-0.5 C
Warszawa
niedziela, 24 listopada 2024

Polska po Brexicie

Brytyjski Brexit nie będzie oznaczał ostatecznego rozwodu Wielkiej Brytanii z Unią Europejską. Dla Polski to szansa na uzyskanie korzyści. Te będą jednak zależały od nas samych.

W referendum, jakie odbyło się w ubiegły czwartek (23 czerwca) w Wielkiej Brytanii, aż 51,9 proc. Brytyjczyków opowiedziało się za opuszczeniem przez Wielką Brytanię Unii Europejskiej (UE). Zwolennikami pozostania w UE okazało się jedynie 48,1 proc. Brytyjczyków. Przekładając to na liczby całkowite tych pierwszych było 17,4 mln, a tych drugich 16,1 mln. Jeśli chodzi o mapę głosujących w Wielkiej Brytanii podczas ostatniego referendum, było w zasadzie tak, jak wcześniej przypuszczano. Zwolennikami pozostania Wielkiej Brytanii okazali się mieszkańcy Szkocji i Irlandii Północnej, najwięcej zaś przeciwników jej członkostwa w UE było w samej Anglii. Różnica pomiędzy przeciwnikami a zwolennikami UE okazała się na Wyspach może nie aż tak duża, ale za to tym razem będzie miała ona konsekwencje nieznacznie większe, niż we wszystkich poprzednich referendach, jakie odbyły się na Wyspach. W istocie bowiem jego wyniki dają rządzącym w Wielkiej Brytanii pełną legitymację do tego, aby podjęli oni decyzję o opuszczeniu szeregów UE. Można oczywiście mówić, że na razie do formalnego uruchomienia procesu wychodzenia Wielkiej Brytanii z UE jest jeszcze daleka droga, ale trudno uwierzyć w to, aby brytyjskie władze zdecydowały się na przekreślenie wyników brytyjskiego referendum i ostatecznie podjęły decyzję o pozostaniu Wielkiej Brytanii w ramach Wspólnoty Europejskiej. Taki ruch podważyłby bowiem najważniejszy fundament demokracji, jakim jest wola wyborców. A ta w przypadku brytyjskiego referendum okazała się jasna: Brytyjczycy chcą opuszczenia UE i ich decyzja musi zostać uszanowana przez nowy brytyjski rząd, jaki by nie powstał po zapowiedzianej zaraz po referendum przez premiera Davida Camerona dymisji jego gabinetu.

Pyrrusowe zwycięstwo Camerona

Ostatnie lata były czasem, gdy Unią Europejską tak naprawdę kierowały Niemcy. To w Berlinie zazwyczaj zapadały najważniejsze unijne decyzje, nawet jeśli nie miały one oficjalnego, czy formalnego charakteru. Niemcy pod wodzą kanclerz Angeli Merkel chciały bardziej zintegrować UE, uczynić z niej w przyszłości superpaństwo, w którym to one narzucałyby najważniejsze rozwiązania. Niemcy chciały m.in. scentralizowanej polityki UE we wszystkich najważniejszych obszarach. Jej najważniejsze reguły miały być oczywiście projektowane „na niemiecką modłę”. Kryzys migracyjny, jaki dotknął UE w ubiegłym roku i próby forsowania przez Niemcy swojego sposobu rozwiązania problemu uchodźców z Bliskiego Wschodu, którzy zaczęli napływać do Europy tysiącami, objawił politykę Niemiec w całej okazałości. Premier Wielkiej Brytanii David Cameron od początku swojego urzędowania (2010 r.) z uwagą śledził niemieckie posunięcia w UE. Gdy te coraz bardziej zaczęły przybierać formę bezalternatywnych rozwiązań, postanowił rozpocząć swoją polityczną grę. Była to gra nie tylko o przyszłość UE i o to, jaką w niej pozycję będzie miała Wielka Brytania, lecz także gra o jego własną przyszłość polityczną. Stawka tej gry była zatem bardzo wysoka. Cameron musiał zatem zagrać ostro i podjąć niemałe ryzyko. Była nim właśnie sprawa unijnego referendum na Wyspach, które miało wywrzeć presję na Brukselę i zmusić ją w końcu do poważnych ustępstw na rzecz Wielkiej Brytanii. Ta chciała zyskać znacznie większą swobodę w podejmowaniu decyzji w wielu kluczowych dla jej przyszłości sprawach. Już w styczniu 2013 r. Cameron zakomunikował publicznie, że jeśli w 2015 r. wygra wybory, to przeprowadzi referendum na temat pozostania Brytanii w strukturach UE. Lider torysów podkreślał wówczas, że kwestia brytyjskiego członkostwa w UE to temat, który bardzo interesuje jego wyborców i nie można tego lekceważyć. Od tamtego wystąpienia brytyjskiego premiera sprawa unijnego referendum na Wyspach zaczęła już stale gościć w brytyjskich mediach, które przytaczały coraz to nowe sondaże na temat preferencji Brytyjczyków w sprawie członkostwa ich kraju w UE. W każdym z tych sondaży nieznaczną przewagę mieli zwolennicy opuszczenia Unii. W pewnym sensie wyniki przytaczanych przez brytyjskie media sondaży uwiarygodniały zamiar Camerona przeprowadzenia unijnego referendum. Jednak od początku w planie tym uderzała jedna rzecz: jego dość odległy termin, jaki wówczas został wyznaczony. Brytyjski premier wskazał dopiero rok 2017. Zapewne po cichu liczył, że nawet jeśli rzeczywiście, jak wynikało z sondaży przewagę mieli zwolennicy wyjścia Wielkiej Brytanii z UE, to jego przeprowadzenie dopiero za cztery lata spowoduje, że wyniki te zaczną się zmieniać na korzyść zwolenników pozostania Wielkiej Brytanii w UE. Na pewno Cameron zakładał, że gra brytyjskim referendum umocni jego pozycję w kraju, albowiem będzie typowym rozwiązaniem skierowanym „pod brytyjskiego wyborcę”, zawsze lubiącego podkreślać odrębność swojego kraju. Jednak bieg politycznych wydarzeń w Europie w ciągu ostatnich kilkunastu miesięcy uległ nieprzewidzianemu przyspieszeniu. Unijne rozwiązania w sprawie dyslokacji uchodźców w poszczególnych unijnych krajach mocno forsowane przez kanclerz Merkel sprawiły, że Cameron zdecydował się rzucić na stół kartę unijnego referendum. W lutym br. ogłosił, że odbędzie się ono już 23 czerwca. Przestrzegł jednak Brytyjczyków, że opuszczenie Unii Europejskiej to zagrożenie dla ich bezpieczeństwa i dobrobytu. Ta bardzo ryzykowna gra polityczna Camerona, obliczona jedynie na wzmocnienie jego politycznej pozycji i zastopowanie realizacji niemieckich planów w sprawie napływających do Europy uchodźców się jednak dla niego skończyła. Brytyjczycy zdecydowali, że chcą wystąpić z UE. Jednak wynik brytyjskiego referendum trudno uznać za jednoznaczny w sytuacji, gdy przewaga zwolenników opuszczenia UE przez Wielką Brytanię sięgnęła niecałych 4 proc. To może tylko podzielić Wielką Brytanię, a nie zjednoczyć wokół jej własnych wartości.

Jedyne co Cameron może zrobić w tej chwili to podać się do dymisji, zostawiając cały zaistniały problem swojemu następcy. A ten będzie musiał zmierzyć się nie tylko z samymi wynikami brytyjskiego referendum, ale i z realnymi konsekwencjami opuszczenia UE przez Wielką Brytanię. Jest jasne, że żaden brytyjski premier nie może przekreślić wyników brytyjskiego referendum i tak czy inaczej, Wielka Brytania będzie musiała z czasem formalnie opuścić szeregi członków UE. Wiele natomiast wskazuje, że przy tej okazji będzie chciała wytargować dla siebie status kraju posiadającego specjalne dwustronne stosunki z UE, tak jak jest to np. w przypadku Norwegii, która należy do Europejskiego Obszaru Gospodarczego i strefy Schengen. Tak czy inaczej, opuszczenie UE przez Wielką Brytanię, nawet jeśli okaże się czysto formalne, będzie miało swoje wymierne skutki. Nie będą one dotyczyły całej UE, ale tylko niektórych jej członków. Polska będzie oczywiście jednym z nich.

Pytanie, jakie jest dla nas najważniejsze to jakie będą to skutki: złe czy też może dobre? I odpowiedź na to pytanie nie jest już taka jednoznaczna, jak wieszczy to dzisiaj spora część polskich mediów.

Przez polski pryzmat

W aspekcie czysto politycznym formalne opuszczenie UE przez Wielką Brytanię nie będzie miało aż tak wielkiego znaczenia dla naszego kraju, jak usiłuje to sugerować wielu polskich publicystów. Wprawdzie Wielka Brytania mogła uchodzić za sprzymierzeńca polskich interesów w Brukseli, ale faktycznie była nim tylko nominalnie. W rzeczywistości była to jedynie polska projekcja. Nie odczuliśmy tego realnie w żadnej z istotnych dla nas spraw, jakie w ostatnich latach były rozstrzygane w Brukseli. O wiele bardziej racjonalnym kierunkiem dla Polski w budowie jej pozycji w ramach UE jest np. strategiczny sojusz z krajami Grupy Wyszehradzkiej, zwłaszcza z Węgrami i coraz bardziej eurosceptycznymi Czechami. To z nimi łączą Polskę istotniejsze interesy polityczne niż z Wielką Brytanią. I to właśnie tą drogą powinna podążać Polska, chcąc wzmocnienia swojej podmiotowości w ramach UE, niezależnie od tego, czy zmieni się formuła funkcjonowania UE, zwłaszcza na poziomie podejmowania kluczowych decyzji dla jej przyszłości. Na pewno „w kontrze” do ostatniego spotkania szefów dyplomacji Niemiec, Włoch, Belgii, Holandii, Luksemburga i Francji („spotkanie szóstki”), jakie miało ostatnio miejsce w Berlinie, Polska powinna zwołać u siebie spotkanie środkowoeuropejskich członków UE, w którego trakcie doszłoby do wypracowania wspólnej polityki środkowoeuropejskich państw w związku z brytyjskim Brexitem. Czy taką inicjatywą będzie ogłoszone przez szefa polskiego MSZ Witolda Waszczykowskiego spotkanie ministrów spraw zagranicznych krajów członkowskich w Warszawie, tego na razie nie wiemy. Jednak na pewno po brytyjskim referendum, którego wynik zaskoczył chyba nawet samego Camerona, Polska ma kolejną szansę wybicia się na prawdziwego lidera obozu środkowoeuropejskich członków UE i zawalczenia o lepszą pozycję w UE.

————————————————

Więcej w najnowszej „Gazecie Finansowej”

FMC27news