4 grudnia odbył się „Warsaw Summit”, czyli partyjny szczyt liderów ugrupowań określanych w medialno-politycznym mainstreamie jako „eurosceptyczne” – na zaproszenie PiS przybyli m.in. Victor Orban (Fidesz), Marine Le Pen (Zjednoczenie Narodowe) czy Santiago Abascal (Vox). Już sama łatka „eurosceptycyzmu” pokazuje stopień zakłamania, jaki osiągnęła dzisiejsza, pożal się Boże, „debata publiczna”.
By zostać „eurosceptykiem” wystarczy bowiem kontestować jedynie słuszną, forsowaną przez Berlin i Brukselę wizję integracji europejskiej, której punktem docelowym ma być przepoczwarzenie się Unii Europejskiej w federalne „superpaństwo”. Niewybaczalną herezją jest również podnoszenie postulatu „Europy Ojczyzn” – czyli Unii jako związku suwerennych państw, nadrzędnych wobec europejskich instytucji – i podkreślanie, że instytucje te winny pełnić względem państw narodowych rolę służebną. Wynika z tego, że „prawicowy populizm” polega na ustawieniu się w kontrze do niewybieralnych i pozbawionych wyborczego mandatu brukselskich mandarynów, którzy w tej samej narracji jawią się jako śmietanka europejskiej demokracji. Trudno o większe postawienie spraw na głowie, choć niektórzy z nas mogą jeszcze pamiętać system zwany „centralizmem demokratycznym” – tyle że naiwnie uwierzyliśmy, iż to doświadczenie jest już trwale za nami.
Prawdziwym szczytem hipokryzji było jednak przedstawienie „Warsaw Summit” jako sabatu putinowskiej międzynarodówki, knującej jak rozbić UE i jej, jak to się kiedyś mówiło, „jedność moralno-polityczną” – oczywiście ku uciesze kremlowskiego satrapy. Największe gromy spadły na Marine Le Pen, której przy tej okazji wypomniano niegdysiejsze proputinowskie wypowiedzi oraz przyjęcie pożyczki z rosyjskiego banku w wysokości 9 mln euro. Tu słowo wyjaśnienia, bo może nie każdy pamięta, jak z tą pożyczką było. Otóż w 2014 r. cieszący się znacznym sondażowym poparciem Front Narodowy ubiegał się o kredyt na kampanię wyborczą – i tego kredytu odmówiły mu wszystkie francuskie banki, choć dziwnym trafem inne ugrupowania nie miały takich problemów. Front Narodowy miał zatem do wyboru: albo zawiesić kampanię na kołku i skazać się na porażkę, albo przyjąć ofertę jedynego banku, który chciał pożyczyć mu pieniądze, czyli First Czech Russian Bank – przy czym Marine Le Pen zadeklarowała, że zwróci pożyczkę natychmiast, gdy otrzyma kredyt od jakiegokolwiek banku francuskiego. Nie doczekała się, a cała ta historia wiele mówi na temat zblatowania francuskiego polityczno-finansowego establishmentu.
Wracając do Putina. W rękach unijnego mainstreamu od lat jest on używany w charakterze propagandowej kłonicy do okładania „populistycznych” przeciwników. Podobną metodę przyjęła tutejsza „totalna opozycja” suflująca swym lemingom urągającą wszelkiemu rozsądkowi teoryjkę, że PiS i Kaczyński to nic innego, jak „ruska agentura” marząca o wyprowadzeniu Polski z Europy w moskiewskie ramiona. Ci sami ludzie przed 2015 r. straszyli Kaczyńskim jako nieobliczalnym szaleńcem, który wywoła wojnę z Rosją, sami zaś z pomocą zaprzyjaźnionych mediów urządzali Putinowi fetę na Westerplatte i nasładzali się ekskluzywną pogawędką Putin-Tusk na sopockim molo. Tenże Tusk osobiście nazywał Putina „naszym człowiekiem w Moskwie”, natomiast Radek Sikorski roił o wspólnej przestrzeni bezpieczeństwa „od Lizbony do Władywostoku”. Za słowami szły czyny – kto jeszcze pamięta, że rząd PO-PSL tak „renegocjował” kontrakt jamalski, że o mały włos, a uzależnilibyśmy się od rosyjskiego gazu (w formule „bierz lub płać”) do 2035 r.? O braku jakiegokolwiek realnego sprzeciwu wobec Nord Stream nawet nie wspomnę.
Spójrzmy teraz na Europę i oba gazociągi Nord Stream, ewidentnie uderzające w osławioną „solidarność europejską” i uzależniające Unię od rosyjskiego surowca, traktowanego przez Kreml jako strategiczne narzędzie nacisku – o czym Europa właśnie się przekonuje, szantażowana bez ceregieli przez Gazprom przykręcaniem kurka. Europejscy politycy zaś nie czują oporów, by wzbogacać kadrowe portfolio rosyjskich koncernów energetycznych. Przykład byłego kanclerza Niemiec Gerharda Schroedera nagrodzonego posadą w Gazpromie jest powszechnie znany, lecz przecież na nim kolejka beneficjentów się nie kończy. Przypomnijmy tylko Karin Kneissl, byłą austriacką minister spraw zagranicznych, która wylądowała w Radzie Dyrektorów Rosnieftu; byłego kanclerza Austrii Wolfganga Schüssela, który trafił do Rady Dyrektorów Łukoilu; Hansa-Jörga Schellinga – byłego austriackiego ministra finansów, a potem doradcę przy Nord Stream 2; byłego fińskiego premiera Paavo Lipponena, zaangażowanego później jako konsultant w Nord Stream AG. Wszyscy ci politycy, to nie żadni „populiści” tylko najściślejszy polityczny mainstream. Do tego grona należy też doliczyć Angelę Merkel łamiącą bez skrupułów wszelkie opory w imię finalizacji Nord Stream 2. Ciekawe, czy ustępującą panią kanclerz również czeka biznesowe „życie po życiu” w nagrodę za oddane Putinowi przysługi?