Sektor bankowy w Polsce to swoisty fenomen. W całej Europie może hulać kryzys, pękają kolejne bańki spekulacyjne, branża jęczy przygnieciona stertami toksycznych instrumentów finansowych wygenerowanych na ciężkie biliony euro (sam Deutsche Bank wg doniesień „Wall Street Journal” natrzepał tego śmiecia na 43 bln euro) – a u nas świeci słonko, bankowe krówki pasą się na łączce, zyski rokrocznie notowane są na poziomie kilkunastu miliardów złotych, bankierzy dzielą sute dywidendy…
Niedawno okazało się, że mimo tego, iż w 2015 r. zysk netto był trochę niższy niż w 2014 r. (nieco ponad 12 mld wobec wcześniejszych niemal 15 mld zł), to zarządy banków ani myślą zawiązywać worek z pieniędzmi i wypłaciły wyższe dywidendy od tych ubiegłorocznych. Oczywiście, tradycyjnie już szerokim strumieniem grosiwo popłynęło za granicę. Z danych KNF wynika, iż jest to łącznie 2,95 mld zł. Warto zwrócić uwagę, że w zeszłym roku było to o 500 mln zł mniej.
Najhojniejszy prezent zrobiły sobie rzecz jasna banki zagraniczne, ze szczególnym uwzględnieniem podmiotów włoskich i amerykańskich. UniCredit, największy udziałowiec PEKAO SA, wypłacił sobie w dywidendzie niemal 99 proc. przypadającego nań zysku. Podobnie USA, obecne w Polsce głównie za sprawą Citi Banku – właściciela Banku Handlowego – tu z kolei zainkasowano prawie 97,5 proc. zysków. Mniej łapczywi byli Hiszpanie (53,5 proc.), Holendrzy (40,7 proc.) oraz Francuzi (30,9 proc.), ale to i tak znacząco więcej niż dywidendy wypłacone przez polskich udziałowców (niespełna 21,7 proc. zysku). A jak ten podział polskiego bankowego tortu przedstawia się kwotowo? Włochy – 1 144 mln zł, Hiszpania – 842 mln, USA – 458 mln, Holandia – 350 mln. Zastanawia fakt, iż nikt nie jest w stanie oszacować przepływów wśród „rozproszonych” akcjonariuszy – a jest to, bagatela, 1 625 mln – czyli 32 proc. wszystkich wypłaconych w tym roku dywidend. Zwyczajnie nie wiemy, dokąd wypływają te pieniądze, ale intuicyjnie wyczuwam, że zapewne nie do kieszeni polskich drobnych ciułaczy.
I tak dzieje się, drodzy Państwo, rok po roku. Łącznie od 2000 r. wywędrowało za granicę już 66 mld zł. A warto zauważyć, że banki to w końcu tylko jedna z wielu branż. Nikt mi nie wmówi w kontekście powyższego, że Polska to ubogi kraj, skoro stać nas na taki drenaż, choć słuchając lamentów przy okazji wprowadzania podatku od instytucji finansowych, można było odnieść wrażenie, że każde uszczknięcie tego skarbczyka zaowocuje jakimś niesłychanym kataklizmem, podobnie jak zamach na zyski sieci handlowych, w których obronie tak dzielnie stanęła Komisja Europejska. O gromach ciskanych przy okazji kolejnych propozycji rozwiązania łże-kredytów walutowych (bo, nigdy dość przypominania, to nie były żadne „kredyty”, tylko toksyczny, spekulacyjny instrument pochodny wysokiego ryzyka wciskany klientom jako „kredyt”), nawet szkoda gadać.
Opisywany tu proceder transferowania zysków (mimo że w pełni legalny, regulowany zaleceniami KNF itd.) ma swoje konsekwencje. Jeżeli bowiem właściciel zrealizuje całość przypadającego nań zysku w formie dywidendy, to tym samym ubędzie funduszy na ewentualne dokapitalizowanie, co w przypadku zawirowań, kryzysu finansowego itp. odbije się na kondycji banku i jego wypłacalności – a trzeba wiedzieć, że polskie banki plasują się pod tym względem poniżej unijnej średniej. Efekt będzie taki, że na popadający w kłopoty bank będą musiały zrzucić się podmioty bardziej skrzętnie dysponujące dochodami, w tym również polskie, a w podbramkowej sytuacji – budżet państwa. Ten sam, którego jakiekolwiek podatkowe zakusy na korporacyjne zyski traktowane są niczym świętokradztwo. Ale co tam – najwyraźniej możemy sobie pozwolić na takie hazardy, mimo iż galopujący dług publiczny sugerowałby na zdrowy rozum coś odwrotnego.
To dlatego między innymi pozwoliłem sobie jakiś czas temu zasugerować, by za pomocą przewalutowania niby-kredytów frankowych docisnąć banki do ściany, a gdy zaczną robić bokami wykupić za bezcen, tak by od tej pory przyszłe zyski zasilały już polskie państwo i w rezultacie – polską gospodarkę. Na razie bowiem jesteśmy żerowiskiem bez skrupułów eksploatowanym przez finansową międzynarodówkę – pieniądze wypracowywane w realnej gospodarce wysysane są przez jakąś tajemniczą czarną dziurę i jakoś nikt nie ma pomysłu, co z tym fantem zrobić. A wszak banki są jedynie wierzchołkiem góry lodowej. Szacunki watch-doga Global Financial Integrity nie pozostawiają tu cienia wątpliwości. Tylko w latach 2004-2013 wytransferowano z Polski 90 mld USD – średnio 9 mld USD rocznie. Gdyby te pieniądze zostawały w naszej gospodarce, to być może nie byłyby potrzebne żadne cudowne plany Morawieckiego i rozpaczliwa szamotanina przy finansowaniu elementarnych wydatków publicznych. Skoro byle „500+” ma ponoć taki walor stymulujący dla koniunktury… Ale cóż, jako się rzekło na wstępie: u nas świeci słonko, krówki pasą się na łączce – szkoda tylko, że te krówki nie są nasze, a mleko z udoju wynoszone jest do sąsiada.