Mało co tak dobrze obrazuje hipokryzję towarzyszącą „walce o klimat”, jak przegłosowane niedawno w Parlamencie Europejskim „lex Ferrari”. Jak wiadomo, Unia Europejska planuje od 2035 roku zakazać rejestracji nowych samochodów spalinowych. Jednak, jak to z zagmatwanym gąszczem unijnych norm i dyrektyw bywa, od tej zasady wprowadzono szereg wyjątków, dotyczących np. pojazdów użytku publicznego, takich jak karetki pogotowia czy wozy strażackie. Dodatkowo po 2035 roku nadal będzie można wystąpić o rejestrację nowych aut, pod warunkiem że dany producent nie sprzedaje ich więcej niż 10 tys. sztuk rocznie.
Wokół sprawy zakrzątnęli się lobbyści producentów ekskluzywnych samochodów, głównie włoskich marek, którzy namówili grono włoskich eurodeputowanych do złożenia poprawki 121, szybko nazwanej „poprawką Ferrari”, w myśl której po 2035 roku nadal będzie można wystąpić o rejestrację nowych aut, pod warunkiem że dany producent nie sprzedaje ich więcej niż 10 tys. sztuk rocznie. Podobne rozwiązanie obejmować ma producentów lekkich samochodów użytkowych sprzedających rocznie nie więcej niż 22 tys. egzemplarzy – tu w grę mogą wchodzić np. niszowe samochody dostawcze. Wyjątek ten ma obowiązywać przez kolejny rok, tzn. do 2036 roku. Natomiast wobec producentów sprzedających do tysiąca samochodów rocznie (a więc tych z absolutnie najwyższej półki) zakaz rejestracji ma być całkowicie zniesiony. Argumentacja była taka, że nawet paliwożerne drogie samochody ze względu na ich stosunkowo małą liczbę są mniej uciążliwe dla środowiska, niż tania „masówka” kupowana przez większość użytkowników. Skorzystają na tym takie marki jak wspomniane Ferrari, Lamborghini, Bugatti, czy producenci luksusowych limuzyn w rodzaju Rolls-Royce’a.
Co ciekawe, za poprawką głosowali niemal wszyscy polscy eurodeputowani (z wyjątkiem skrajnie „proklimatycznych” Sylwii Spurek i Róży Thun), bez względu na barwy partyjne i pewnie nigdy się nie dowiemy, czy zrobili to z niewiedzy, przekonania, czy też w grę wchodziły inne, nazwijmy to, „lobbystyczne” okoliczności. Wyjątkowo kuriozalne była wypowiedź europosła PiS, Bogdana Rzońcy dla „Interii”: „Przecież najbogatsi właściciele samochodów nie jeżdżą codziennie. Nie poruszają się nimi do pracy, delektują się tymi autami. Dla nich to rodzaj przeżycia, jeśli wsiądą raz na jakiś czas. Mając te samochody, traktują je prawie jako członków rodziny. Używają ich okazjonalnie, dlatego nie widzę jakiejś dużej szkodliwości. Jeśli zarabiają dużo, niech mają te cacka. Ja im nie zazdroszczę”. Co ciekawe, ten sam Rzońca przewiduje w niedalekiej przyszłości „bunt” przeciwko odejściu od silników spalinowych i nie wierzy, iż graniczna data 2035 roku zostanie dotrzymana. Również producenci samochodów, głównie reprezentujących niemieckie koncerny, zapowiadają kontrakcję przeciw radykalnemu odejściu od samochodów spalinowych.
Generalnie jednak widać, że cały ten „ekologizm” ma być dla plebsu. Koszty „zielonej transformacji” mają wziąć na swoje barki niższe warstwy społeczne i klasa średnia, która zresztą wskutek gwałtownego wzrostu wszelkich kosztów życia ulegnie szybkiej pauperyzacji i już wkrótce klasą średnią być przestanie. Wszyscy poza nieliczną kastą uprzywilejowanej plutokracji sprowadzeni mają zostać do roli ubezwłasnowolnionej ekonomicznie biedoty, dla której własne mieszkanie, podróże (zwłaszcza zagraniczne) czy mięso na talerzu będą stanowić niedostępny luksus. Nikt tego nawet specjalnie nie ukrywa, czego dowodem jest wypowiedź Fransa Timmermansa, iż Europejczycy będą musieli zmienić swój styl życia o 180 stopni, czy słynne motto promotora „Wielkiego Resetu” Klausa Schwaba – „nie będziesz miał niczego i będziesz szczęśliwy”. Odgórny zakaz używania samochodów spalinowych jest częścią tego planu wtrącania w imię „klimatyzmu” europejskich społeczeństw w sztucznie zaprogramowaną i narzuconą biedę – rodzaj przymusowej „zielonej ascezy”. Przy czym, ten wyjątek dla bogaczy, którzy nie chcą rezygnować ze swych motoryzacyjnych przywilejów, nie jest pierwszy ani jedyny. Przypomnę tylko, że Komisja Europejska tak sprawnie manipulowała rozmaitymi wskaźnikami, iż w efekcie z „podatku klimatycznego” zwolnione zostały prywatne jachty i odrzutowce.
Nie oszukujmy się – wizja powszechnej elektromobilności jest utopią i celowo wciskanym nam fałszem. System energetyczny zwyczajnie nie udźwignie obciążeń związanych z ładowaniem takich mas samochodów elektrycznych – tym bardziej, jeżeli zostanie oparty o niestabilne OZE. Poza tym, na świecie nie ma tylu surowców niezbędnych do produkcji wielkich baterii samochodowych, by można było zastąpić samochody spalinowe w proporcjach 1:1 – nie wspominając już o cenach „elektryków”, które będą tym bardziej zaporowe, im bardziej wskutek zaprowadzania „zielonej komuny” będzie postępowało ogólne zubożenie społeczeństw. Idiotyzm klimatycznego obłędu tym bardziej bije po oczach, że reszta świata ani myśli wdrażać podobnie restrykcyjnej polityki – a zatem doprowadzimy się do ruiny, a klimatu i tak nie zbawimy. Kończąc, pozwolę sobie strawestować znane, lewackie hasło: samochód (spalinowy!) prawem, nie towarem! Ferrari dla każdego!