Gdy piszę te słowa, nie wiadomo jeszcze, jakie rozmiary osiągnie bunt przedsiębiorców w ramach akcji #OtwieraMY, niemniej na interaktywnej mapie widnieje ok. 100 placówek, głównie z branży turystycznej i gastronomicznej – a można zakładać, iż nie wszyscy zgłosili otwarcie swych biznesów operatorom mapy.
Do tego Polska Federacja Fitness zapowiada uruchomienie branży z dniem 1 lutego bez względu na dalsze decyzje rządu, oferując jednocześnie swoim członkom pomoc merytoryczną i prawną. Wiele wskazuje więc na to, że bunt może przybrać skalę masową, szczególnie w turystycznych miejscowościach z południa Polski, najbardziej w tej chwili poszkodowanych lockdownem. Mamy zatem narodziny swoistego „ruchu oporu przedsiębiorców” przeciw rządowym obostrzeniom. Najwyższa pora, bowiem rząd w ostatnich miesiącach dał popis niekompetencji, uderzając na oślep kolejnymi restrykcjami. Rekordem było zaprowadzenie „okresu przedłużonej odpowiedzialności z dodatkowymi obostrzeniami” (jak eufemistycznie nazwano świąteczno-noworoczny lockdown), który ja nazywam „okresem przedłużonej paranoi z dodatkowymi idiotyzmami”.
Generalnie od jesieni rządzący miotają się od ściany do ściany, luzując bądź zaostrzając rygory bez żadnego czytelnego klucza, niejednokrotnie przecząc swym wcześniejszym deklaracjom. Jednym słowem – chaos. Jeszcze 4 listopada premier Morawiecki przedstawił przejrzysty i wyglądający zdroworozsądkowo harmonogram wprowadzania zielonych, żółtych i czerwonych stref, uzależniony od średniej dobowej liczby zakażeń na 100 tys. mieszkańców na przestrzeni 7 dni. Przypomnijmy, że wedle tego planu strefa żółta (z ew. wybranymi czerwonymi powiatami) miała obowiązywać w przypadku, gdy średnia dobowa liczba zakażeń spadnie na przestrzeni 7 dni poniżej 25 na 100 tys. mieszkańców. Otóż tę średnią „wyrabiamy” już od bardzo dawna. W tej chwili średnia dobowa oscyluje wokół 24 przypadków na 100 tys. mieszkańców i od szeregu dni jest względnie stabilna. Polska zatem powinna zostać objęta strefą żółtą (plus punktowo strefy czerwone w powiatach, gdzie wskaźniki zakażeń są wyższe) – a to oznacza m.in. otwarcie lokali gastronomicznych (z zachowaniem rygorów sanitarnych).
Podkreślam: w tej chwili nie ma żadnych rozsądnych przesłanek do utrzymywania drakońskich restrykcji, a frustrację przedsiębiorców pogłębia poczucie niepewności spowodowane brakiem jakiegokolwiek jasnego planu odmrażania gospodarki. Wielu z nich autentycznie znajduje się pod ścianą i ma do wyboru albo otworzyć wbrew wszystkiemu biznes i zacząć zarabiać, albo zbankrutować, tym bardziej, że nie wszyscy załapali się na dziurawe „tarcze” – pominięto chociażby całą agroturystykę. Rząd, który postępuje w ten sposób, zaskakując z dnia na dzień kolejnymi, pisanymi na kolanie, chaotycznymi rozporządzeniami, sam pozbawia się powagi i prosi o kłopoty. Skoro zatem rząd gra w kulki z przedsiębiorcami, to przedsiębiorcy zagrali w kulki z rządem i mają po swojej stronie zarówno klientów, jak i prawo. Mowa tu oczywiście o słynnym wyroku Wojewódzkiego Sądu Administracyjnego w Opolu (ale podobnych orzeczeń jest więcej), w którym wskazano, iż zakazywanie działalności gospodarczej może nastąpić jedynie w przypadku wprowadzenia stanu klęski żywiołowej. Tego zaś rząd chce uniknąć za wszelką cenę, musiałby bowiem wówczas wypłacać odszkodowania. Straszy za to karami administracyjnymi i mandatami – tyle że zważywszy na stan prawny, sądy najprawdopodobniej będą te kary oddalać.
Patrząc na sprawę nieco szerzej, co sprawiło, że rząd nagle wycofał się z listopadowego harmonogramu i po raz kolejny dokręcił śrubę? Oficjalnym powodem jest „dmuchanie na zimne” i utrzymanie pod kontrolą liczby zakażeń. Nie sposób jednak nie zauważyć, iż lockdown został ogłoszony tuż po tym, jak na podobny krok zdecydowały się Niemcy i szereg innych krajów Europy Zachodniej. Czyżby zatem poszły jakieś międzynarodowe naciski? Może Morawieckiemu uświadomiono, że bezproblemowa wypłata środków z unijnego Funduszu Odbudowy będzie uzależniona od naszej „solidarności” albo postraszono zamknięciem granic? Doprawdy, trudno znaleźć mi inne racjonalne wyjaśnienie obecnego stanu rzeczy. Jak już kiedyś pisałem, toczy się batalia o to, kto w „nowej rzeczywistości” znajdzie się wśród wygranych, a kto skończy jako bankrut. Sytuacja wygląda dziś tak, że Niemcy ze swoimi rezerwami mogą sobie pozwolić na lockdowny, a Polska nie – w myśl zasady, że nim gruby schudnie, to chudy umrze z głodu. Dlatego otworzenie gospodarki jest naszą racją stanu – i z tego samego powodu Niemcy nie chcą dopuścić, by Polska wróciła do normalności przed nimi. W efekcie obserwujemy dziś pełzającą zagładę rodzimej przedsiębiorczości, a zagraniczne sieci turystyczne, gastronomiczne i hotelarskie tylko czekają na przejęcie rynku. Rozbrzmiewa właśnie ostatni dzwonek, by przerwać to samobójcze szaleństwo, inaczej za rok nowy właściciel wyciągu narciarskiego przywita nas na stoku radosnym „Guten Morgen!”.