e-wydanie

5.9 C
Warszawa
środa, 24 kwietnia 2024

W Paryżu żaby kują

Francja to zmurszałe imperium kolonialne rozpaczliwie czepiające się pozorów dawnej świetności, na którą nikt na świecie już nie daje się nabrać. Sojusznicy nie traktują tego o kraju poważnie, a Chiny bezceremonialnie ingerują w jego wewnętrzne sprawy, używając francuskich kompleksów do wypychania USA z Europy. Nad Sekwaną nastaje właśnie nowy europejski „chiński ład”.

Mówiło się dotąd, że polityka francuska polega na wkładaniu stopy w każde możliwe drzwi i bezczelnym negocjowaniu warunków, na których ta przeszkoda zostanie wycofana. Czyli parafrazując polskie przysłowie, gdziekolwiek konia kuli, francuska żaba zawsze nastawiała nogę, nadymając się przy tym do końskich rozmiarów. Tak było kiedyś. Teraz już nikt nie ma skrupułów, żeby trójkolorowemu płazowi zmiażdżyć tę łapę drzwiami kuźni.

Zaczęło się od paktu AUKUS, zawartego w zeszłym roku, w ramach którego Australia wycofała się z zakupu francuskich okrętów podwodnych o napędzie atomowym, doprowadzając Paryż do białej gorączki. Poza tym Francja została wyłączona ze wszystkich istotnych formatów pacyficznych – QUAD (USA, Japonia, Indie, Australia), FIVE EYES (współpraca wywiadów USA, Kanady, Australii, Nowej Zelandii i Wielkiej Brytanii), czy AUSCANNZUKUS. Mimo że Francja wciąż ma na Pacyfiku pokaźne posiadłości zamorskie, których łączna strefa ekonomiczna wynosi 11 mln km kw. A jednak nawet Nowa Zelandia, choć głęboko zwasalizowana gospodarczo przez Pekin, uważana jest za partnera i sojusznika politycznego dużo bardziej wiarygodnego od Francji. Widzą to Chiny, które wobec Paryża pozwalają sobie używać języka, którego normalnie unikają wobec choćby najbiedniejszych krajów Trzeciego Świata. Zatem „łobuzem”, „trollem ideologicznym” i „szaloną hieną” został nazwany francuski sinolog i politolog Antoine Bondaz z Fundacji Badań Strategicznych. W podobnym tonie chiński ambasador wypowiadał się też o francuskich parlamentarzystach odwiedzających Tajwan. Wobec Francji sławna chińska „wilcza dyplomacja” pokazuje najdłuższe kły.

Pekin ma po temu solidne podstawy ekonomiczne. Francja jest drugim po Niemczech europejskim importerem chińskich towarów, obroty wynosiły 73 mld euro w 2019 r., przy czym 40 mld euro z tej sumy to deficyt handlowy Francji, która więc nie dość, że wisi na łańcuchach dostaw z Państwa Środka, to jeszcze ma te łańcuchy mocno owinięte wokół szyi. Dlatego chińska polityka prezydenta Macrona od lat polegała na tym, żeby drażnić Chiny, jednocześnie nie drażniąc Chin. To znaczy i za „wartościami” się ująć i podpisać kontrakt z koncernem Huawei na budowę sieci 5G, wbrew woli USA. Słowem, zjeść ciasteczko i mieć ciasteczko. Takie z wróżbą w środku. Tymczasem prezydent Xi Jinping przestał się krępować i jako wróżbę umieścił w tym ciasteczku rachunek za całą cukiernię… Konkretnie, to po uchwale izby niższej francuskiego parlamentu, który 21 stycznia br. potępił „ludobójczą przemoc” wobec Ujgurów, w stosunkach chińsko-francuskich definitywnie skończył się Wersal, po czym Francji pokazano, gdzie jest jej miejsce oraz jaka rola. Mianowicie państwa bezsilnego i bezpańskiego, do wzięcia od zaraz.

Taka jest bowiem najistotniejsza geopolityczna różnica pomiędzy Paryżem a Berlinem, że Niemcy bezpańskie nie są. Należą do USA, ciągle jeszcze. Wpływy chińskie i amerykańskie w Niemczech się równoważą, więc Chiny nie mogą za mocno szarpać cuglami łańcuchów dostaw, skoro Amerykanie ciągną też w swoją stronę. Prędzej obie strony tego niemieckiego konia zaduszą, czym ani Waszyngton, ani Pekin nie są zainteresowane.

Co innego Francja, zaliczająca się formalnie do państw, które wygrały II wojnę światową, czyli nie została poddana bezpośredniej politycznej kurateli Ameryki i zawsze mogła sobie pozwolić, i pozwalała na ostentacyjnie antyamerykańską politykę. Co skończyło się dla Paryża wykluczeniem z klubu formatów pacyficznych, akurat, teraz kiedy globalne centrum przeniosło się na Pacyfik. Przynależność Francji do NATO też jest czysto papierowa, dodatkowo powikłana chorobliwą francuską rusofilią. Zatem wszyscy potencjalni i teoretyczni sojusznicy tylko wzruszyli ramionami, kiedy wilcze kły chińskiej dyplomacji szarpnęły Paryż do żywego mięsa. Całości smutnego obrazu dopełnia francuska sytuacja wewnętrzna, znajdująca się na granicy wojny domowej – protesty „żółtych kamizelek”, list generałów do prezydenta Macrona (maj 2021), zislamizowane dzielnice i całe miasta, podlegające prawu szariatu, praktycznie zupełnie już wyłączone spod jurysdykcji Republiki. Wisienką na tym toksycznym torcie jest rejtejada z Mali (18.02.2022), gdzie francuska żaba zwichnęła sobie kolejną nóżkę.

To koniec marzeń! Francja jest krajem w stanie całkowitej upadłości politycznej, którego nikt nie chce bronić i który sam nie może się bronić, więc żółte diabły mogą go sobie wziąć.

I wzięły. Widomym tego znakiem była trójstronna telekonferencja Xi-Scholz-Macron, która odbyła się 8 marca br. w sprawie wojny na Ukrainie. Była to pierwsza poważna próba wypchnięcia z Europy wpływów USA i zastąpienia pax americana nowym pax sinica. Nie przypadkiem wzięły w niej udział państwa europejskie najbardziej uzależnione od Chin. Same Niemcy jeszcze by się Ameryce nie urwały, widać to było po tym, jak stanowczo Waszyngton przywołał kanclerza Scholza do porządku na początku wojny na Ukrainie. Jednak Niemcy buntujące się razem Francją na rozkaz Pekinu (i przy cichym wsparciu Izraela szukającego dilu z Chinami), to już całkiem inna sprawa. Francuska żaba tym razem nie musiała nawet nadstawiać łapy. Została wzięta za kark i podkuta chińskimi gwiazdkami od razu na cztery nogi, po czym wysłana do Moskwy, aby tymi szykownymi podkówkami postukiwać w przedpokojach Putina, domagając się zawieszenia broni. Stąd to nieustające wydzwanianie Macrona na Kreml oraz wspólne oświadczenie z kanclerzem Scholzem w sprawie przerwania walk.

Chiny posłużyły się Francją i Niemcami, żeby sobie nie wiązać rąk w stosunkach z Rosją i zachować niezawężone pole politycznego manewru. Zatem Pekin oficjalnie wobec konfliktu na Ukrainie jest „za, a nawet przeciw”, nieoficjalnie gasi go dłońmi swoich wasali, czyli Niemiec, Francji i Białorusi. Tak, nie należy zapominać o chytrym Łukaszence, który zaczął właśnie Putinowi wyślizgiwać się z rąk, też z niewątpliwym poparciem Chin.

Interes Pekinu polega na tym, żeby wojnę na Ukrainie utrzymać na małym ogniu i nie dopuścić do jej rozszerzenia na sąsiednie kraje. Z jednej strony bowiem Rosja uwikłana w „ukraiński Afganistan” to dla Chin złoty interes gospodarczy i polityczny – im trwa dłużej, tym większy, a uchodźcy to nie ich problem. Z drugiej strony jednak Chiny żyją z eksportu do Europy i nie mają jeszcze innego szlaku dostaw do UE niż ten przez Białoruś. Ukraina zaś z oczywistych względów militarnych wysadziła tory kolejowe z Rosji i chińskie pociągi już tamtędy nie jeżdżą. Wejście Białorusi do wojny oznacza w praktyce przecięcie łańcuchów dostaw, czego gospodarka Chin nie wytrzyma. Zwłaszcza przed jesienną aklamacją Xi Jinpinga na trzecią kadencję prezydencką byłoby to wysoce niefortunne. Pekin więc precyzyjnie reguluje ogień pod ukraińskim kotłem i najwygodniej mu to robić rękami prezydenta Macrona, który jest w trakcie kampanii wyborczej, więc i z tej przyczyny, prócz wszystkich wyżej wyliczonych, musi być grzeczną chińską marionetką. Pytanie, co jeszcze mogą zrobić Amerykanie? Chyba nic. Przysłanie do Polski Kamali Harris było z ich strony aktem kompletnej desperacji, po tym, jak nie daliśmy się wmanewrować w wojnę z Rosją, sprawą MIG-ów, na których i tak musieliby latać polscy piloci, bo ukraińscy nie znają natowskiej awioniki. Zdemaskowaliśmy blef i zarwaliśmy wiarygodność NATO, odbijając ten gorący kartofel do bazy w Ramstein.

Jest chyba oczywiste, że skoro Chiny chcą konflikt ukraiński ograniczyć, to USA próbują go rozszerzyć. Kosztem Polski, która właśnie zdobyła się na minimum politycznej rozwagi, pokazując, że lekcję 1939 roku odrobiliśmy i nie będziemy znów beztrosko umierać za Waszyngton i Londyn. Chiny powinny to docenić, więc teraz należy się spodziewać kolejnego przyjaznego gestu z ich strony pod adresem prezydenta Dudy. Zagranie polskimi MIG-ami wydaje się ostatnim gwoździem do trumny amerykańskiej obecności politycznej w Europie. Jankesi wracają na swoją autarkiczną wyspę i gdzieś w dali nad Atlantykiem cichnie koński śmiech wiceprezydent Harris, która nawet, lewacka idiotka, nie pojęła tego, że przyjechała do Polski rozmawiać o sprawach życia i śmierci, wymagających minimum powagi. Rzutem na taśmę wsparła kompromitującą się Harris była ambasador Mosbacher, sącząc miód dla polskich uszu, że Zachód „winien Polsce przeprosiny”, no ale my, choć łechtani tym syrenim śpiewem, wciąż uparcie nie chcemy iść na ukraińską wojnę.

Trudno uwierzyć własnym oczom, ale Polska od tygodnia prowadzi samodzielną politykę międzynarodową, zręcznie nawigując pomiędzy jankeską Scyllą a moskalską Charybdą. Obyśmy tylko się tej własnej śmiałości nie wystraszyli!

Najnowsze