyniki wyborcze w naszym kraju.
I wreszcie wątek ostatni, niemal kompletnie przemilczany. Mianowicie, na tym nieszczęsnym szczycie wyraziliśmy również zgodę na unijne „cele klimatyczne”, zakładające redukcję emisji CO2 do 55 proc. w porównaniu z rokiem 1990. A zatem wchodzimy gładko w kolejny etap klimatycznego szaleństwa prowadzącego do pełnej „neutralności klimatycznej” w 2050 r. Koszty tej transformacji będą dla takich krajów jak Polska zabójcze – nawet Niemcy odczuwają coraz boleśniej miliardy euro wydawane co roku na „energiewende”, a rosnące rachunki za prąd w których 20 proc. stanowią dopłaty do „zielonej energii” zauważalnie odbijają się na budżetach domowych niemieckich obywateli. Co gorsza, na unijnym szczycie nie podjęto żadnych wiążących decyzji co do dodatkowego finansowania transformacji z Funduszu Modernizacyjnego, poprzestając na mglistych obietnicach powrotu do tego tematu w przyszłości. Na dzień dzisiejszy zostaliśmy zatem skazani na finansowanie niemieckiego przemysłu poprzez zakup „zielonych technologii”, pauperyzację społeczeństwa i zarżnięcie konkurencyjności naszej gospodarki. Kończąc, jeszcze raz odwołam się do monachijskiej analogii, tym razem adresując ją do piewców brukselskiego „sukcesu” premiera Morawieckiego. Będzie to cytat z francuskiego premiera Édouarda Daladiera, witanego w Paryżu równie entuzjastycznie, co Chamberlain w Anglii: „głupcy, nie wiedzą, co oklaskują”.

Najnowsze