Okupująca salę sejmową opozycja protestuje przeciwko urojonym naruszeniom wolności słowa czy też zasad demokracji. Tymczasem zdecydowany głos krytyki należałoby skierować w zupełnie inną stronę.
Blokowanie mównicy w stylu Samoobrony oraz nocne śpiewanie w Sejmie wywołują wśród większości Polaków wyraźną niechęć do polityków. I nie ma się co temu dziwić, skoro ci zajęci są czynnościami, które mają niewiele wspólnego ze służeniem społeczeństwu. Opozycja próbuje rozpaczliwie zwrócić na siebie uwagę całego świata, z kolei obóz rządzący jest w gruncie rzeczy zadowolony z tego, że spory parlamentarne pozwalają na pewien czas skupić publiczną debatę na kwestiach mało istotnych. Tym bardziej że protest opozycji rozpoczął się w momencie, gdy mogła wziąć pod lupę co najmniej kilka dotkliwych podwyżek.
Więcej na ZUS
Bodajże najważniejszą z nich jest podwyżka składki na Zakład Ubezpieczeń Społecznych. Usprawiedliwiając swoją decyzję spodziewanym wzrostem wynagrodzeń, władza postanowiła podwyższyć składkę na ubezpieczenie społeczne i Fundusz Pracy aż o 5 proc., czyli ok. 40 zł. W wyniku tego od stycznia 2017 r. wyniesie ona już ponad 1160 zł, choć jeszcze w 2011 roku była na poziomie 890 zł. Na tym jednak nie koniec, bo według zapowiedzi w obecnym roku czeka nas jeszcze podwyżka ubezpieczenia zdrowotnego.
„Dobra zmiana” zdążyła więc podwyższyć wyjątkowo dotkliwą dla małych i mikroprzedsiębiorców składkę już dwukrotnie, pomimo deklarowanych nieustannie przez wicepremiera Morawieckiego zmian i ułatwień dla tej grupy społecznej. Warto przypomnieć, że danina na ubezpieczenie społeczne jest w Polsce zdecydowanie wyższa niż m.in. w Wielkiej Brytanii, gdzie osoby prowadzące własną działalność i zarabiające poniżej 8 tys. funtów rocznie, muszą płacić równowartość ok. 800 zł. W Polsce przepisy obniżające wysokość składki dla mikroprzedsiębiorców są wciąż jedynie w fazie projektu.
Ostatecznie więc, zamiast ułatwiać życie Polakom, minister Morawiecki sprawia, że wyjazd za granicę lub zarejestrowanie tam swojej działalności staje się coraz bardziej opłacalne. Bardzo wymowne jest również to, że decyzja o podwyższeniu kosztów prowadzenia działalności gospodarczej podejmowana jest niemal automatycznie i traktowana jako niepodlegająca jakiejkolwiek debacie konieczność. Jednocześnie zapowiadany od dawna pakiet ułatwień dla przedsiębiorców pozostaje wciąż w sferze odległych i mglistych planów.
Oprócz składki zusowskiej od 1 stycznia 2017 r. wzrastają także opłaty za energię elektryczną. Państwowy oligopol obniżył ceny prądu, lecz jednocześnie podwyższył ceny za jego dostarczanie. Średnio za prąd zapłacimy więc od nowego roku ok. 4 proc. więcej. Dla zwykłych Kowalskich oznacza to wzrost kwot na rachunku średnio o kilkanaście lub kilkadziesiąt złotych.
Drożej na stacjach i na poczcie
Oprócz wyższych rachunków za prąd przyjdzie nam zapłacić także więcej za paliwo, choć na taki obrót spraw obecna władza nie ma większego wpływu. Decyzja o zmniejszeniu wydobycia ropy naftowej już teraz sprawiła, że na stacjach płacimy zdecydowanie więcej. Ekipa rządząca ma nad całą sytuację kontrolę jedynie o tyle, o ile jest w stanie odpowiednio zareagować na osłabiającą się wobec dolara złotówkę. Co prawda wpływ ten jest niewielki, lecz dla zwykłych Polaków ceny paliwa są dość istotne. Rozumiał to dobrze były premier Donald Tusk, który w czasie kampanii wyborczej w 2011 roku kazał specjalnie obniżyć ceny paliwa na stacjach Orlenu. Jak można było się dowiedzieć z nagranych rozmów prezesa Orlenu Jacka Krawca oraz ministra Skarbu Państwa Włodzimierza Karpińskiego, po ogłoszeniu wyników wyborów Tusk miał powiedzieć, że „teraz kur… paliwo może być i po 7 zł”.
Cena 7 zł za litr paliwa, póki co Polakom nie grozi, niemniej jednak wszystkie podwyżki razem wzięte mogą stać się już dość mocno odczuwalne. Oprócz wspomnianych podwyżek składki ubezpieczeniowej, cen prądu oraz paliwa czekają nas bowiem także podwyżki cen na poczcie, nie wspominając już o rosnących wciąż kosztach polisy OC dla kierowców. Wzięte jako całość przyczynią się do zauważalnego wzrostu wydatków w każdym domowym budżecie.
Niestety jednak, na tym nie kończą się noworoczne podwyżki. Od 1 stycznia 2017 r. wchodzą w życie również przepisy o wyższej płacy minimalnej oraz stawce godzinowej. Działania te można odczytać jako próbę reakcji ze strony rządu, który chce sprawić, aby Polacy mieli większe zarobki i dzięki temu mogli łatwiej uiszczać wszelkie należności wobec państwa. W rzeczywistości jednak żadna ustawa nie jest w stanie na trwałe zwiększyć poziomu płac – te rosną wówczas, gdy wzrasta produktywność. O większą wydajność i produktywność pracy w Polsce jednak coraz trudniej, ponieważ nieustannie brakuje nam bodźców do rozwoju w postaci niskich podatków czy też deregulacji poszczególnych branż, a najbardziej wykwalifikowane osoby wyemigrowały lub wciąż myślą o emigracji.
Podwyżki w nowym roku obejmą także urzędników samorządowych, dla których płaca minimalna ma od 1 marca 2017 r. wzrosnąć z 1,1 tys. zł brutto do 1,7 tys. Więcej pieniędzy otrzymają także urzędnicy piastujący samodzielne stanowiska. Tuż przed świętami Bożego Narodzenia marszałek Sejmu Marek Kuchciński podjął także decyzję o podwyżce wynagrodzeń dla marszałków oraz zwiększył ryczałt na utrzymanie biur poselskich. Pierwotnie zamierzał także przyznać marszałkom obu izb wynoszące nawet kilkadziesiąt tysięcy złotych premie, lecz ostatecznie przekazano je na cele charytatywne.
Zwiększenie wynagrodzeń dla parlamentarzystów oraz pracowników samorządu nie stanowi wprawdzie wielkiego obciążenia dla budżetu państwa, lecz decyzja o ich ustanowieniu pokazuje wyraźnie, że obecna władza nadal nie dostrzega licznych patologii trawiących polską gospodarkę. Jedną z tych patologii pozostaje od lat liczba urzędników, która po 1989 r. odnotowuje nieustanne wzrosty. Podczas gdy liczba osób pracujących w Polsce stopniowo się zmniejsza, urzędników wszystkich szczebli jest już blisko pół miliona. Jeszcze dwie dekady temu było ich zaledwie 250 tysięcy, lecz obecnie ich liczba stale rośnie. W czasie gdy ministrem finansów był Paweł Szałamacha, zapowiadano m.in. istotną redukcję etatów fiskusa (poprzez utworzenie Krajowej Administracji Skarbowej), lecz od tego czasu praktycznie nic się nie zmieniło. Tymczasem w obecnych warunkach wyludniającej i starzejącej się nieustannie Polski nawet utrzymywanie stałej liczby urzędników oznacza tak naprawdę istotny wzrost biurokracji.
Program 600 plus?
Prawo i Sprawiedliwość szło do wyborów w 2015 r. z hasłami totalnego zerwania z wszystkimi patologiami III RP. Niestety jednak dziś okazuje się, że na liście patologii nie znalazła się na pewno nadmierna biurokracja ani tym bardziej uprzykrzanie życia ciągłymi podwyżkami wysokości składek. Dla osób prowadzących działalność gospodarczą stabilność i przewidywalność poczynań władzy jest niezwykle ważna, lecz jeśli liczyli, iż „dobra zmiana” przyniesie znaczącą zmianę w tym zakresie, to muszą się teraz czuć mocno zawiedzeni.
Perspektywy dla Polski nie przedstawiają się niestety w różowych barwach, chociażby dlatego, że najbardziej hałaśliwe protesty obecnej opozycji dotyczą kwestii miałkich i nieistotnych. Demokracja ma się w Polsce świetnie i działa bez większych zarzutów; o wiele gorzej jest natomiast z wolnością gospodarczą. Rządząca ekipa nie dokonała wprawdzie żadnej szczególnej rażącej zmiany in minus, lecz jednocześnie trudno jest zidentyfikować jakąkolwiek pozytywną zmianę wprowadzoną przez rząd Beaty Szydło.
W ocenie wielu Jarosław Kaczyński i jego formacja wygrała wybory w 2015 r. przede wszystkim za sprawą programu 500 plus, który zjednał mu ogromne rzesze wyborców. Jednak wobec rosnących kosztów życia oraz inflacji program ten będzie w stanie zapewnić wyborcom coraz mniej wymiernych korzyści. Od 1 stycznia część z nich zapłaci 40 zł miesięcznie więcej na składkę ZUS, 30 zł więcej za energię elektryczną, a kolejne kilkadziesiąt złotych lub więcej zostawi na poczcie, na stacji benzynowej oraz u agenta ubezpieczeniowego. Być może w roku wyborczym 2019 czeka nas więc aktualizacja nazwy sztandarowego programu rządu Beaty Szydło, który odtąd będzie nosił nazwę: 600 plus.