-1 C
Warszawa
piątek, 22 listopada 2024

Czy Hiszpania przetrwa? Granice absurdu.

Wybory do Cortezów potwierdziły głębię społecznej polaryzacji Hiszpanii. Niestety kolejna kadencja socjalistycznego gabinetu Pedro Sancheza grozi jeszcze ostrzejszymi podziałami oraz znaczącym przesunięciem granic absurdu.

Robert Cheda

Hiszpanie mówią dość

Hiszpańska Socjalistyczna Partia Robotnicza (PSOE) oraz jej skrajnie lewicowi koalicjanci pierwszą żółtą kartkę dostali w maju tego roku. Podczas wyborów regionalnych okazało się, że centroprawicowa Partia Ludowa (PP) odbiła władzę w szeregu prowincji, a przede wszystkim w 7 z 10 największych miast, nie wyłączając Madrytu, Sewilli, Malagi i Saragossy, czyli dotychczasowych bastionów lewicy. Przyczyną klęski wyborczej okazał się dramatyczny spadek popularności lewicowego programu światopoglądowego. Z tego powodu największe straty wyborcze poniosła skrajnie lewicowa formacja Unidas Podemos, znana z radykalnych inicjatyw równościowych. Wiosną hiszpańskie media wysunęły dwa wnioski. W zaplanowanych na grudzień wyborach parlamentarnych szanse zwycięstwa przechyliły się na stronę Partii Ludowej, o ile otrzyma wsparcie prawicowego ugrupowania Vox. Ponadto zwycięstwo centroprawicy będzie miało ogromne znaczenie dla całej Europy. Według konserwatywnego dziennika „ABC” wówczas Unia przeniesie punkt ciężkości na zagadnienia inne od ochrony klimatu, federalizacji oraz kwot imigracyjnych. Sam ruch unijnej sceny politycznej na prawo nie jest nowym zjawiskiem. W okolicznościach podobnych do hiszpańskich ostry spadek poparcia zaliczyła główna siła polityczna Niemiec – SPD.

Hiszpańska opinia publiczna spodziewała się zatem, że PSOE wykorzysta czas do grudnia na korektę programową. Tymczasem premier Pedro Sanchez nie ograniczył się do pokiwania głową, jak uczynił to kanclerz Olaf Scholz. Natychmiast rozwiązał parlament, ogłaszając przedterminowe wybory już w lipcu. Liczył, że mała frekwencja w środku wakacji zagra na jego korzyść. Uderzył celnie, bowiem po wyborach ani PSOE, ani PP nie zdobyły dostatecznej przewagi, aby przejąć władzę. Co prawda, arytmetycznie Partia Ludowa otrzymała największe poparcie Hiszpanów, ale wraz z Vox nie była w stanie utworzyć większościowego rządu. W identycznej sytuacji znalazła się lewicowa koalicja, tyle że wówczas Sanchez przekroczył granicę absurdu, stawiając na szali przyszłość kraju.

Uzyskał poparcie legalnych ugrupowań, niekryjących jednak chęci oderwania swoich regionów od reszty królestwa. Mowa o Kraju Basków i Katalonii, choć ich wpływ na przyszłość jest inny. Podczas gdy Baskowie i Hiszpanie powoli budują fundamenty porozumienia, z Katalonią jest zupełnie inaczej. Powstała w 2017 r. partia Junts per Catalunya (Razem dla Katalonii) podjęła czynną próbę separacji na drodze referendum. Madryt unieważnił jego wynik, rozwiązał władze regionalne oraz aresztował grono działaczy partii. Zbiec do Brukseli udało się dwóm inicjatorom referendum: – Carlosowi Puigdemonowi oraz Antonio Cominowi.

Dziś ważne jest co innego. W 2017 r. madrycka prokuratora potwierdziła w śledztwie zamach katalońskich separatystów na integralność terytorialną Hiszpanii. Służby specjalne przedstawiły mocne dowody ich politycznych, finansowych, a więc agenturalnych związków z Rosją. W oparciu o takie materiały niezawisły sąd wymierzył przywódcom spisku kary więzienia. Tymczasem ratując władzę Pedro Sanchez podpisał dla nich amnestię, choć przed lipcowymi wyborami zaprzeczał takiej możliwości, twierdząc, że byłoby to złamanie konstytucji. Pragnąc pozostać szefem rządu cynicznie zmienił zdanie płacąc destrukcyjną dla Hiszpanii cenę wyznaczoną przez Junts per Catalunya. Nic dziwnego, że miliony Hiszpanów zawrzały oburzeniem, a setki tysięcy wyszły na ulice demonstrować niezadowolenie. Protest dotyczy zarówno nieprzewidywalnych skutków umowy z separatystami, jak i osoby Pedro Sancheza. Przede wszystkim jest aktem niezgody na kontynuację programu społecznego lewicy.

Kulturowa wojna

W cztery miesiące po wyborach Sanchezowi udało się wreszcie skleić nową koalicję rządową. Liberalny dziennik „El Pais” nazwał premiera „bojowym psem”, ze względu na siłę uporu oraz polityczny spryt. Mimo obrazowych porównań stabilne rządy lewicy stoją pod dużym znakiem zapytania. Powodem jest zbytnia koncentracja na realizacji założeń ideologicznych, a nie rozwiązywaniu konkretnych problemów trapiących Hiszpanię. Wprawdzie gospodarka otrząsa się z szoku pandemii i kryzysu energetycznego, ale powszechną bolączką jest bezrobocie i brak życiowych perspektyw młodego pokolenia. Tymczasem w poprzedniej kadencji parlamentu lewicowa koalicja starała się przede wszystkim uzyskać dla Hiszpanii pozycję europejskiego lidera w dziedzinie równości obyczajowej i politycznej poprawności. Tyle że jak wykazały wiosenne badania ośrodka IPSOS, w tej materii 52 proc. Hiszpanów powiedziało dość. Ponad połowa społeczeństwa uznała, że zmiany światopoglądowe poszły za daleko, a na ich życie nie mogą wpływać radykalne pomysły skrajnej partii Podemos. Jej przedstawiciele obejmowali w gabinecie Sancheza dwa resorty. Szef ugrupowania Pablo Iglesias dostał tekę wicepremiera oraz stanowisko ministra ds. społecznych. Na czele ministerstwa równości stanęła Irene Montero. To jej Hiszpanki, jako pierwsze w Europie, zawdzięczają płatny urlop menstruacyjny. Ponadto parlament uchwalił ustawę, która pozwala na formalną zmianę płci bez przechodzenia jakichkolwiek procedur medycznych. Nowym prawem objęto wszystkie osoby transpłciowe powyżej 16. roku życia. Obecnie mogą dokonać zmiany własnej tożsamości w rejestrze stanu cywilnego bez konieczności poddawania się dwuletniej terapii hormonalnej lub potwierdzonej dysforii płciowej. Choć ustawę okrzyknięto kamieniem milowym w walce o prawa osób transpłciowych, wywołała olbrzymie kontrowersje. Protestowało środowisko lekarskie oraz ministrowie wywodzący się z PSOE. Tyle że bez Podemos Sanchez nie mógł nadal rządzić, choć pod adresem Montero zaczęły padać oskarżenia o nadmierny radykalizm. Jego kolejnym przykładem jest spór dotyczący ustawy o wolności seksualnej, nazywanej przez media „Tak znaczy tak”. Zawiera nową definicję dobrowolności stosunku płciowego, według której każdy akt bez wprost wyrażonej zgody może zostać uznany za gwałt. Niestety w przepisach znalazła się nieścisłość, która okazała się furtką do obniżenia wyroków w sprawach o przemoc seksualną. Nowelizując ustawę lewica zlikwidowała wadę prawną ale do tego czasu złagodzenie kar uzyskało niemal 1000 sprawców. 100 wyszło przedterminowo z zakładów karnych, a w ich gronie znalazło się 17 gwałcicieli. Co ciekawe, poprawkę musiał zgłosić parlamentarny klub PSOE, a nie rząd, ponieważ Montero odmawiała przyznania się do błędu. Odpowiedzialność za błąd przełożyła na konserwatywny wymiar sprawiedliwości pogrążony w „maczyźmie”. Środowisko prawnicze zareagowało oburzeniem. Akurat w Hiszpanii 56 proc. sędziów to kobiety, a ponadto zgodnie z uchwalonym prawem sędziowie nie mieli innego wyjścia niż obniżenie wyroku. Aby zatrzeć złe wrażenie, Sanchez ujawnił, że miesiącami namawiał własną minister do publicznej skruchy. Gdy nie pomogło, PSOE przebiło Podemos ustawą o parytetach. Zgodnie z projektem kobiety mają obsadzić 50 proc. stanowisk w administracji publicznej oraz osiągnąć podobne proporcje w biznesie. Choć w Unii Europejskiej Montero jest symbolem walki o praw kobiet, dla hiszpańskiej lewicy stała się obciążeniem. Według liberalnego dziennika „El Mundo” przed wyborami PSOE mogła stracić nawet milion męskich głosów. W dodatku radykalizm skrajnej lewicy wywołała identyczną reakcję prawej strony sceny politycznej.

– Nie możemy nazywać wszystkiego małżeństwem, bo jeśli tak zrobimy, jutro będziemy mogli nazwać małżeństwem związek człowieka z kotem – oświadczył jeden z polityków partii Vox. Wypowiedź potwierdziła rozgrzanie sporu światopoglądowego do poziomu niewidzianego od czasów hiszpańskiego konfliktu domowego. Portal Politico mówi wręcz o wojnie kulturowej przepoławiającej Hiszpanię. Przedstawiciele Vox obiecują Katalonii „długotrwałą okupację wojskową”, którą w przeciwieństwie do socjalistów „raz na zawsze zakończą problem regionalnego separatyzmu”. Z kolei Partia Ludowa twierdzi, że gdy dojdzie do władzy, zlikwiduje ministerstwo równości. Już dziś w miastach odbitych lewicy z gmachów administracyjnych zniknęły tęczowe flagi. Regionalny rząd Walencji usunął wszelkie wzmianki o prawach osób LGBTQ+. W stolicach prowincji, takich jak Burgos, Toledo, Orihuela i Valladolid zlikwidowano stanowiska pełnomocników ds. równości.

Nierozstrzygniętym pytaniem pozostaje aktywność protestacyjna Hiszpanów. Tym razem obiecują, że na ulicach zwolnią Sancheza z funkcji premiera. Tylko, czy politykowi na tym zależy? Według mediów, niepowodzenie rządów lewicowej koalicji wywoła jedynie konieczność przeprowadzki do Brukseli. Pedro Sanchez szykuje sobie zapasowe lotnisko w postaci stanowiska prominentnego członka Komisji lub Rady Europejskiej.

FMC27news