Uchwalona w Polskim Ładzie ulga dla klasy średniej spowoduje więcej złego niż dobrego. Nie obejdzie się bez objaśnień resortu finansów.
W niedawno podpisanej przez prezydenta RP ustawie wprowadzającej od 2022 r. tzw. Polski Ład rząd dopiął swego – zlikwidował de facto możliwość odliczania składki zdrowotnej od podatku PIT. Spotkało się to z powszechną krytyką ze strony społecznej. Nawet wśród członków Zjednoczonej Prawicy, o poglądach bardziej liberalnych ekonomicznie, pobrzmiewały głosy dezaprobaty. Dociśnięty do ściany resort finansów musiał coś wykombinować, aby zamortyzować uzasadnioną krytykę. W ten sposób – w pośpiechu, pod presją czasu i pod ostrzałem mediów – powstała tzw. ulga dla klasy średniej, która została sformułowana w tak kuriozalny i zawiły sposób, że nie do końca wiadomo, kiedy płatnicy powinni stosować ulgę przy wynagrodzeniach dla pracowników, a kiedy nie powinni tego robić. Ulga miała zrekompensować likwidację odliczenia składki zdrowotnej, ale zamiast tego wprowadziła jeszcze większe zamieszanie.
Klasa średnia, czyli kto?
Kogo polski rząd definiuje jako klasę średnią? Otóż zgodnie z nowymi przepisami ustawy o PIT do tej grupy zostały zaliczone osoby, których miesięczne wynagrodzenie brutto z pracy lub przychody z działalności gospodarczej mieszczą się w widełkach od 5 701 zł do 11 141 zł (68 412 zł – 133 692 zł rocznie). Jeszcze niedawno wiceminister finansów Piotr Patkowski wyceniał klasę średnią na 4 tys. zł brutto w górę. – W Ministerstwie Finansów na klasę średnią patrzymy pod kątem średnich zarobków. Z danych wynika, że 10 proc. najlepiej zarabiających Polaków uzyskuje dochody miesięczne powyżej 10 tys. zł, więc ich spokojnie można uznać za klasę wyższą. Natomiast klasa średnia, patrząc na dominantę średnich zarobków, zaczyna się powyżej 4 tys. zł brutto. Już od tego poziomu sama osoba ma odczucie, że należy do klasy średniej – stwierdził Patkowski w wywiadzie dla Radia Wnet. Słowa te wywołały uzasadnione oburzenie i udowodniły, jak bardzo klasa polityczna jest oderwana od rzeczywistości społeczno-gospodarczej. W niektórych polskich miastach 4 tys. zł brutto przy uwzględnieniu kosztów wynajmu mieszkania, wyżywienia, transportu publicznego itd. to balansowanie na granicy konsumenckiej upadłości. Do tego dochodzi inflacja, która metodą salami regularnie „zjada” Polakom kolejne porcje ich wynagrodzenia.
Nieco inne estymacje podaje Polski Instytut Ekonomiczny (PIE), który w swoim raporcie z 2019 r. pt. „Polska Klasa Średnia” wskazuje, że w grupie tej mieszczą się osoby, których dochód rozporządzalny (na rękę) mieści się w przedziale 1,5 – 4,5 tys. zł. Dla przykładu w Niemczech za klasę średnią uważa się osoby z dochodem rozporządzalnym na poziomie 1 560 – 2 920 euro.
Karkołomna ulga i w dodatku nie dla wszystkich
Niezależnie od tego, kto rzeczywiście należy do mitycznej klasy średniej, rząd odgórnie uznał, że są to osoby zarabiające miesięcznie od 5 701 zł do 11 141 zł brutto. Jeżeli zatem ktoś zarabia złotówkę mniej, to jest pechowcem z niższej klasy. Złotówka więcej oznacza zaś zaszczytne miano klasy wyższej. Tak przynajmniej założyli legislatorzy z ul. Świętokrzyskiej w Warszawie. Złotówka mniej lub więcej może również zaważyć na możliwości skorzystania przez podatnika z nowej ulgi dla klasy średniej, obowiązującej od przyszłego roku w postaci art. 32 ust. 2 a ustawy PIT. Zgodnie z tym przepisem osoby mieszczące się w dochodowych widełkach będą mogły odjąć od podstawy opodatkowania określoną kwotę, przez co pomniejszą swoje zobowiązanie względem fiskusa. Sposób, w jaki obliczana będzie ulga, został zapisany w postaci karkołomnego wzoru, którego sens znają (miejmy taką nadzieję) wyłącznie autorzy nowelizacji, otóż:
• (A x 6,68 proc. – 380,50 zł) ÷ 0,17 dla „A” mieszczącego się w przedziale 5 701 – 8 579 zł,
• (A x (-7,35 proc.)+819,08 zł) ÷ 0,17 dla „A” mieszczącego się w przedziale 8 549 – 11 141 zł,
– gdzie „A” oznacza uzyskane w ciągu miesiąca przychody ze stosunku służbowego, stosunku pracy, pracy nakładczej i spółdzielczego stosunku pracy, które podlegają opodatkowaniu na zasadach ogólnych, czyli zgodnie ze skalą podatkową (17 i 32 proc.)
Zgodnie z przedstawionymi wzorami pracownikowi, którego miesięczne przychody wyniosą 6 tys. zł, zostanie obniżona podstawa opodatkowania o 119,41 zł, co (zakładając 17 proc. stawkę podatku PIT) przełoży się na zaoszczędzenie ok. 20 zł w skali miesiąca. Tak w skrócie wygląda pomoc rządu dla polskiej klasy średniej. Z tego dobrodziejstwa skorzystają również przedsiębiorcy, jednak nie wszyscy, a wyłącznie ci, którzy rozliczają się na zasadach ogólnych, a więc ustawa o PIT nie uznaje za klasę średnią osób rozliczających się liniowo oraz ryczałtowców. W tym zaszczytnym gronie nie znajdą się również zleceniobiorcy oraz osoby na umowach o dzieło, a zatem większość programistów. Z tego wynika, że status klasy średniej nie jest determinowany wyłącznie dochodem, ale również profesją oraz rodzajem opodatkowania.
Problemy z wyliczeniem
Największy ból głowy z powodu nowej ulgi będą miały zakłady pracy (płatnicy daniny), na których ciąży obowiązek obliczenia oraz wpłacenia na konto fiskusa podatku od wypłaconych wynagrodzeń. Sprawa wydaje się prosta w sytuacji, gdy pracodawca wypłaca pensje tylko raz w trakcie miesiąca. Wówczas obliczenie ulgi nie powinno stanowić wyzwania, chociaż i z tym mogą pojawić się problemy z powodu krótkiego vacatio legis na przystosowania systemów księgowo-kadrowych. Jednak prawdziwe schody zaczynają się w sytuacji, gdy pracownik w ciągu miesiąca otrzyma dwa lub więcej przelewów (np. wynagrodzenie zasadnicze oraz premie i bonusy). Wówczas może pojawić się problem z obliczeniem podatku PIT we właściwej kwocie, ponieważ jest możliwa sytuacja, gdy w pierwszym przelewie otrzyma np. 10 tys. zł brutto (czyli „załapie się” na ulgę), a następnie na koniec miesiąca pracodawca wypłaci mu 2 tys. zł premii, co z kolei wykluczy go z ulgi (łączna kwota 12 tys. zł nie mieści się w przedziale). Pojawi się wtedy praktyczny problem z obliczeniem podatku i kwoty „na rękę” przy pierwszym oraz przy drugim przelewie. Może to skutkować masowymi korektami rozliczeń kadrowych na koniec roku podatkowego. Ponadto pracownicy będą częściej musieli albo dopłacać PIT, albo wykazywać jego nadpłatę. Pojawia się również kwestia odpowiedzialności zakładów pracy za np. niepobranie podatku we właściwej kwocie, co jest penalizowane na gruncie kodeksu karnego skarbowego.
Niewykluczone, że jeszcze przed 1 stycznia resort finansów będzie musiał opublikować objaśnienia podatkowe (klasyka gatunku za czasów rządów Zjednoczonej Prawicy), wskazując właściwy sposób postępowania przez księgowych. A wszystko oczywiście na ostatnią chwilę, tuż przed wejściem w życie nowych przepisów.