„Rosyjska pałka” stała się dzisiaj wygodnym narzędziem do atakowania politycznych przeciwników, zwłaszcza wtedy, gdy mają oni szansę wygrać wybory.
Trzynastego grudnia na nowego amerykańskiego sekretarza stanu, desygnowany został Rex Tillerson. Jego kandydatura jeszcze bardziej podgrzała powyborczą atmosferę w USA. Głównie dlatego, że Tillerson od dawna był oskarżany o bliskie związki z Kremlem. Nominacja nowego szefa amerykańskiej dyplomacji została okrzyknięta w Ameryce jako kolejny sygnał tego, że nowy prezydent Donald Trump będzie dążył do zawarcia za wszelką cenę porozumienia z Rosją. Taka ocena ma zresztą spore podstawy. 64-letni Tillerson to postać o bardzo ciekawym życiorysie, w którym można znaleźć wiele elementów, mogących tak prognozować przyszłą politykę Stanów Zjednoczonych. Tillerson jest biznesmenem i nigdy wcześniej nie był dyplomatą. Nie znaczy to jednak, że nie ma żadnych doświadczeń politycznych w relacjach międzynarodowych. Wprost przeciwnie: ma ich całkiem sporo. Od 2006 r. pełnił funkcję prezesa i dyrektora generalnego ExxonMobil – amerykańskiego giganta paliwowego, który dzisiaj zaliczany jest do największych spółek giełdowych pod względem kapitalizacji rynkowej na świecie (spółka wyceniana jest obecnie na ponad 400 mld dolarów), notowanych w obrocie publicznym. Jako szef tak wielkiej korporacji, Tillerson zawsze miał odmienny od większości amerykańskich polityków pogląd na relacje z Rosją. Odnosi się to zarówno do polityków z obozu demokratów, jak i republikanów. Zawsze uważał, że z Rosją należy robić interesy, a nie nękać ją sankcjami gospodarczymi, które od początku mu się mocno nie podobały (głównie dlatego, że uniemożliwiały ExxonMobilowi realizację planów podboju rosyjskiej Arktyki i współpracę z rosyjskimi koncernami naftowymi, na czym Tillersonowi zawsze najbardziej zależało). Takie spojrzenie nowego sekretarza stanu na relacje amerykańsko-rosyjskie zawsze zjednywało mu na Kremlu wielu zwolenników. Nic dziwnego, że w 2012 r. rosyjski prezydent Władimir Putin przyznał mu Order Przyjaźni za, jak wówczas podkreślił, „wielki wkład w rozwój i umacnianie współpracy z Federacją Rosyjską”. Tillerson ma w Rosji wielu znajomych, zarówno wśród ludzi kremlowskiej administracji, jak i wśród rosyjskich oligarchów, zwłaszcza tych, którzy operują w branży naftowej.
Jego nominacja na stanowisko amerykańskiego sekretarza stanu nie może być zaskoczeniem. Już od dawna było wiadomo, że gdy prezydentem USA zostanie Donald Trump, dotychczasowy kurs amerykańskiej polityki wobec Kremla odejdzie do lamusa. Nowy prezydent będzie chciał poszukać drogi prowadzącej do radykalnej poprawy relacji z Rosją i być może dojdzie nawet do zawarcia nowego porozumienia amerykańsko-rosyjskiego, które stworzy warunki do współpracy między obydwoma krajami. Zapewne w aspekcie nawiązania współpracy z Rosją, o czym Donald Trump mówił już w czasie swojej kampanii wyborczej, ktoś taki jak Tillerson rzeczywiście okaże się pomocny. Tak przynajmniej twierdzi były szef CIA Robert Gates, wskazując m.in. na to, że dobre relacje z Rosjanami to prawdziwy atut polityczny. Jednak w przypadku nowego sekretarza stanu zdecydowanie więcej jest w USA głosów krytycznych, które podkreślają, że bliskie związki z Rosjanami to prawdziwe zagrożenie nie tylko w wymiarze bezpieczeństwa, lecz także najbardziej istotnych amerykańskich interesów politycznych. Czas pokaże, jak będzie naprawdę. Tak czy inaczej, desygnowanie Tillersona na stanowisko amerykańskiego sekretarza stanu wzmocniło w USA podejrzenia o bliskie związki z ludźmi Kremla, które od dawna kierowane były wobec otoczenia Donalda Trumpa.
Amerykańskie wybory w cieniu Rosji
Personalne powiązania z Rosjanami nie są jednak najcięższymi zarzutami, jakie formułowane są dzisiaj pod adresem otoczenia amerykańskiego prezydenta elekta. Znacznie cięższym gatunkowo zarzutem jest to, że ostatnie wybory prezydenckie w USA zostały zmanipulowane przez Rosjan, za którą to tezą ma przemawiać wiele twardych faktów. Już 7 października br., gdy kampania wyborcza w USA wchodziła w decydującą fazę, Biały Dom wprost oskarżył Rosję o hakerską ingerencję w przebieg amerykańskich wyborów. Sprawa dotyczyła zmasowanego ataku rosyjskich hakerów na serwery Partii Demokratycznej, z których miały zostać wykradzione dane. Jak podkreślano, tymi atakami miał osobiście kierować prezydent Rosji, Władimir Putin. CIA przygotowała na ten temat raport, wskazując, że celem tych działań ma być właśnie umożliwienie wyborczego zwycięstwa Donaldowi Trumpowi. Raport CIA wskazywał również na zintensyfikowane działania rosyjskiej agentury w obozie demokratów, która miała przekazywać Rosjanom tajne dane ze sztabu Hillary Clinton. Ją zaś, jak podkreślono w raporcie, Rosjanie chcieli za wszelką cenę skompromitować, przypisując korupcję i odbierając w ten sposób polityczną wiarygodność. Raport CIA spowodował potężny rozłam w środowisku amerykańskich tajnych służb. FBI oraz National Intelligence, która skupia wszystkie amerykańskie służby, podały w wątpliwość ustalenia raportu CIA, zarzucając im brak twardych podstaw dowodowych. W istocie bowiem wiele wniosków w nim zawartych zostało sformułowanych jedynie w oparciu „o znajomość rosyjskiego systemu zarządzania”, a nie na bazie danych, które pochodziłyby z różnych źródeł. Krótko mówiąc, amerykańskie służby specjalne były podzielone w sprawie rzekomej ingerencji Rosjan w przebieg ostatnich amerykańskich wyborów. Ten spór znalazł również odbicie wśród amerykańskich polityków. Jego owocem było m.in. to, że grupa amerykańskich senatorów (republikanów i demokratów), w której znalazł się m.in. John McCain, zażądała śledztwa w tej sprawie. Na początku grudnia br. sprawa ta zaczęła coraz bardziej zajmować amerykańskich elektorów. Grupa 56 elektorów z obozu pokonanej Hillary Clinton zaczęła domagać się spotkania z przedstawicielami CIA, aby usłyszeć od nich, co tak naprawdę zawiera ściśle tajny raport Agencji na temat ataków hakerskich, jakich Rosja miała dopuszczać się w czasie ostatnich amerykańskich wyborów. Napięcie rosło z dnia na dzień, ponieważ zbliżał się wyznaczony na 19 grudnia, termin formalnego wyboru nowego amerykańskiego prezydenta, jakiego właśnie dokonuje Kolegium Elektorskie. System głosowania z udziałem elektorów powstał w USA jako swoisty wyraz kompromisu pomiędzy zwolennikami wyłaniania prezydenta w głosowaniu powszechnym i zwolennikami wyłaniania go przez Kongres. W bezpośrednim głosowaniu kandydatka demokratów Hillary Clinton otrzymała więcej wyborczych głosów, ale za to przeważającą liczbę głosów elektorskich pozyskał Donald Trump. Łącznie przypadło mu 306 głosów elektorskich, a jego rywalce Hillary Clinton tylko 232. Do ostatecznego zapewnienia sobie prezydentury trzeba otrzymać poparcie większości, czyli 270 głosów elektorskich. Zasadnicza wątpliwość dotyczyła tego, jak ostatecznie zagłosuje 37 elektorów, którzy zgłaszali najwięcej obaw o to, czy w ostatnie amerykańskie wybory naprawdę nie ingerowali Rosjanie. Gdy artykuł trafiał do druku, nie były jeszcze znane oficjalne wyniki głosowania amerykańskich elektorów, jednak nieoficjalnie informowano, że jedynie dwóch z owych 37 nie zagłosowało za wyborem Donalda Trumpa. Wydawało się, że petycja z podpisami prawie 4,5 mln Amerykanów, jaka trafiła do Kolegium Elektorów, będzie miała większy wpływ na ostateczną postawę amerykańskich elektorów. Tak się jednak nie stało.
Na pewno ostatnie wybory prezydenckie w USA przejdą do historii z uwagi na wątpliwości, jakie powstały wokół nich w związku z domniemaną ingerencją Rosjan. Czy jednak rzeczywiście Kreml zmanipulował przebieg ostatnich amerykańskich wyborów prezydenckich i wypaczył ich ostateczny wynik? To pytanie, na które dzisiaj nikt nie może udzielić jednoznacznej odpowiedzi, nawet służby, które stoją na straży amerykańskiego bezpieczeństwa narodowego. Wielu ekspertów zajmujących się cyberbezpieczeństwem podkreśla jednak, że nie jest możliwe, by jednoznacznie odpowiedzieć na tak postawione pytanie. Wielu z nich zaznacza, że można jedynie ocenić procentowo stopień prawdopodobieństwa takiego scenariusza. Tak również ocenił ten problem goszczący nie tak dawno w Warszawie Rudy Giuliani, jeden z najbliższych współpracowników Donalda Trumpa. Jak zatem rzeczywiście było w przypadku ostatnich amerykańskich wyborów prezydenckich, tego chyba długo nie będziemy mogli się dowiedzieć. Niemniej jednak zaszczepiona amerykańskiej opinii publicznej pogłoska o rzekomym ingerowaniu Kremla w wybór nowego amerykańskiego prezydenta trafiła na dobry polityczny grunt, przysparzając prezydentowi elektowi wielu niepotrzebnych kłopotów z tego tytułu. Stało się tak w dużej mierze dlatego, że amerykańska elita polityczna przeżywała tak wielką frustrację po zwycięstwie Donalda Trumpa, który dla niej jest nie do zaakceptowania z wielu powodów. Dwa z nich wydają się najważniejsze: nowy prezydent nie wyrósł z amerykańskiej elity politycznej i jak wszystko wskazuje, nie będzie prowadził polityki, która byłaby w jej interesie. To właśnie dlatego po wyborach przeprowadzono tak silny atak na Trumpa i jego otoczenie. Powiązania z Rosjanami niektórych ludzi ze sztabu Trumpa czy „odgrzewanie” tezy o rzekomej ingerencji Rosjan w wynik amerykańskich wyborów prezydenckich świetnie się nadają do przeprowadzenia takiego ataku.
——————-
Całość w najnowszej “Gazecie Finansowej”.