2.5 C
Warszawa
poniedziałek, 23 grudnia 2024

Getta piętnastominutowe

A miało być tak pięknie. Koncepcja miast 15-minutowych została zaprezentowana w 2016 r. przez prof. Carlosa Moreno z paryskiej Sorbony i w teorii służyć miała wygodzie oraz podniesieniu standardu życia mieszkańców.

Wg jej założeń, wszelkie kluczowe miejsca, takie jak sklepy, punkty gastronomiczne, urzędy, placówki medyczne czy szkoły znajdować się miały w zasięgu 15 minut drogi piechotą lub rowerem od miejsca zamieszkania – bez konieczności korzystania z samochodu, a nawet komunikacji miejskiej. Oznaczałoby to zrewolucjonizowanie przestrzeni miejskiej, wcześniej często dzielonej przez urbanistów na strefy mieszkalne, przemysłowe, dzielnice biurowe itp., co przekłada się, szczególnie w wielkich aglomeracjach, na pokonywanie codziennie dużych odległości. Wiąże się to z problemami komunikacyjnymi (korki, przeładowany transport publiczny, niedobór miejsc parkingowych) oraz z zanieczyszczeniem powietrza spalinami i generowanym przez nie smogiem. Piętnastominutowe strefy miały zaradzić wszystkim tym niedogodnościom i sprawić, iż miasta staną się przyjazne, czyste, komfortowe i zielone. Zmiana miała dokonać się bezboleśnie, wg jej zwolenników bowiem mieszkańcy, doceniając oferowane im wygody, sami zrezygnowaliby z częstego poruszania się samochodami na rzecz spędzania większości czasu w „swojej” dzielnicy. Tyle teorii.

Jak to jednak z utopiami bywa, twórcy koncepcji nie uwzględnili jednego: a co, jeśli ludzie nie zechcą dobrowolnie zrezygnować ze swych aut i zmienić dotychczasowego stylu życia? Jeżeli uznają, że jednak wolą na większe zakupy pojechać samochodem, niż osobiście taszczyć ciężkie siatki, nawet na stosunkowo krótkim dystansie? Co, jeśli mają swoją ulubioną restaurację poza „przypisaną” im strefą? Albo zechcą posłać dziecko do innej szkoły niż ta położona w zasięgu 15 minut? Lub leczyć się u lekarza w innej dzielnicy? Zgodnie z odwiecznymi zapędami rozmaitych samozwańczych dobroczyńców ludzkości odpowiedź mogła być tylko jedna: opornych należy zmusić do porzucenia złych nawyków dla ich własnego dobra. Oraz dobra planety ma się rozumieć, bo pamiętajmy, że u źródeł tego pomysłu legła również (o ile nie przede wszystkim) histeria klimatyczna i obsesja na punkcie redukcji „śladu węglowego”. Na podobnej zasadzie trwa obecnie stopniowe przymuszanie ludzi do rezygnacji z samochodów spalinowych na rzecz mniej wydajnych i wątpliwych ekologicznie, za to o wiele droższych „elektryków” oraz zgłaszane są propozycje drastycznego opodatkowania mięsa, by ludzie „dobrowolnie” przestawili się na weganizm i karmę z robaków. Wystarczy posłuchać europosłanki Sylwii Spurek – wygłaszane przez nią poglądy, u nas przyjmowane powszechnie jako bredzenie fanatyka, w jej europarlamentarnej bańce należą do ścisłego mainstreamu. Tak oto „dobrodziejstwo” zmienia się w przymus i ograniczanie osobistej wolności.

Tym tropem poszły zdominowane przez lewicową Partię Pracy władze angielskiego 150-tysięcznego Oxfordu. Otóż zamierzają one od przyszłego roku wprowadzić – na razie w formie testowej – podział miasta na sześć zbiegających się w centrum stref, pomiędzy którymi przemieszczanie się będzie ściśle limitowane. Każdy z mieszkańców będzie mógł opuścić samochodem swoją „zonę” maksymalnie 100 razy w roku, a ruch monitorować mają tzw. filtry ruchu, czyli system kamer sczytujących tablice rejestracyjne. Co więcej, aby przedostać się do innych dzielnic w rejonie centrum i śródmieścia, trzeba będzie wpierw wyjechać na obwodnicę miasta i dopiero stamtąd udać się do punktu docelowego. Podobne obostrzenia dotyczyć będą mieszkańców reszty hrabstwa Oxfordshire – tym będzie przysługiwał limit 25 wjazdów do miasta przez wybrany „filtr”. Za przekroczenie limitu grozić będzie kara do 70 funtów. Jeszcze dalej chce pójść 45-tysięczne Canterbury – tam z kolei w ogóle nie będzie można przemieszczać się samochodem pomiędzy wyznaczonymi strefami.

Tak oto wracamy do znanego już z historii wynalazku: getta. Nic więc dziwnego, że mieszkańcy Oxfordu protestują przeciw tym planom, bojąc się m.in. upadku swoich biznesów, do których dostęp dla klientów spoza danej strefy zostanie znacznie ograniczony, znany polityk Nigel Farage nazwał zaś plany władz hrabstwa „klimatycznym lockdownem”. Nasuwa się też dość oczywiste pytanie – co z mieszkańcami, których miejsca pracy znajdują się na drugim końcu miasta, bądź wręcz poza jego granicami? Władze jednak pozostają niewzruszone, zapowiadając, iż zmiany zostaną zaprowadzone „niezależnie, czy się to mieszkańcom podoba, czy nie”. Warto dodać jeszcze jeden istotny szczegół: Oxford jest uczestnikiem zrzeszającego ponad 1100 miast programu „Cities Race to Zero” afiliowanego przy znanej nam już dobrze organizacji „C40 Cities”, forsującej oczywiście agendę „miast 15-minutowych”. W Polsce do tego programu należą m.in. Łódź, Kraków, Wrocław, Włocławek oraz ma się rozumieć Warszawa. Pytanie – czy ich włodarze również mają zamiar zamknąć mieszkańców w tych współczesnych „15-minutowych gettach”?

FMC27news