Budżet na rzecz centralizacji
Wedle proponowanych zmian Unia Europejska miałaby nie tylko dysponować rekordowym budżetem wieloletnim, ale także nakładać nowe podatki.

Jakub Wozinski
Na początku lipca w Parlamencie Europejskim miało miejsce głosowanie nad votum zaufania dla Komisji Europejskiej, na czele której zasiada Ursula von der Leyen. Większość uprawnionych do głosowania zdecydowała się zachować Niemkę na stanowisku, co mogłoby sugerować, że o wszystkim zadecydował mechanizm demokratyczny. Tak się jednak oczywiście nie stało, ponieważ von der Leyen nie została przecież nigdy powołana na stanowisko w głosowaniu powszechnym.
Wbrew społecznym nastrojom
Wedle wszelkiego prawdopodobieństwa niemiecka polityk zapewne nigdy nie zdołałaby osiągnąć w ogólnoeuropejskich wyborach żadnego większego sukcesu, ponieważ cechuje ją skrajnie posunięta arogancja i nieliczenie się z nastrojami społecznymi. Podczas gdy na całym kontynencie nastroje społeczne wskazują na coraz większą niechęć do Zielonego Ładu, niekontrolowanej imigracji czy też wzrostu kompetencji centralnych unijnych organów, von der Leyen forsuje politykę opartą na skrajnym klimatyzmie i szeroko otwartych granicach. Jakby tego było mało, Komisja Europejska wydaje wciąż znaczne sumy pieniędzy na urabianie opinii społecznej do tego, aby zaakceptowała jej ideologiczne wynaturzenia. Brukselą wstrząsnęła niedawno afera, w ramach której okazało się, że eurokraci w nielegalny sposób finansowali działalność rozmaitych organizacji lobbujących m.in. na rzecz zielonej polityki, lecz – jak zwykle w tego rodzaju wypadku – nie zdołano nikogo pociągnąć do odpowiedzialności za naruszenie przepisów. W unijnym państwie poszczególne trybunały zwykły co najwyżej nękać państwa członkowskie upierające się przed zaakceptowaniem dyktatu brukselskiego dworu.
Środek ciężkości bliżej Brukseli Ursula von der Leyen zaprezentowała swój plan centralizacji władzy przez zmianę reguł budżetowych już w ubiegłym roku. Obecnie nadszedł czas na przymuszenie do zaakceptowania ich przez wszystkie kraje członkowskie. W największym skrócie – sednem zmian, które mają wejść w życie przy realizacji budżetu na lata 2028–2035, jest przeniesienie środka ciężkości w zakresie wydatkowania funduszy jeszcze bardziej ku brukselskiemu centrum dowodzenia. Media sprzyjające rządowi Donalda Tuska starają się bardzo przedstawić całą sytuację tak, jakby najważniejszym aspektem reformy było zwiększenie puli pieniędzy przypadających Polsce. W gruncie rzeczy jednak nie ma to żadnego znaczenia, ponieważ ceną za ten ewentualny przyrost środków będzie przecież wzmocnienie kompetencji unijnej centrali. Unia Europejska ma dzięki reformie von der Leyen zwiększyć swój siedmioletni budżet do poziomu 1,23 proc. PKB całej wspólnoty (z obecnych 1,1 proc.). Dzięki temu będzie w stanie jeszcze bardziej akcentować swoją specyficznie rozumianą hojność, która z prawdziwą hojnością ma niewiele wspólnego, jeśli tylko weźmie się pod uwagę fakt, że dodatkowe środki będą pozyskiwane wprost z nowych podatków. W oczach polskiego społeczeństwa unijne fundusze uchodzą wciąż niestety za środki, które napływają do kraju niczym za dotknięciem magicznej różdżki. W rzeczywistości Komisja Europejska domaga się już nawet nie tyle zwiększenia składki członkowskiej, lecz zamierza nałożyć na całą wspólnotę nowe podatki, których poborem chce się zajmować sama. Od dawna wiadomo było, że Bruksela chce wprowadzić CBAM, czyli graniczną opłatę węglową dla towarów sprowadzanych z krajów o mniej restrykcyjnych normach ekologicznych. W pakiecie nowych propozycji pojawiła się jednak m.in. opłata nikotynowa, opłata za odpady elektroniczne oraz… opłata dla osób przyjeżdżających do Unii Europejskiej.
Szczyty absurdu
Gdy wydawało się już, że Unia przekroczyła w swoim dążeniu regulacyjnym wszelkie granice absurdu, Ursula von der Leyen odkrywa przed Europejczykami wciąż nowe pokłady biurokratycznego zapętlenia. Teoretycznie Komisja Europejska bardzo wzięła sobie do serca raport Mario Draghiego, przestrzegający przed nadmierną ilością regulacji i nadmiernymi kosztami generowanymi przez biurokrację. W praktyce okazuje się, że owo bicie się w piersi było co najwyżej marketingową zagrywką, gdyż realnie Unia dąży do jeszcze większego wzrostu opodatkowania i skrępowania gospodarki zbędnymi przepisami.
Niezwykle niepokojącym aspektem zmian budżetowych proponowanych przez von der Leyen jest powierzenie jeszcze większych kompetencji w zakresie wydatkowania unijnych funduszy strukturom centralnym. Im więcej obecne kierownictwo Unii mówi o wspólnotowości, tym bardziej zależy mu na narzuceniu odgórnego i przypominającego centralne planowanie procesu decyzyjnego. Widać to najlepiej choćby na przykładzie proponowanego wprowadzenia jednego planu wydatków dla każdego kraju w miejsce dotychczasowego systemu opartego na istnieniu niezależnych funduszy celowych. Pozornie rozwiązanie to przedstawia się jako wielka szansa na to, aby środki przeznaczane dla każdego państwa były dysponowane zgodnie z właściwymi priorytetami (które niekiedy dotyczą np. obronności). W rzeczywistości sednem tego rodzaju zmiany jest chęć narzucenia przez Komisję Europejską bezpośredniego nadzoru nad każdym rządem i wymuszania na nim określonych działań. Mechanizm ten przećwiczono już w ostatnich latach na przykładzie tzw. kamieni milowych, które były swego rodzaju pilotażowym programem mającym przygotować przyszły model zarządzania unijnym superpaństwem. Propozycje von der Leyen wprowadzają w miejsce funkcjonujących od lat mechanizmów podziału środków nowy schemat, który może zadowalać tylko centralne unijne organy. Dlatego właśnie Komisja Europejska zdecydowała się uciec do swego rodzaju przekupstwa. Przy pomocy kontrolowanego wycieku całą propozycję zmian przedstawia się bowiem jako niezwykle korzystną finansowo dla krajów Europy Środkowo-Wschodniej, a mniej atrakcyjną dla państw Starej Europy.
Arcyuległość rządu
Tymczasem bezsprzecznym beneficjentem procesu centralizacji władzy w Unii mogą być tylko takie kraje jak Niemcy i Francja. Świetną tego ilustracją jest choćby kwestia wspólnego unijnego długu, który zaciągany na konto wszystkich państw członkowskich stanowi doskonałą okazję do zarobku głównie dla podmiotów ze „starej Unii”. Kwestia wspólnego zadłużenia stanowi zresztą niezwykle ważny element reformy unijnego budżetu, ponieważ od 2028 r. rozpocznie się wieloletni okres spłaty wspólnych zobowiązań. Najbardziej niepokojące jest jednak to, że rząd Donalda Tuska nie zdobył się dotąd na żadną krytykę zmian proponowanych przez Ursulę von der Leyen, mimo iż w tak jaskrawy sposób zagrażają polskim interesom i stanowią oczywisty mechanizm sprzyjający uzurpacji władzy przez Brukselę. Wsłuchując się w wypowiedzi przedstawicieli rządu, można usłyszeć zatrważające sprowadzenie całego zagadnienia do kwestii podziału środków. Gabinet Donalda Tuska nie po raz pierwszy demonstruje swoją arcyuległość względem Berlina oraz Brukseli i niestety nie ma co liczyć na jego opór w długich negocjacjach. Może to budzić spory niepokój, ponieważ wyrażając w imieniu polskiego państwa zgodę na nowe mechanizmy, obecny rząd znacząco zawęża możliwość renegocjacji ewentualnym przyszłym gabinetom, które potencjalnie mogłyby dążyć do rewizji proponowanych obecnie zmian.