Prezydent Joe Biden chce zabezpieczyć kolejne 100 mld dolarów w ramach pomocy dla Ukrainy, choć amerykańskie społeczeństwo jest wobec kwestii wspierania pogrążonego w wojnie państwa coraz bardziej podzielone.
Jakub Wozinski
Szef amerykańskiego państwa zaproponował, aby największy jak dotąd pakiet pomocowy wystarczył przynajmniej do zbliżających się wielkimi krokami wyborów prezydenckich zaplanowanych na 5 listopada przyszłego roku. Gdyby inicjatywa ta uzyskała odpowiednie poparcie, oznaczałoby to jeszcze dalej idące zwiększenie środków, jakie amerykańscy podatnicy łożą na Ukraińców. Od początku wojny aż do września br. USA miały przeznaczyć na ten cel 75 mld dolarów, więc, jak łatwo policzyć, skala pomocy finansowej płynącej nad Dniepr uległaby istotnemu zwiększeniu.
Demokraci przychylni
Administracja Joe Bidena nie waha się z przyznawaniem rekordowych sum, ponieważ amerykańskie społeczeństwo, a wyborcy Partii Demokratycznej w szczególności, popiera wciąż takie działania w nie mniejszym zakresie niż na początku wojny. Wprawdzie media głównego nurtu w Stanach Zjednoczonych jak i we wszystkich krajach Zachodu znacząco „znudziły się” doniesieniami z ukraińskiego frontu, lecz wciąż nawet 62 proc. wyborców głosujących na „niebieską partię” jest przekonanych, że Ukrainę trzeba wspierać finansowo tak długo, jak tylko się da.
W gronie wyborców lewicowych daje się wprawdzie dostrzec pewne oznaki erozji bezwarunkowego poparcia udzielanego Ukrainie, lecz nadal daleko im do sympatyków Partii Republikańskiej, wśród których niemal z każdym miesiącem daje się zauważyć coraz większe zniecierpliwienie. Senator Rand Paul z libertariańskiego skrzydła partii przekonuje od dłuższego czasu, że przekazywanie tak ogromnych środków pieniężnych jakiemukolwiek państwu jest całkowitym nieporozumieniem. Znany z izolacjonistycznych poglądów polityk swoje ostrze krytyki kierował dotąd przez lata w stronę innych państw bez większego echa, lecz w ostatnich miesiącach typowa dla niego retoryka została podchwycona przez republikański mainstream.
Swoją własną receptę na wstrzymanie lub przynajmniej ograniczenie środków wypłacanych Ukrainie przedstawili w ostatnim czasie niemal wszyscy główni kandydaci do startu w wyborach. Donald Trump zasugerował, że gdy tylko dojdzie do władzy, błyskawicznie dogada się z Władimirem Putinem i zakończy konflikt.
Gubernator Florydy Ron DeSantis stwierdził, że jeśli zasiądzie w Białym Domu, to zakres finansowania będzie znacząco mniejszy niż do tej pory.
Z kolei robiący w ostatnim czasie zawrotną karierę Vivek Ramaswamy zapowiedział bodajże najdalej idące kroki w kierunku ograniczenia transferów pieniężnych niemal do minimum, argumentując to troską o portfel podatnika. Nie przeszkadza mu to jednak deklarować jednocześnie chęci przekazania rekordowych kwot Izraelowi.
Rosnący sceptycyzm
Manifestowanie swojego sceptycyzmu wobec pomocy dla Ukrainy stało się wśród kandydatów republikańskich niezwykle modne, gdyż sondaże jednoznacznie wskazują na to, że można na tym ugrać wiele głosów. Jeszcze w lipcu ubiegłego roku całkowite poparcie dla pomocy finansowej dla Ukrainy w Stanach Zjednoczonych wynosiło 71 proc., lecz na początku października obecnego roku spadło do ok. 66 proc. Znaczny wpływ ma na to postawa wyborców republikańskich, spośród których aż 66 proc. uważa, że ukraińskie państwo powinno zdecydować się na zawarcie pokoju tak szybko jak to tylko możliwe. Jedynie 30 proc. wyborców Partii Republikańskich uważa też, że USA powinny wspierać Ukrainę tak długo, jak to tylko możliwe.
Narastającą niechęć części wyborców do finansowania Ukrainy ma co najmniej kilka powodów. Po pierwsze, nasz wschodni sąsiad otrzymuje bezprecedensowo wysokie środki, które przebijają nawet skalę pomocy udzielanej dotąd przez lata Izraelowi (choć w perspektywie dużego konfliktu na Bliskim Wschodzie może się to zmienić). Mając świadomość, jak bardzo rozrzutna jest administracja Bidena, wyborcy republikańscy zwyczajnie obawiają się o to, czy ich państwo będzie stać na dużo bardziej prozaiczne potrzeby. Po drugie, politycy demokratyczni (na czele z samym Bidenem) od lat byli powiązani biznesowo z ukraińskimi oligarchami oraz politykami, co wzmacnia skądinąd słuszne założenie, że obecna ekipa rządząca wykorzystuje nadarzającą się okazję do podejrzanych interesów. I rzecz nie mniej ważna, eskalacja wydatków w połączeniu z zawirowaniami w światowej gospodarce związanymi z wojną prowadzi wciąż do zauważalnych kosztów po stronie konsumentów. Stany Zjednoczone nie były oczywiście uzależnione od rosyjskiej ropy czy gazu, lecz po 24 lutym ubiegłego roku ceny żywności na całym świecie ewidentnie wzrosły. Tylko nieco ponad 30 proc. wyborców głosujących na republikanów jest w stanie poprzeć wydatki na Ukrainę, nawet jeśli przekłada się to na wyższe ceny energii czy surowców.
Decyzję Bidena można odczytać jako próbę wyjścia naprzeciw trudnościom, które wcześniej czy później i tak dadzą o sobie znać nawet wśród demokratycznych wyborców. Zniecierpliwienie i zmęczenie wysokimi wydatkami zaznaczy się w końcu także wśród nich, dlatego obecna administracja chciałaby sobie zapewnić względny spokój i nie ruszanie tematu Ukrainy przez kolejny rok.
Wyciszona korupcja
Niewykluczone, że dążenie do zabezpieczenia środków dla Ukrainy już teraz wiąże się także z obawami o to, czy w perspektywie najbliższych miesięcy klimat dla kontynuacji takiego rozwiązania znacząco się pogorszy w związku z możliwym ujawnieniem nowych skandali korupcyjnych nad Dnieprem i w Waszyngtonie. Ukraina nie słynęła nigdy ze zbyt wysokich standardów życia politycznego, a zgłoszona pod koniec sierpnia przez prezydenta Wołodymyra Zełeńskiego propozycja zrównania korupcji z przestępstwem zdrady świadczy najlepiej o tym, że skala nadużyć może być naprawdę wysoka. Od początku wojny na Ukrainie już kilkukrotnie dymisjonowano całe grupy urzędników, a ujawniony niedawno przez zachodnie media specjalny amerykański raport na temat korupcji wskazywał jednoznacznie, że Stany Zjednoczone są nawet gotowe całkowicie wstrzymać pomoc finansową o ile Ukraina nie zwalczy pilnie licznych nadużyć.
Nieustane skandale korupcyjne na Ukrainie są mocno tuszowane, ale proporcjonalnie do skali udzielanej pomocy rośnie także ryzyko, że kiedyś wreszcie dojdzie do eksplozji skandalu na naprawdę dużą skalę. W takim wypadku nastawienie społeczeństwa do Ukrainy może zmienić się momentalnie i wymóc na obecnej administracji bardzo niewygodne decyzje.
Stale rosnąca skala pomocy zdaje się mieć dość kruche podstawy, gdyż przy zwycięstwie republikańskiego kandydata Kijów będzie musiał przełknąć bardzo niewygodne dla siebie decyzje. Pomimo tego Wołodymyr Zełeński realizuje w ostatnim czasie politykę, która nawet nie dopuszcza możliwości utraty wielomiliardowej kroplówki. W całej tej sytuacji poszkodowanym staje się polskie państwo, które nie będąc w stanie zapewnić tak dużej pomocy jak światowy hegemon czy Unia Europejska zostaje zepchnięte na coraz odleglejszą pozycję w hierarchii priorytetów Kijowa.
Jeśli Biden i jego otoczenie dopnie swego, kolejna transza pomocy dla Ukrainy będzie dyskutowana dopiero za ok. 12 miesięcy. Nikt nie wie jeszcze dzisiaj, na jakim etapie będzie wówczas wojna, ani jak wielkie będzie poparcie społeczne dla jej kontynuowania, ale najbardziej prawdopodobne wydaje się to, że amerykańska pomoc dla Ukrainy sięgnęła właśnie zenitu i nie będzie już dalej rosnąć, nawet jeśli wygranym będzie reprezentant Partii Demokratycznej. Wymusi to choćby rosnący stale deficyt budżetowy amerykańskiego państwa, który sięgnął już zawrotnego poziomu 2 bln dolarów.