Europejscy przywódcy chcą ponownie wykorzystać Ukrainę jako pretekst do przyspieszenia budowy federalnego superpaństwa.

Rząd fałszywie straszy społeczeństwo rzekomo większym niż do tej pory zagrożeniem dla naszego bezpieczeństwa, aby tylko wymóc zgodę na dalszą centralizację władzy w Unii Europejskiej.
Kłótnia Wołodymyra Zełeńskiego z Donaldem Trumpem wydaje się z dzisiejszej perspektywy dokładnie tym, czego najbardziej oczekiwali eurokraci. Obsadzając ukraińskiego prezydenta w roli ofiary, unijny establishment wcielił się w ratownika Ukrainy i Europy przed oprawcą z Ameryki.
Kiepski ratownik
Podstawowy problem z takim przydziałem ról polega na tym, że aby być w ogóle w stanie występować w roli ratownika, Unia Europejska musiałaby najpierw reprezentować rzeczywistą siłę militarną zdolną do przeciwstawienia się Rosji. Tak jednak zdecydowanie nie jest i nawet gdy zebrani w Londynie przywódcy zadeklarowali wpierw buńczucznie, że to oni chcą odtąd samodzielnie gwarantować bezpieczeństwo Ukrainy, wkrótce potem zaczęli od razu zapewniać, że bardzo zależy im na dobrych relacjach ze Stanami Zjednoczonymi.
Kraje europejskie od wielu lat zaniedbywały swoją obronność i polegały głównie na amerykańskich gwarancjach. Wedle pierwotnych planów unijne superpaństwo miało docelowo posiadać swoją własną armię dorównującą największym na świecie, ale zamierzano ten cel zrealizować metodą małych kroczków. Jeden z nich wykonano choćby tuż po rosyjskiej agresji na Ukrainę przed trzema laty, gdy unijni przywódcy postanowili utworzyć liczący 5 tys. żołnierzy korpus szybkiego reagowania. Jako że jednak wydatki na wojskowość znacząco ograniczałyby możliwości wydatkowania środków na politykę klimatyczną czy socjalną, od dłuższego czasu kwestia unijnej armii była zdecydowanie drugorzędna.
Wybór na urząd amerykańskiego prezydenta Donalda Trumpa znacząco zmienił perspektywę eurokratów, którzy poczuli się w swoich planach ogromnie zagrożeni. Gdy w Białym Domu władzę sprawował przedstawiciel Partii Demokratycznej, proces federalizacji Unii miał się dopełnić w oparciu o politykę zrównoważonego rozwoju, lecz przy nowej głowie amerykańskiego państwa kurs ten stał się właściwie nie do utrzymania. Rozpoczęły się paniczne poszukiwania nowego uzasadnienia dla wielkiego skoku po władzę i ostatecznie idealnym pretekstem stała się Ukraina.
Żarty się skończyły?
Jeszcze kilka miesięcy temu w Brukseli trwały zacięte spory dotyczące tego, jak wymóc powszechną zgodę na emisję kolejnych transz wspólnego długu w oparciu o rzekome wyzwania klimatyczne. W 2022 r. na wokandzie pojawił się pomysł związany z przyjęciem Ukrainy do struktur unijnych, które wymogłoby rewizję traktatów, zmianę systemu podejmowania decyzji i sposobu zadłużania. Od zorganizowanego w ubiegłym tygodniu unijnego szczytu zapanował już jednak konsensus, że pretekstu dostarczy przede wszystkim Ukraina, a ściślej rzecz biorąc kwestia zapewnienia jej obrony. Wystarczy tylko rozpętać panikę, podkręcić spór z administracją Trumpa i przekonywać, że Rosja jest już w zasadzie w przeddzień zmasowanego ataku na całą Europę.
Z takimi wytycznymi powrócił do Polski z Londynu premier Tusk, który przy walnej pomocy usłużnych mediów przystąpił do wielkiej akcji siania grozy. W czasie swojego przemówienia w Sejmie mówił, że „żarty się skończyły” i powoływał na rzekome dane wywiadu mówiące o planowanym ataku. Swoją narrację Tusk wzmocnił zapowiedzią wprowadzenia obowiązkowych szkoleń wojskowych dla wszystkich mężczyzn, budowy Tarczy Wschód, a nawet wyposażenia polskiej armii w arsenał jądrowy.
Niemal równocześnie w mediach powiązanych z rządem przystąpiono do zmasowanej akcji mającej na celu wystraszenie opinii publicznej mającym rzekomo nadejść wkrótce wielkim atakiem ze wschodu. Rzecz jasna, Rosja stanowi dla Polski bezpośrednie zagrożenie, ale po trzech latach wyczerpującego konfliktu jej samej zależy przejściowo na pokoju i regeneracji swojego potencjału. W minionym czasie nie zaszło przy tym absolutnie nic, co wskazywałoby na jakąkolwiek zmianę w planach Kremla. Ten sam poziom zagrożenia, z jakim mamy do czynienia dziś, można było zaobserwować już 16 miesięcy temu, gdy Donald Tusk obejmował władzę. Pomimo tego rząd chce nawet rozsyłać Polakom po domach specjalne materiały informując o stanie zagrożenia.
Niewiarygodna władza
Jedną z podstawowych bolączek obecnej władzy jest jej rażąca niesłowność. Pokazało to chociażby niespełnienie ogromnej większości wyborczych postulatów, a następnie podejmowanie decyzji przeciwnych do wcześniejszych deklaracji (co pokazał chociażby pakt migracyjny). Nie ma w zasadzie większych wątpliwości co do tego, że rząd Donalda Tuska ostatecznie nie zrealizuje nawet ułamka z obecnych zapowiedzi związanych z obronnością. Straszenie społeczeństwa oraz roztaczanie wizji wzmocnienia polskiej armii służą wyłącznie do tego, aby wymusić na Polakach zgodę na dalszą utratę suwerenności względem Brukseli i Berlina. Jeśli eurokratom uda się doprowadzić do emisji kolejnych transzy wspólnotowego długu cementujących strukturę superpaństwa, wszelkie partykularne plany zbrojeniowe krajów członkowskich zostaną porzucone lub zastąpione unijnymi.
O fałszywości militarnych planów ogłoszonych właśnie przez Donalda Tuska świadczy najlepiej to, że w innych dziedzinach podejmuje decyzje jawnie, przyczyniające się do osłabiania suwerenności. Polski premier nie przeciwstawił się do tej pory na unijnym forum ani jednej centralizacyjnej inicjatywie. Mało tego, w przypadku tak bardzo niebezpiecznych pomysłów, jak choćby reforma budżetu UE czy rewizja unijnych traktatów, dał się nawet poznać jako jeden z ich najbardziej żarliwych zwolenników w całej Europie. Wzmacnianie polskiej niezależności i obronności jest wprost sprzeczne z tym, za czym na co dzień optuje szef gabinetu Rady Ministrów.
Nie ulega zatem wątpliwości, że mamy do czynienia z wielkim blefem, który nastawiony jest na zwiększenie zakresu władzy eurokratów. Najbardziej zatrważający jest jednak fakt, że Donald Tusk i jego otoczenie pragną osiągnąć ten cel, igrając z bezpieczeństwem Polski. Teoretycznie jego postulaty są jednymi z najdalej idących w zakresie wzmacniania obronności, ale z oczywistych względów rząd nie zamierza ich nigdy wprowadzić w życie. Bijąc na alarm bez wyraźnego powodu, Tusk może zaś doprowadzić do tego, że gdy kiedyś rzeczywiście pojawi się autentyczne zagrożenie, społeczeństwo nie zareaguje na nie z należytą powagą.
Równie niepokojące jest to, jak bardzo złowroga i fałszywa w swoich działaniach jest Unia Europejska. Powołana pierwotnie do współpracy ekonomicznej, przekształciła się z czasem w strukturę zachłanną na władzę. Prawdziwą intencją eurokratów nie jest przecież udzielenie pomocy Ukrainie, ale przejęcie pełni władzy nad kontynentem. Do znudzenia trzeba wszystkim przypominać fakt, że gdy Ukraińcy zwrócili się w pierwszych dniach wojny z prośbą o pomoc do Berlina, spotkali się z odpowiedzią, że i tak jest ona zbędna, a ich kraj upadnie. Dziś europejscy przywódcy prześcigają się w teatralnych gestach miłości względem prezydenta Zełeńskiego, ale w gruncie rzeczy nie zmienili swojego nastawienia i chcą wykorzystać Ukrainę wyłącznie jako trampolinę mającą ułatwić wykonanie wielkiego skoku po władzę.