Wbrew negatywnym scenariuszom związanym z pandemią, światowa gospodarka nie tylko odrabia straty, ale też gwałtownie przyspiesza. Wraz z pozytywnymi tendencjami rośnie optymizm na rynku pracy. Najnowsze prognozy wskazują na boom zatrudnienia, choć z niewielkimi niuansami i nie wszędzie. Polacy mogą jednak spać spokojnie.
W czerwcu ubiegłego roku agenda ONZ, którą jest Międzynarodowa Organizacja Pracy, opublikowała pesymistyczny raport. Podstawą szacunków był oczywiście pandemiczny lockdown, który w tym samym czasie dotknął praktycznie wszystkie gospodarki świata, na czele z państwami wysokorozwiniętymi.
Punkt startu
Według MOP uderzenie koronawirusa było tak silne, że zredukowało czas pracy globalnej populacji w wieku produkcyjnym o 14 proc. Mówiąc wprost, był to ekwiwalent utraty zatrudnienia przez 400 mln osób.
Największe turbulencje odnotowały Ameryka Północna i Południowa, gdzie czas pracy zmniejszył się o 18,3 proc. Nieco lepiej wyglądały Europa i Azja, w których analogiczny wskaźnik zatrzymał się na 13,9 proc. Z tego względu większość ekonomicznych i społecznych analiz nie pozostawiała złudzeń. „The Economist” przewidywał, że skutki kryzysu pandemicznego, także na rynku pracy, będziemy odrabiali dziesięcioleciami.
Stopa bezrobocia faktycznie rosła. Dla przykładu, dzięki polityce stymulacyjnej Donalda Trumpa, liczba osób poszukujących pracy spadła na początku 2020 r. do historycznego minimum 3,2 proc., nieodnotowywanego od czasów Ronalda Reagana.
Niestety po pierwszych dwóch kwartałach pandemii bezrobocie wzrosło do równie rekordowego poziomu 30 mln osób (15 proc.), zanotowanego ostatnio na przełomie lat 20/30 XX w., podczas Wielkiego Kryzysu.
Z kolei raport francuskiego rządu, opublikowany jesienią ubiegłego roku, wymieniał jako skutek lockdownu utratę zatrudnienia przez milion pracowników.
Natomiast prognozy niemieckie mówiły, że tylko przemysł samochodowy zwolni 800 tys. zatrudnionych.
Jednak styczniowe szacunki tej samej MOP okazały się bardziej zrównoważone, choć do optymizmu jest jeszcze daleko. Faktyczne straty rynku pracy odpowiadały przejściu na bezrobocie 255 mln osób. Oczywiście to nadal ogromna liczba, dla porównania czterokrotnie większa niż podczas światowego kryzysu finansowego 2009 r.
Co ciekawe, w rzeczywistości redukcje dotknęły 114 mln pracowników. Wśród przyczyn na pierwszym miejscu raport wymienił brak możliwości wykonywania zawodu z powodu wymuszonej izolacji.
Niemniej jednak rezultat w skali globalnej był dramatyczny. Dochody pracownicze obniżyły się o 8,3 proc., co stanowiło równowartość kwoty 3,7 bln dolarów lub 4,4 proc. światowego PKB.
– Na rynku pracy, dotkniętym bezprecedensowo skutkami pandemii, odnotowuje się pierwsze symptomy ożywienia – głosi obecny wniosek MOP. Przede wszystkim agenda ONZ potwierdziła, że koszty lockdownu były nierównomierne.
Pracę utraciło 3,9 proc. męskiej populacji, natomiast bezrobocie wśród kobiet wzrosło o 5 proc., a wśród młodzieży o 8,9 proc. W związku z tym Międzynarodowa Organizacja Pracy nakreśliła trzy scenariusze na 2021 r.
Wariant uznany za bazowy mówi o dalszych redukcjach zatrudnienia, tyle że średnio o 3 proc. w skali globalnej, a więc dla wszystkich grup zawodowych. Dla porównania światowe biznesy hotelarski i turystyczny musiały zwolnić rok wcześniej 20 proc. personelu. Niewiele lepiej, bo na poziomie 15-17 proc., zakończyły rok biznes przewozów powietrznych i przemysł lotniczy.
Przewodniczący MOP, Brytyjczyk Guy Ryder, ocenił: – Prognozy rekonstrukcji gospodarczej napawają nas optymizmem, jednak oznaki wzrostu są zbyt słabe, a perspektywy rynku pracy chwiejne.
Dlatego optymistyczny scenariusz zakłada w 2021 r. redukcję zatrudnienia o 1,3 proc., natomiast pesymistyczny o 4,6 proc. Żadna z prognoz nie przewiduje więc tendencji wzrostowej, co według Rydera będzie zależne od nastrojów konsumenckich i biznesowych. Choć, jak dodał przewodniczący MOP, poprawa na rynkach pracy Ameryki Północnej i Europy osiągnie poziom dwukrotnie wyższy niż w przypadku pracowników w innych częściach świata.
A jednak boom
– Na podstawie wyników ekonomicznych drugiego półrocza 2020 r. przewidywałem, że wzrost gospodarczy po lockdownie będzie znacznie wyższy od prognozowanego przez Bank Światowy i Międzynarodowy Fundusz Walutowy – powiedział Jim O’Neill amerykańskiemu portalowi Project Syndicate.
Były prezes Goldman Sachs Asset Management oraz minister finansów Wielkiej Brytanii jest obecnie przewodniczącym jednego z głównych think tanków świata, Chatham House. Swoje szacunki opiera na tymczasowym charakterze obostrzeń epidemicznych oraz błyskawicznym wynalezieniu skutecznych szczepionek przeciwko koronawirusowi.
Opinię O’Neilla potwierdzają twarde dane statystyczne i wskaźniki aktywności biznesowej. W przypadku indeksu S&P 500 największych spółek odnotowanych na nowojorskiej giełdzie poziom aktywności po raz pierwszy w historii przekroczył 4 tys. punktów.
W ostatnim kwartale 2020 r. i pierwszym tego roku odbicie gospodarcze w USA osiągnęło poziom 30 proc. Indeksy optymizmu biznesu w Kanadzie i Wielkiej Brytanii biją rekordy poprzedniej dekady. Co interesujące, wskaźniki aktywności biznesowej rosną także w Unii Europejskiej, która wychodzi dopiero powoli z trzeciej, najcięższej fali koronawirusa. Nawet borykająca się z największymi spadkami strefa euro wykazuje optymizm nienotowany dotąd w liczącej 24 lata historii Unii.
Analizy Chatham House wskazują wyraźnie, że 2021 r. będzie czasem niebywałego wzrostu gospodarczego, którego tempo osiągnie najwyższy poziom w drugim półroczu. Wyjątkiem nie będą Chiny, które w pierwszym kwartale osiągnęły wzrost PKB o 18 proc., co wskazuje, że powrócą na ścieżkę wzrostu dochodu narodowego przekraczającą 6 proc. rocznie. W tyle nie pozostaje Korea Południowa. Jak poinformował Seul, w marcu wzrost eksportu wyniósł 16,3 proc. miesiąc do miesiąca, osiągając najwyższy wskaźnik od 2018 r.
Największym optymizmem napawa jednak twierdzenie O’Neila, zgodnie z którym nie jest to wzrost pozorny, oparty na zestawieniu pikujących rezultatów ubiegłorocznych z danymi 2021 r. Faktycznie mamy do czynienia z bardzo silnym wzrostem gospodarczym, wykraczającym poza pierwotne oczekiwania.
Jego dalsze tempo oraz realna wysokość będzie zależeć od pakietów stymulacyjnych władz amerykańskich i Unii Europejskiej. Jednak najważniejszym pytaniem jest zakres, w jakim społeczeństwa zyskają na boomie. Odpowiedzieć na nie można z pomocą kluczowego kryterium: poziomu zatrudnienia, czyli sytuacji na rynku pracy, która wyznaczy siłę nabywczą społeczeństw.
– 2021 r. wejdzie do gospodarczej historii USA jako jeden z dziesięciu lat największego zapotrzebowania na pracowników – ocenia „The Economist”, dodając – Przekonanie Amerykanów o łatwości znalezienia pracy wróciło do poziomu, na który po kryzysie finansowym 2009 r. trzeba było czekać, aż dekadę.
Za błyskawiczną odbudową rynków pracy w krajach rozwiniętych stoją dwa procesy. Pierwszym jest polityka. Zjawisko wykracza daleko poza kategorię cykli koniunktury i rynkowej bessy. Zdaniem brytyjskiego tygodnika dla pracowników najemnych nadchodzi złota era.
Poprzednie 40 lat to było Eldorado dla kapitalistów, a ściślej – ponadnarodowych korporacji. Pracownicy bogatych państw borykali się z kosztami globalizacji. Ich praca taniała, stając się mało konkurencyjna. Rosły zyski pracodawców, którzy zacierali ręce, ciesząc się z możliwości relokowania biznesu do Trzeciego Świata, liberalizacji handlu oraz luk w opodatkowaniu, pozwalających bez końca obniżać daninę fiskalną.
Pandemia wywróciła dotychczasowy porządek. Kompletnie zawiodła samoregulacja rynkowa, a wielkie firmy okazały się bezradne wobec globalnej katastrofy, wyciągając rękę po państwowe zasoby. Jednak największe wrażenie wywołała groźba politycznej destabilizacji, czyli głodowego buntu bezrobotnych.
Na początku epidemicznej izolacji „The Washington Post” wieszczył: – Jeśli 2019 r. był czasem ulicy, 2020 r. będzie okresem społecznego bezruchu. To prawda, że kwarantanna wyhamowała społeczne protesty ekonomiczne i socjalne, które rok wcześniej zalały świat. To żadna przesada, bunty wybuchły w 35 krajach na wszystkich kontynentach. Od ruchu „żółtych kamizelek” we Francji, przez Iran oraz Irak, po Hongkong i nieomal całą Amerykę Południową.
Dlatego według danych OECD, w latach 2019-2020 bogate gospodarki zafundowały pracownikom wzrost średnich płac o jedną czwartą. Obecnie rządy stanęły w obliczu buntów epidemicznych i zdaniem „The Guardian” robią wszystko, aby zaprzyjaźnić się z robotnikami.
– Jeszcze nigdy pracownicy nie byli w tak uprzywilejowanym położeniu, jak po lockdownie – ocenia lewicowy przecież tytuł.
Joe Biden przeznaczył na stymulację rynku pracy ponad 400 mld dolarów z wartego 2 bln pakietu pomocowego dla amerykańskiej gospodarki. Co więcej, wszystko wskazuje na to, że Biały Dom przeforsuje wzrost stawki podatku korporacyjnego
z 21 do 28 proc.
Unia Europejska wyznacza sobie ambitny cel zmniejszenia bezrobocia ze środków Funduszu Rekonstrukcji Gospodarczej. Nawet Międzynarodowy Fundusz Walutowy, który zawsze odgrywał rolę skąpego strażnika, wystąpił obecnie z inicjatywą podatku solidarnościowego dla bogatych firm i korporacji.
Prawdziwym szokiem są apele miliarderów o samoopodatkowanie na rzecz wyrównania dysproporcji ekonomicznych i nierówności socjalnych pomiędzy najbogatszymi i resztą społeczeństw. W lutym tego rodzaju wezwanie podpisała m.in. dziedziczka fortuny największej sieci handlowej USA – Walmart.
W kwietniu apel powtórzył prezes banku JP Morgan Chase & Co., Jamie Dimon. Szef największego holdingu Wall Street, z aktywami wartymi 2,5 bln dolarów, wezwał akcjonariuszy innych banków i instytucji finansowych do podwyżek wynagrodzeń pracowniczych. Można powiedzieć, że albo świat globalnego kapitalizmu stanął ze strachu na głowie, albo kapitaliści wykonali sprytny ruch wyprzedzający.
Na fali pandemicznego wstrząsu bowiem demokratyczna administracja USA zainicjowała projekt światowej reformy podatkowej. Jej celem jest zablokowanie unikania opodatkowania przez gigantów sektora IT i realnego przemysłu.
Jak dotąd największe firmy szeroko korzystały z luk prawnych, nie płacąc ani centa. Lawirowały, transferując środki z krajów prowadzenia działalności do jurysdykcji, w której były formalnie zarejestrowane. Wszystko dzięki powszechnej praktyce unikania podwójnego opodatkowania.
Zatem idea Białego Domu polega na wielostronnej, a wręcz światowej umowie, która zmusi międzynarodowe koncerny do płacenia podatku w nowej formule.
Zachowana zostanie reguła uiszczania daniny w kraju, w którym znajduje się centrala firmy. Nowością jest natomiast zasada naliczania podatku od produkcji lub obrotów proporcjonalnie do ich wielkości w danym państwie.
Na przykład niemiecki koncern motoryzacyjny Volkswagen będzie obłożony największą daniną w Chinach, w Państwie Środka bowiem znajdują się zakłady motoryzacyjnego giganta wytwarzające najwięcej pojazdów i akcesoriów.
Z tego tytułu niemiecki budżet straci wpływy szacowane na miliard dolarów rocznie, które skompensuje daninami fiskalnymi od innych, międzynarodowych podmiotów działających na terenie Niemiec.
Nie trzeba dodawać, że większy budżet to możliwość tworzenia nowych miejsc pracy, a przede wszystkim – dostosowania pracowników do nowych wyzwań i warunków na rynkach zatrudnienia.
Drugim bowiem, jeszcze ważniejszym, przyczynkiem poprawy sytuacji pracownika jest postęp technologiczny. Jak ocenia „The Economist”, wbrew rozpowszechnionym opiniom nowe technologie, budując nową strukturę gospodarki, przyczyniają się do wzrostu zatrudnienia, a nie odwrotnie.
Według firmy audytorskiej McKinsey & Company, w najbliższych dziesięcioleciach sztuczna inteligencja automatyzująca procesy przemysłowe oraz sferę usług i handlu, wymusi zwolnienie 80 mln osób, jednak w tym samym czasie przyczyni się do stworzenia 100 mln miejsc pracy.
Jednak owe 80 mln pracowników nie wypadnie z rynku, tylko dzięki nowym technologiom zyska możliwość nabycia innych kwalifikacji i zostanie wchłonięte przez pracodawców. Przykładem jest Japonia. Kraj o jednym z najwyższych wskaźników robotyzacji i cyfryzacji gospodarki na świecie może pochwalić się jedną z najmniejszych stóp bezrobocia.
Innym przykładem jest epidemiczna praca w domu. O tym, jak wielkim cieszy się powodzeniem, wyznaczając perspektywiczny trend na rynku pracy, świadczą następujące fakty. Po pierwsze, firmy IT sprzedały w 2020 r. o 25 proc. komputerów osobistych więcej niż w 2019 r.
Po drugie, dwie trzecie amerykańskich pracowników wyraziło zadowolenie ze zdalnej formy zatrudnienia. Nie chodzi jedynie o komfort psychiczny i polepszenie relacji z innymi członkami zespołów pracowniczych. Nowa formuła to wymierne korzyści w portfelach, czyli wzrost siły nabywczej, począwszy od kosztów dojazdu po stronie zatrudnionych, po oszczędności pracodawców z tytułu wynajmu drogich powierzchni biurowych. A jeśli już o drożyźnie mowa, praca na odległość wyklucza konieczność ponoszenia kosztów życia w wielkich metropoliach. Tego rodzaju nadwyżki przełożą się pozytywnie na wzrost płac. Oczywiście kosztem wzrostu wydajności pracy, na co liczą rządy i korporacje. Jednak efektywniej pracujące osoby nie wyprą z rynku zatrudnienia ludzi o niższych kwalifikacjach. O to zadba demografia.
Do 2050 r. średnia wieku 85-90 lat stanie się normą, zatem liczba osób w tym przedziale wiekowym ulegnie potrojeniu, przynajmniej w grupie państw wysokorozwiniętych. Jeśli brać pod uwagę ujemny przyrost kategorii zdolnych do pracy, wszyscy chętni znajdą swoje miejsce na rynku. Już teraz wiele rządów mówi o konieczności podniesienia wieku emerytalnego do 70. roku życia. W innym przypadku nie wystarczy ludzi czynnych zawodowo.
Zatem w perspektywie 20-lecia możliwości zatrudnienia ulegną skokowej poprawie, rozwój technologiczny zaś przełoży się na wzrost wydajności pracy, a zatem na wysokość płac.
Niuanse
Rzecz jasna proces obecnie dotyczy i obejmie w przyszłości gospodarki najwyżej rozwiniętych, a więc najbogatszych, państw Ameryki Północnej, Azji i Europy. W tym samym czasie 150 mln osób na całym świecie stanie w obliczu głodu, do czego przyczyni się także brak realnych perspektyw zatrudnienia.
Pod znakiem zapytania stoi amerykański plan rekonstrukcji strukturalnej, który ma wymiar globalny i zadecyduje o losach światowej gospodarki. Magnat medialny Steve Forbes powiedział telewizji Fox News, że wielki biznes nie boi się wielkiego rozdawnictwa pieniędzy przewidzianego w planie pomocowym Joe Bidena. Nie obawia się również wzrostu podatku korporacyjnego.
Jego największy sprzeciw budzi etatyzm, czyli regulacyjna ingerencja państwa w gospodarkę. Forbes mówi, że głównym powodem sprzyjającym bezrobociu i obniżającym poziom wynagrodzeń są bariery administracyjne stawiane biznesowi przez władze federalne i stanowe. Problem, dotykając wielkich firm, rzuca na kolana mały i średni biznes.
– Przykładem – mówi magnat – są wymogi ekologiczne stanu Kalifornia. Obowiązek zabudowy paneli słonecznych na każdym nowo wybudowanym domu zwiększa jego cenę o 8 tys. dolarów, obciążając kredytowo deweloperów i hipotecznie nabywców. Zamiast regulować gospodarkę administracyjnie, dajcie biznesowi działać, przedsiębiorcy najlepiej wiedzą, jak osiągnąć porozumienie z pracownikami i jak zwiększyć zatrudnienie – twierdzi Forbes.
Obawy budzi również społeczny udział w konsumpcji osiągnięć postępu technologicznego, czego najlepszym przykładem jest rosnący monopol gigantów IT w gospodarce. Nicholas Davis ze Światowego Forum Ekonomicznego zwraca uwagę na rosnące dysproporcje pomiędzy sektorem IT, który zamiast wspierać i uzupełniać gałęzie realnego przemysłu, sam stworzył w oderwaniu setki wirtualnych rynków.
W efekcie aktywa IT, a zatem ich wartość, rosną bez ograniczeń w przeciwieństwie do innych, materialnych działów gospodarki, co przekłada się na rynki zatrudnienia oraz wynagrodzenia. Stąd podważenie roli państwa nie tylko w dystrybucji, czyli podziale dochodu narodowego pomiędzy obywateli, ale także w budowie wartości scalających społeczeństwo.
– Giganci IT stali się największymi wrogami liberalnego kapitalizmu – podsumowuje Davis, dodając, – Sieciowe platformy zjadają własny ogon, podcinając gałąź, na której wyrosły.
Właściciel innowacyjnej firmy Nexus FrontierTech, Mark Esposito, na łamach konserwatywnego magazynu „The National Interest” dodaje: – Agresywny model sektora IT załamał ekonomiczną równość i sprawiedliwość.
– Albo przywrócimy równowagę w gospodarce, albo jej realny sektor zamieni się w pariasa, oferując adekwatne warunki zatrudnienia i płacy dziesiątkom milionów pracowników – prognozuje Esposito.
Nie mniejszym zagrożeniem jest czas. Niewiadomą pozostaje stabilność polityczna, która eksplodując, może pogrążyć w niekontrolowany sposób globalny rynek pracy. Słowem, czy pracowniczy, a więc prospołeczny zwrot nie następuje zbyt późno, pod wpływem strachu, a nie powrotu do demokratycznych wartości?
Były analityk i szef działu kontaktów publicznych CIA, Kent Harrington, sądzi, że brak stuprocentowych gwarancji powodzenia procesu.
– Nie odczuliśmy jeszcze rzeczywistych następstw politycznych szoku pandemicznego – twierdzi, wskazując, że mieszkańcy 85 państw świata nie otrzymali nawet jednej dawki szczepionki i taka perspektywa oddala się na dwa kolejne lata.
Z kolei w bogatych krajach wzrasta ryzyko kryzysu zaufania do władz narodowych, co rodzi poważne obawy o stabilność rządową. Zgodnie z historycznymi cyklami takie zagrożenie trwa średnio trzy lata po wystąpieniu każdej naturalnej lub cywilizacyjnej katastrofy.
Harrington powołuje się również na wyniki badań międzynarodowej grupy konsultingowej Verisk Maplecroft, według której na całym świecie wzrasta aktywność protestacyjna. Cykliczny raport zatytułowany „Indeks obywatelskiego nieposłuszeństwa” prognozuje na lata 2021-2022 wysokie prawdopodobieństwo społecznych wystąpień w 75 krajach, nie wyłączając USA.
Czy zatem wierzyć umiarkowanym, jeśli nie wprost pesymistycznym, scenariuszom Międzynarodowej Organizacji Pracy i analitykom wskazującym, że proces odbudowy rynku zatrudnienia podlega szeregowi negatywnych czynników?
Czy też rację mają ci z ekonomistów i socjologów, którzy opierając się na twardych faktach boomu ekonomicznego i postępu technologicznego, prognozują złote lata pracowniczego rynku?