To nie do wiary, ale mieszkańcy państwa aspirującego do statusu globalnego mocarstwa mają trudności z zaspokojeniem egzystencjalnych potrzeb. Na skutek kryzysu ekonomicznego i zachodnich sankcji, Rosjanie coraz mniej jedzą, a żywność ma niską jakość. Niedobory pokrywane są produktami z przydomowych ogródków, co nasuwa uzasadnione podejrzenie powrotu do naturalnej gospodarki. Jak wygląda współczesne społeczeństwo rosyjskie i jego sytuacja ekonomiczna?
W sierpniu tego roku Rosja obchodziła drugą rocznicę wprowadzenia sankcji ekonomicznych. Latem 2014 r. w odpowiedzi na ukraińskie embargo UE i USA, Moskwa zablokowała import zachodniej żywności. Rosjanie do dziś pamiętają ówczesne wystąpienie Aleksandra Tkaczowa, wtedy gubernatora, a następnie ministra rolnictwa, który sankcyjne decyzje Władimira Putina nazwał balsamem na duszę. Nie wiadomo tylko czy swoją, czy też rosyjskich producentów żywności? Zresztą na jedno wychodzi, bo oprócz piastowania ważnych urzędów, Tkaczow jest też właścicielem agroholdingu na żyznym Kubaniu. Niemniej jednak, dwa lata temu ojczysty przemysł rolno-spożywczy obiecał Rosjanom przysłowiowe złote góry, a sam Tkaczow twierdził, że kraj może wyprodukować właściwie każdy rodzaj produktów, z wyjątkiem cytrusów, ale za to z małżami, ostrygami i serem parmezan. Jakie są zatem realne osiągnięcia? Bo przecież wobec administracyjnego wyeliminowania zachodniej konkurencji, takie powinny być bez dwóch zdań. Rocznicowe dane zebrane przez dziennik „Niezawisimaja Gazieta”, każą postawić tezę, że w Rosji zawsze chcą dobrze, a wychodzi jak zwykle. Przede wszystkim zgodnie z oficjalnymi danymi Rosstatu (Urzędu Statystycznego), lawinowo wzrosły ceny żywności. W hurcie podwyżka wyniosła średnio – 24 proc., a w detalu – ponad 30 proc. Spoglądając na konkretne grupy towarowe, wzrost o 40 proc. dotknął ryb i ich przetworów; o 30 proc. – owoców, warzyw i wyrobów zbożowych; 20 proc. – mleka i jego przetworów; 10 proc. – mięsa i drobiu. Podobne dane zaprezentowało ministerstwo finansów, oceniające wzrost cen żywności na 31,6 proc. Co prawda zmalał wkład cen artykułów rolno-spożywczych w inflację. Z rekordowego poziomu 52 proc. w 2015 r. do 31 proc. w tym roku. Jednak wszystko to informacje oficjalne, a więc podlegające statystycznym żonglerkom. W sieciach sprzedażowych oraz na rynkach lokalnych, a więc w miejscach realnych zakupów sytuacja cenowa wygląda nieco inaczej, a na pewno nie lepiej. I tak mąka, a przede wszystkim kasze na czele z grieczką (gryczaną), czyli świętością w menu każdego Rosjanina, podrożały przez dwa lata o 65 proc.; olej słonecznikowy, a więc najtańsze i najbardziej dostępne źródło tłuszczów – o 55 proc., a cukier o 40 proc. To właśnie te produkty, wraz z ziemniakami, ogórkami i bukietem włoszczyzny są podstawą żywieniowego koszyka rosyjskich rodzin. Dopiero potem, w zależności od zasobności domowego budżetu, spis produktów uzupełniają przetwory mleczne i nabiał, a drób i mięso w ostatniej kolejności. Można więc sobie wyobrazić, jaką wyrwę żywieniową spowodowały wzajemne sankcje i wywołana nimi podwyżka cen. Dodać należy, że wobec słabości rosyjskiego sektora rolno-spożywczego były to skutki oczekiwane. To prawda, że rolnictwo i przemysł spożywczy są bodaj jedynymi działami gospodarki odnotowującymi wzrost. Jednak nie taki, jak oczekiwano, a na pewno nie w spodziewanym tempie. Na rezultaty inwestycji przyjdzie poczekać jeszcze od 3 do 5 lat, jeśli nastąpią w ogóle. Jest to zarówno wynik wysokiej stawki kredytowej narzuconej przez Bank Centralny, jak i obłożenia biznesu wszelkimi możliwymi daninami podatkowymi. Ponadto w każdym, tzw. antyimportowym produkcie i tak istnieje poważny wkład zachodni, w postaci wyselekcjonowanych nasion, materiału genetycznego czy wreszcie ulepszaczy oraz środków produkcji. Co więcej, wyeliminowanie zachodniej konkurencji zniszczyło ostatnią zaporę uniemożliwiającą bezkarny wzrost cen krajowej żywności. I w takich oto warunkach Kreml pozwala sobie na przejawy ekstrawagancji, bo jak inaczej nazwać fakt administracyjnego niszczenia towarów importowanych uznanych za kontrabandę. A są to ilości niemałe, bo w ubiegłym roku unicestwiono 7,7 tys. ton żywności, a w pierwszym półroczu 2016 r. już 7,5 tys. ton towarów spożywczych. Nie można także zapominać, że kurczy się cała rosyjska gospodarka i to już szósty kwartał z rzędu. Zeszłoroczny spadek PKB zatrzymał się na poziomie minus – 3,5–4,5 proc. w zależności od źródła. Wg raportu renomowanej, a przez to obiektywnej grupy analitycznej Wyższej Szkoły Ekonomii – Uniwersytetu Moskiewskiego (WSzE), podobną tendencję oddają wyniki pierwszego półrocza 2016 r. Spadek PKB jest szacowany na kolejne 1,6 proc. W sumie, od momentu rozpoczęcia kryzysu ekonomicznego w 2013 r. gospodarka uległa redukcji o ponad 5,5 proc. A co równie ważne z punktu widzenia każdego Rosjanina, stałemu zmniejszeniu ulega popyt konsumpcyjny, w tempie ok. 5-6 proc. rocznie. Tegoroczne dane lipcowe mówią o jego redukcji aż o 12,7 proc. w stosunku do tego samego miesiąca 2014 r. Jeśli zaś chodzi o zakupy żywnościowe, sprzedaż także spada od 24 miesięcy, co jest jednoznacznie identyfikowane, jako masowe oszczędzanie na jedzeniu. Zgodnie z badaniami Rosstatu, w okresie styczeń – maj tego roku zakupowa redukcja wyniosła 5 proc. w porównaniu z analogicznym okresem 2015 r. I jeśli w 2014 r. kryzysowo-sankcyjnym rezultatem była tylko stagnacja, to rok później jedzeniowe oszczędności wyniosły już 9 proc. Natomiast zgodnie z reprezentatywnymi badaniami Ośrodka Socjologicznego Lewada, Rosjanie albo przeznaczają mniej pieniędzy na wyżywienie, albo poszukują tańszych zamienników, co fatalnie odbija się na jakości zbiorowego menu. Do takiego postępowania przyznało się aż 39 proc. ankietowanych, a kolejne 30 proc. robi zakupy po prostu rzadziej lub rezygnuje z produktów dotąd stosowanych. Jakie są generalne konsekwencje? Po pierwsze, ci, których jeszcze na to stać, zamieniają zakupy w sieciach sprzedażowych na lokalne rynki, czyli targowiska. Różnica pomiędzy dwoma formami zakupów jest poważna, bo oszczędności cenowe na podstawowym koszyków produktów żywnościowych wynoszą od 2 do nawet 16 proc. Skąd jednak żywność na targowiskach? Otóż innym ze wskazanych przez Ośrodek Lewada następstw sankcji jest przejście Rosjan do gospodarki naturalnej, czyli ni mniej, ni więcej, tylko własnej produkcji żywności, i to na ogromną skalę. Okazuje się, że nawet w czasach przedkryzysowych ok. 40 proc. obywateli hodowało na daczach owoce i warzywa. Jednak to, co było radzieckim przyzwyczajeniem lub nowomodnym hobby, teraz stało się egzystencjalną koniecznością. Obecnie produkcja własna obejmuje już asortyment ponad połowy koszyka produktowego, a podobne są także proporcje ilościowe. Oznacza to, że połowa spożywanej żywności pochodzi z przydomowego źródła. Co więcej, wymuszona miłość do rolnictwa nie ogranicza się uprawą roślin. Rozpowszechnia się hodowla drobiu, produkcja nabiału, a nawet mięsa wieprzowego. O królikach na zakąskę nie wspominając, bo wobec znacznych podwyżek cen wódki, powróciła wymuszona moda na pędzenie bimbru. O tym przekonują z kolei dane dotyczące spadku spożycia legalnego alkoholu wysokoprocentowego o 6,5 proc. A przecież wg danych socjologicznych, wczasach kryzysowych Rosjanie zaczęli pić więcej. Co tam bimber, już w 2015 r. własna produkcja drugiego chleba, jak Rosjanie nazywają ziemniaki, wyniosła w skali kraju prawie 900 tys. ton, co stanowiło ok. 10 proc. rocznego spożycia. W każdym razie, jak poinformował ośrodek badania opinii publicznej FOM, liczba Rosjan, którzy w ten sposób zaopatrują się w żywność wzrosła obecnie o kolejne 15-17 proc., z tego 5-6 proc. stanowią mieszkańcy wielkich miast, a 25 proc. mieszkańcy mniejszych ośrodków. Podobną tendencję odnotowuje rzecz jasna ku własnemu zadowoleniu segment zabezpieczający infrastrukturę domowej produkcji rolno-spożywczej. Tylko jedna z wielkich sieci ogrodniczych odnotowała wzrost sprzedaży nawozów, sadzonek, nasion i narzędzi rolniczych o 40 proc. Sieć „Sad” raportuje o dwukrotnym przyroście sprzedaży ziemniaka sadzeniowego, a przecież już w ubiegłym roku o 50 proc. wzrósł popyt na to warzywo. A jak reaguje Kreml na renesans radzieckiego hobby, odchodzącego dotąd w zapomnienie? Oficjalna wersja głosi, że jest to skutek sankcji, ale nie gospodarczych, tylko turystycznych. Winny jest wzrost zagrożenia terrorystycznego, utrudnienia wizowe i rosyjskie embargo turystyczne nałożone na tureckie plaże po zestrzeleniu samolotu Su-24. Wszystko razem spowodowało masową rezygnację Rosjan z zagranicznego odpoczynku, dlatego najbardziej dostępnym wczasowym ekwiwalentem stał się urlop na własnej działce. I można by nawet w takie wyjaśnienie uwierzyć, gdyby nie fakt, że 90 proc. Rosjan nigdy dotąd nie wyjeżdżało za granicę, a to z prostego powodu. Nie było ich stać na dalekie wojaże. Co więcej, ponad 80 proc. społeczeństwa nie ma nawet paszportu. I na koniec, ponad 40 proc. ankietowanych przyznało, że robi właśnie zimowe zapasy, czyli aktywnie przerabia wyprodukowaną żywność na różnego rodzaju przetwory. Po to, aby własne płody maksymalnie długo były podstawą żywieniowego koszyka, a więc sporych oszczędności w domowych budżetach. W związku z tym trudno nie pokusić się o dwa ważne wnioski można powiedzieć natury geopolitycznej, choć na pierwszy rzut oka nie widać związku słoika kiszonych ogórków z wielką polityką. Otóż nic podobnego. Po pierwsze, masowe, choć chałupnicze wytwarzanie żywności osłabia znacząco efekt zachodnich sankcji, bo jakby nie była szczelna blokada ekonomiczna, Rosjanie wyżywią się sami. Po drugie i najważniejsze, taka blokada ze strony Zachodu jest możliwa tylko w przypadku rosyjskiej eskalacji militarnej na Ukrainie lub w Syrii, czyli podczas wojny. Tym bardziej że Duma przegłosowała ustawę o bezpłatnym przyznaniu hektara ziemi uprawnej, każdemu dorosłemu obywatelowi Rosji. A jest to największe terytorialnie państwo na świecie, więc jest z czego rozdawać. Gospodarka naturalna, do której na masową skalę przechodzi Rosja, spełnia kryteria egzystencjalnego przetrwania populacji, w skrajnie niesprzyjających warunkach zewnętrznych. A jeśli Zachód odetnie rosyjski system bankowy od systemu SWIFT, to naturalny system ekonomiczny z łatwością przekształci się w gospodarkę wymienną. Rynki lokalne nie tylko istnieją, ale i mają się coraz lepiej.
Budżetowa kompresja
Czy istnieje wewnętrzna przyczyna tak nieoczekiwanego zwrotu ekonomicznego? Winny jest tzw. manewr budżetowej konsolidacji, czyli propagandowy eufemizm Kremla. W rzeczywistości chodzi o sekwestr budżetu, czyli kolejny rok oszczędności wydatkowych na szczeblu federalnym. Wiosną tego roku premier Dmitrij Miedwiediew deklarował publicznie i zaklinał swoich ministrów, aby deficyt budżetowy nie przewyższył 3 proc. PKB, co zresztą jest zapisane jako reguła ustawowa. Tymczasem zgodnie z analizą WSzE już obecnie federalne wydatki sięgnęły 3,2 proc. PKB., a realną perspektywą staje się 4 proc. Oznacza to jeszcze bardziej restrykcyjną politykę płacową i emerytalną. W latach 2015 -2016 budżet państwa podlegał kilkukrotnym sekwestrom, a w części płac i innych świadczeń socjalnych wydatki zostały zredukowane o 10 proc. Obecnie ta sama zasada została zastosowana w perspektywie trzyletniej, a więc do końca 2018 r. Jednym z dodatkowych uwarunkowań był ogromny wzrost inflacji na skutek dwukrotnej dewaluacji rubli. Ponadto po krachu światowych cen surowców energetycznych, skarb państwa zaświecił pustkami, bo wpływy z eksportu ropy naftowej i gazu, które do 2014 r. stanowiły ponad 50 proc. wpływów budżetowych, zmalały w 2016 r. do 36 proc. Recesja gospodarcza z kolei wpłynęła na znaczące obniżenie wpływów podatkowych. I tak w latach 2017-2019 wydatki budżetowe zaprogramowano w wysokości 15,78 bln rubli, co oznacza ich redukcję w skali rocznej o 1,5 – 2 proc. Tymczasem w 2012 r. Władimir Putin obiecał Rosjanom stałą indeksację uposażeń i świadczeń o 10 proc. rocznie. Pamiętając, że ok. 70 proc. wszystkich aktywnych zawodowo obywateli, w takiej czy innej formie pobiera pieniądze z budżetu państwa. Obecnie wszystkie obietnice są nie tylko nierealizowalne, ale na Rosjan spadło zamrożenie dochodów i świadczeń rentowych oraz podwyższenie wieku emerytalnego. Taka sytuacja przekłada się na kieszeń zwykłego Iwana Iwanowicza następująco. Jego realne dochody maleją, podobnie jak siła nabywcza zarabianego przezeń rubla. W skali rocznej zapłaty zmalały realnie o 15 proc., a zdolność do dokonywania zakupów aż o 20 proc. Trudno się dziwić, że Rosjanie muszą oszczędzać na wszystkim, a przede wszystkim na jedzeniu, bo równocześnie wzrastają opłaty komunalne oraz taryfy energetyczne, które pod groźbą komorniczej egzekucji trzeba uiszczać bezwzględnie. Jednak najgorszy jest brak perspektyw poprawy sytuacji materialnej. Jak twierdzą rosyjscy ekonomiści, z powodu restrykcyjnych oszczędności płacowych oraz równie restrykcyjnej polityki podatkowej, mało realna staje się prognoza wzrostu konsumpcji, czyli wewnętrznego popytu, a więc przyrostu PKB. Regularne komunikaty Kremla o przejściu punktu „kryzysowego dna” okazują się pobożnymi życzeniami, bo gospodarka faktycznie zaległa na dnie, a wskaźniki nie chcą drgnąć w górę ani na promil. Jakby było mało kłopotów, tego lata pierwsza wiceminister finansów Tatiana Niestierienko publicznie przyznała, że jeśli sytuacja gospodarcza nie ulegnie poprawie, pod koniec 2017 r. budżet straci zdolność finansowania płac i emerytur. Okazuje się, że płynność finansowa jest podtrzymywana drogą pustoszenia Funduszu Rezerwowego, czyli petrodolarowych dochodów zaoszczędzonych w latach boomu surowcowego. Drugie źródło rezerw, Fundusz Narodowego Dobrobytu wyschnie nie później, choć raczej wcześniej, niż w 2018 r. Przed Kremlem stoi nieprosty wybór. Albo znormalizuje relacje z Zachodem w celu odblokowania zewnętrznego kredytowania gospodarki, jeszcze bardziej zaciśnie budżetowego pasa lub uruchomi dodruk rubla. Pierwsze wyjście jest niemożliwe ze względów politycznych, bo w przypadku klęski mocarstwowej polityki zagranicznej ekipa Putina straci społeczne zaufanie i władzę. Drugi wariant stoi również pod ogromnym znakiem zapytania, ponieważ realnie do sekwestru pozostają tylko wydatki zbrojeniowe, a pieniędzy na armię Kreml nie pozwoli ruszyć ze wskazanego wyżej powodu. Dodruk pieniądza nie ma sensu, pozostaje więc jedynie oczekiwanie na ponowną hossę cen surowców energetycznych lub kontynuacja łupienia kieszeni własnych obywateli. To z kolei rodzi oczywiste pytanie o granicę społecznego przyzwolenia na przerzucanie kosztów kryzysu i sankcji na plecy zwykłych Rosjan.
Afrykanizacja Rosji
Dane socjologiczne są niejednoznaczne. W 2016 r. do 58 proc. wzrosła liczba obywateli, którzy odczuwają na własnej kieszeni skutki zawirowań gospodarczych, a zwłaszcza zachodnich sankcji. Jednak aż 82 proc. Rosjan nadal popiera kremlowskie embargo na zachodnią żywność i twardy kurs polityki zagranicznej Putina. Jakkolwiek wzajemne proporcje nieuchronnie, choć niezwykle powoli ulegają zmianie, to w niczym nie zagrażają obecnej ekipie władzy. O tym, że poparcie Rosjan jest trwałą tendencją, świadczą paradoksalnie wyniki innego badania. Otóż wg Centrum Lewady tylko 7 proc. ankietowanych jest pozytywnego zdania o antykryzysowych działaniach rządu Dmitrija Miedwiediewa. Pozostali mają większe lub mniejsze pretensje, a co ważne ponad jedna czwarta Rosjan uważa, że ministrowie są skorumpowani i działają tylko we własnym interesie. Zresztą od 2015 r. jak mantra powtarza się lista problemów uznanych za społecznie dotkliwe, a więc wpływających na komfort życia i poczucie bezpieczeństwa Rosjan. Na kolejnych miejscach znalazła się inflacja, redukcja płac i siły nabywczej, obawa o utratę pracy – bezrobocie, korupcja państwowych urzędników. Obecnie największym problemem jest, cytując, „brak rządowej woli przeciwdziałania wzrostowi cen i spadkowi dochodów”, o czym jest przekonanych aż 42 proc. ankietowanych. I co? I nic. Kreml jakoś się nie przejął opiniami społecznymi. W czym kryje się ogromna cierpliwość Rosjan w stosunku do letargu władz, a z drugiej strony ich bezczelność? W innych państwach takie nastroje ekonomiczne społeczeństwa natychmiast wylałyby się w generalne kryterium uliczne. W Rosji rośnie przecież powszechny deficyt sprawiedliwości. O tym, że uprzywilejowanie klasy rządzącej i posiadającej polega na nierównym traktowaniu wobec prawa, jest przekonanych 48 proc. Rosjan. Ważne jest także wrastające poczucie nierówności społecznych, bo pomimo kryzysu 10 proc. populacji uchodzące za najbogatszą grupę stało się jeszcze bogatsze. A różnica pomiędzy bogatymi a najbiedniejszymi zwiększyła się 17-krotnie. Odpowiedzi poszukali socjologowie, a hasłem jest afrykanizacja Rosji. Jednak można zacząć od moskiewskiego dowcipu: kiedy rosyjska gospodarka wyjdzie z kryzysu? – Wtedy, gdy na ziemię przyleci UFO. Coś w tym jest, bo wg magazynu „Ogoniok” 32 proc. Rosjan wierzy w istoty pozaziemskie, a 36 proc. w magię, astrologię i jasnowidzów. Przy tym ponad 70 proc. społeczeństwa deklaruje się jako ludzie prawosławni, ale tylko 5-8 proc. regularnie odwiedza cerkwie. Słowem od lat 90., gdy runęła radziecka tożsamość, rośnie zapotrzebowanie na magiczną, w tym bożą pomoc i opiekę. Zapotrzebowanie na takim poziomie wyrażają społeczeństwa afrykańskie z najuboższych i zacofanych krajów, które na dodatek przeszły ostre fazy krwawych wojen etnicznych oraz domowych. Nie da się ukryć, że takie nastroje przekładają się na gospodarkę. Jak twierdzą socjologowie, potrzeba nadprzyrodzonej pomocy, to nic innego jak emanacja społecznego strachu, ale także przysłowiowego ciemnogrodu. Zabobon z kolei czyni z Rosjan nację hermetyczną i zamkniętą na świat. Na przykład głównym problemem rosyjskich korporacji jest brak kreatywności pracowników i nieumiejętność pracy w zespole. Taki jest wynik społecznego braku zaufania i otwarcia na innych, utrzymujące się w Rosji na bardzo wysokim poziomie. Tylko w Rosji i Afryce, bo na przykład rosyjscy programiści pracujący dla zachodnich firm są ich najlepszą siłą innowacyjną. Lew Gudkow z Centrum Lewada definiuje zjawisko afrykanizacji Rosji, jako problem edukacyjny i naukowy. Wyczerpaniu uległ zarówno model spojrzenia na świat zewnętrzny, jak i system przyswajania takiej wiedzy w cyklu szkolnym i uniwersyteckim. Nie wiadomo, co jest przyczyną, a co skutkiem, ale na przykład od 1990 r. z kraju wyemigrowało 80 proc. najlepszych matematyków i podobna liczba fizyków – teoretyków. Tak więc poziom i skala kapitału ludzkiego są dziś skrajnie niskie i nie tylko w nauce, ale przede wszystkim w państwowym i gospodarczym zarządzaniu. Na dodatek zamknięto wszelkie drogi społecznego awansu, a w procesach rekrutacyjnych dominuje negatywne kryterium selekcji. Na plan pierwszy rosyjskiego ciemnogrodu i zabobonu wysuwają się takie pojęcia, jak dogmatyzm i reakcjonizm, a politycznym odzwierciedleniem stał się konserwatyzm. Jednak nie w stylu europejskim czy amerykańskim, tylko w postaci rosyjskiej kompilacji wartości, których tak naprawdę nie ma. Stare, radzieckie normy przestały obowiązywać, a z braku demokracji i jej instytucji nie powstały nowe. Stąd masowy zwrot Rosjan ku archaice, historii, bo kiedyś już przecież było lepiej. I taki zwrot społeczeństwa pod abstrakcyjną opiekę nadprzyrodzoną wykorzystują politycy, obiecując obywatelom abstrakcyjny porządek i bezpieczeństwo w zamian za letarg krytycznego myślenia i samodzielności. Także tej publicznej. Tak więc prawdziwy problem Rosji nie kryje się w gospodarce, tylko w koszmarnej jakości aparacie państwowym, który z egoistycznych powodów hamuje wszelkie reformy i manipuluje świadomością społeczną. Kreml gra z Rosjanami w złudne zagrożenia oraz zdolność do zapewniania porządku. I podobnie, jak afrykańscy kacykowie, Putin oferuje obywatelom bardzo siermiężną stabilizację, choćby na gospodarczym i materialnym dnie. Niestety z przedstawionych danych wynika, że afrykański letarg Rosji potrwa jeszcze co najmniej kilka lat.