e-wydanie

8.1 C
Warszawa
wtorek, 23 kwietnia 2024

Pięciolatka „500+”

Programowi „Rodzina 500+” niepostrzeżenie stuknęła pięciolatka i jeśli by spróbować dokonać całościowego bilansu, to okaże się on dość paradoksalny. Otóż „500+” okazało się porażką w swym podstawowym założeniu, ale zarazem odniosło sukcesy na innych polach.

Porażka to oczywiście sprawa dzietności. Poza chwilowym skokiem urodzeń w pierwszym roku działania programu nie przełożył się on na trwały wzrost – a wszak reklamowany był przede wszystkim jako projekt prodemograficzny. Natomiast znacząco przyczynił się do redukcji biedy, zwłaszcza tej skrajnej, w rodzinach wielodzietnych, a wielu innym również dopomógł materialnie. Innymi słowy – nie tyle zachęcił do posiadania dzieci, ile pomógł wychowywać te, które już się urodziły. Tak więc okazał się całkiem udanym projektem socjalnym – i to nie tylko dla najuboższych, nieco zamożniejsze rodziny często bowiem odkładają otrzymywane wpłaty na lokatach np. z myślą o studiach dzieci. Kolejny efekt to miliardy złotych wpompowane w gospodarkę i napędzające popyt wewnętrzny, co w warunkach obecnego kryzysu zadziałało niczym poduszka bezpieczeństwa.
Nie sprawdziły się też czarne wizje roztaczane przez przeciwników programu, wieszczących zapaść finansów państwa i społeczną katastrofę (słynne „nie stać nas” i „przepiją”). Polskie państwo jakoś udźwignęło ten wydatek, a budżet do momentu wybuchu pandemii i koronakryzysu zmierzał wręcz do niespotykanego dotąd stanu równowagi. Można wprawdzie podnosić, że zapowiadany przez Morawieckiego „zrównoważony budżet” miał „zaszyte” w sobie różne księgowe sztuczki, ale jeśli porównać ten stan z czasami, gdy Jacek Rostowski za pomocą tych samych sztuczek (np. wypychanie części zobowiązań do nominalnie „zewnętrznych” funduszy) rozpaczliwie usiłował utrzymać dług publiczny w konstytucyjnych ramach, to różnicę widać jak na dłoni. „500+” nie stało się również rozsadnikiem społecznych patologii – przypadki, gdy pieniądze te idą na wódkę, dotyczą absolutnego marginesu. Przeciwnie – wielu rodzinom świadczenie pomogło wydostać się z dołka, wyjechać z dziećmi pierwszy raz na wakacje, odnowić mieszkanie, kupić lepsze ubranie (nie bez przyczyny second-handy nagle straciły na popularności), spłacić „chwilówki” itp. Wbrew kasandrycznym wizjom program „500+” nie doprowadził także do wstrząsu na rynku pracy (kolejny pseudoargument – „ludziom nie będzie się chciało robić”), a jeżeli już, był to wstrząs pozytywny za sprawą presji płacowej. To, że sieci handlowe zaczęły w ostatnich latach podnosić pensje kasjerkom, nie jest dziełem przypadku.
Co ciekawe, znaczna część pryncypialnych wrogów „rozdawnictwa” wciąż zdaje się nie przyjmować powyższego do wiadomości i w najlepsze powtarzają mantrę o rychłym bankructwie Polski, epatując wzrostem deficytu i długu publicznego, nie racząc przy tym zauważyć, iż za jego raptowny skok odpowiadają przede wszystkim kosztowne tarcze antykryzysowe (wcześniej kondycja finansów pozwalała rządowi nawet wypuszczać obligacje o ujemnym oprocentowaniu, co jest na co dzień przywilejem najzdrowszych gospodarek w rodzaju Niemiec). Warto przy tym spojrzeć na „500+” jako na inwestycję. Otóż te miliardy krążą w gospodarce, a ich droga nie kończy się na zakupach w dyskoncie. Sklepy płacą nimi dostawcom, ci z kolei swoim kontrahentom, po drodze część z nich wraca do budżetu w formie podatków. Słowem, są „smarowidłem” upłynniającym obrót gospodarczy, a jak wiadomo, pieniądz robi pieniądz. Nie jest więc tak, że co roku rząd musi wygenerować (np. zapożyczając się) nowe, „świeżutkie” 40 mld zł. – przez cały czas są to w dużej mierze te same pieniądze.
Inna mantra odpornych na rzeczywistość krytyków to pomstowanie na „nierobów” i „motłoch przekupiony za pińćset”. Spójrzmy na wskaźniki bezrobocia i zapytajmy: gdzie jest ta armia „nierobów”? Ilu z nich rzuciło robotę, bo dostało, powiedzmy, tysiąc złotych z „500+”? Jeżeli już, to użyli tego straszaka, by wymóc na pracodawcy podwyżkę. W tym pogardliwym stosunku do mniej zamożnych warstw społecznych przebija iście protestanckie podejście do biedy, co w nominalnie katolickim społeczeństwie jest pewnym ewenementem. Przypomnę, że w kulturze protestanckiej, zwłaszcza tej hołdującej doktrynie predestynacji, bieda jest czymś w rodzaju „grzechu”. Jeżeli jestem zamożny, to oznacza, że cieszę się łaską Bożą. Jeżeli natomiast ty jesteś biedny, to najwyraźniej coś jest z tobą nie tak, skoro Bóg postanowił cię w ten sposób ukarać. Dlatego też „socjal” w tym kontekście jawi się jako niezasłużona „nagroda za biedę” – stąd np. dysonans poznawczy na widok „Hunów” najeżdżających latem polski Bałtyk. Wszak biedota powinna gnieździć się w swych norach, gdzie jest jej naturalne miejsce…
No dobrze, ale co z tą dzietnością? Powtórzę tu z kolei własną „mantrę”: stabilne miejsca pracy za godziwe pieniądze, system budownictwa czynszowego oraz przyjazna infrastruktura rodzicielska (żłobki, przedszkola). I to jest kluczowe wyzwanie stojące przed Polską w najbliższych latach.

Najnowsze