Pomysł Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego może być szansą na rozwój pisarstwa w Polsce.
Wśród zwolenników jednolitej ceny jest między innymi Polska Izba Książki, która postuluje wprowadzenie 12-miesięcznej ochrony dla nowych publikacji. Pomysł polega na tym, aby to wydawca ustalił jednolitą cenę książki, która zostałaby umieszczona na okładce wraz z informacją o miesiącu, w którym książka została wydrukowana. Cena za książkę miałaby też trafiać do specjalnego rejestru. Przez następne 12 miesięcy od dnia wydania, książka miałaby być sprzedawana we wszystkich punktach na terenie Polski w tej samej cenie. Księgarnie nie będą mogły obniżyć ceny książki o więcej niż 5 procent. Pewnym wyjątkiem będzie rabat w wysokości 15 procent. Dostanie go czytelnik, który zakupi książkę na targach książki oraz stowarzyszenia uczniów, w przypadku zakupu podręczników. 20 procent zniżki będzie przysługiwać instytucjom kulturalnym oraz naukowym. Każda księgarnia, która złamie przepisy, będzie musiała liczyć się z karą grzywny. Projekt zakłada też ograniczenie możliwości dodawania darmowych książek dla prenumeratorów czasopism i gazet. Jak łatwo się domyślić chodzi o ochronę cen książek. Wydawcy mogliby zacząć obchodzić przepisy ustawy, dodając do czasopism książki, których wartość byłaby konsumowana przez cenę czasopisma.
Opór
Projekt ustawy niemal natychmiast wywołał opór przedstawicieli wydawnictw. Trzynaście z nich zdecydowało się wysłać list adresowany do ministra kultury i dziedzictwa narodowego, w którym krytykują nowy pomysł legislacyjny. Poruszyli w nim między innymi kwestię wysokości marż dystrybutorów oraz rozwoju technologicznego procesu druku książek. Według przedstawicieli 13-stki ustawa pogorszy i tak trudną już sytuację małych wydawców literatury. To właśnie małe, specjalistyczne i niszowe domy wydawnicze mają najbardziej ucierpieć na nowej legislacji. Piętą achillesową projektu ma być brak zapisów ustawowych dotyczących ogniw dystrybucji. Dzięki temu nierówności pomiędzy ceną zakupu przez hurtownie książki a ceną okładkową pozostaną bez zmian. Na tej zmianie mają zyskać przede wszystkim olbrzymie sieci. Stracą polscy wydawcy i małe oraz średnie księgarnie. Stracić też mają zwykli czytelnicy: „ograniczona zostanie oferta małych i średnich wydawców, wiele tytułów nigdy nie zostanie wydanych, a czytelnicy stracą możliwość zakupu w promocyjnych cenach stosunkowo drogich książek niszowych, specjalistycznych lub popularyzujących wiedzę i wspierających proces długotrwałego uczenia się, a także twórczego rozwoju”. Jednym słowem tragedia. Tom w cenie okładkowej 50 złotych obecnie jest dostarczany do hurtowni w cenie 25 złotych za sztukę. W tych 25 złotych mamy koszty praw autorskich, tłumaczenia, druku, redakcji, korekty grafiki i zysk wydawcy. Obniżenie ceny o 20 procent dla stowarzyszeń uczniów sprawi, że cena spadnie do 40 złotych. Hurtownia będzie chciała kupić książkę za 20 złotych przy takich samych kosztach jak do tej pory. Dlatego wydawnictwa będą musiały zrezygnować ze swojej dotychczasowej marży. Ustawa nie skupia się na kwestii marży dystrybutorów. Dlatego cena na okładce zostanie taka sama, za to dystrybutorzy będą jeszcze ostrzej negocjować ceny książek. Już teraz hurtownie bazują na rabatach od 50 do 60 procent na tytule. I to jest największym postulatem wydawnictw, które twierdzą, że jeżeli już decydujemy się na regulację rynku, powinniśmy to zrobić także z uwzględnieniem całego łańcucha sprzedaży. Wydawcy zwracają też uwagę na to, że ustawa nie sprawi, że klienci księgarń internetowych nagle przerzucą się na księgarnie tradycyjne. Wręcz przeciwnie, rozwój rynku e-commerce jest nieubłagany i coraz szybszy. Jak tradycyjna księgarnia ma konkurować z księgarniami, w których książkę zamawia się z domu, można liczyć na duży rabat i przywiezie ją nam kurier za darmo? Zresztą sami wydawcy zaczynają preferować księgarnie internetowe. Dlaczego? Otóż w tradycyjnych sieciach dystrybucji wydawcy muszą czekać średnio 140–180 dni na uregulowanie płatności. Do tego faktyczną normą jest spóźnianie się z płatnościami o kolejne 60 dni. Bywa, że wydawcy muszą czekać na uregulowanie należności za sprzedane książki nawet rok. Wymusza to też monopolistyczna pozycja niektórych sieci. Książki zwyczajnie nie będą się sprzedawać bez dystrybucji. Skonfliktowanie się z wielkimi sieciami skazuje niemal każde wydawnictwo na powolną i bolesną śmierć. Tymczasem księgarze internetowi czy też mali rozliczają się z dostawcami w przeciągu 30–60 dni. Co ciekawe, to nie wielkie sieci jak Empik, ale właśnie mali księgarze zapewniają wydawnictwom płynność finansową.
Uderzenie w małych księgarzy ma stanowić największe zagrożenie dla wydawców. Albo książka zacznie porządnie kosztować, albo nie zostanie wydana. Koszty, długie terminy płatności i żonglowanie terminami płatności sprawi, że działalność wydawnicza przestanie się opłacać. Wysoka cena w pierwszym roku po premierze książki sprawi, że czytelnicy zapomną szybko o nowych tytułach wydawniczych. Pojawią się takie patologiczne zjawiska jak dwie premiery książki. Ograniczeniu ma też ulec rabat dla bibliotek, co w konsekwencji sprawi, że biblioteki za te same środki zakupią mniej książek. Biblioteki zakupują książki w przetargach. Z pożytkiem dla ich budżetu uzyskują rabaty na poziomie nawet 40 procent. Biblioteki siłą rzeczy ograniczą asortyment zakupowy, co uszczupli ich ofertę. Podobny efekt ma wywołać wprowadzenie limitów rabatowych na książki sprzedawane podczas targów. To ograniczenie bezpośrednio przełoży się na mniejsze zainteresowanie imprezami wydawniczymi.
Zły wzorzec
Przeciwnicy pomysłu Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego wskazują, że w zaproponowany sposób nie da się uzdrowić sytuacji panującej na rynku wydawniczym. Jako kraj, który wprowadził podobne rozwiązanie, wskazują Izrael. Dane z zaledwie roku po wprowadzeniu ustawy o stałej cenie publikacji pokazują, że sprzedaż nowych tytułów spadła o ponad 1/3 w porównaniu z analogicznym okresem rok wcześniej. Sprzedaż książek ogółem spadła o 1/7. Tak samo, jak w Polsce, wprowadzeniu ustawy o jednolitej cenie książki w Izraelu, towarzyszyły zapewnienia o celu ustawy, jakim jest ochrona autorów, wydawców i księgarzy. Jedynym efektem ustawy był wzrost zainteresowania starszymi tytułami, których ustawa nie obejmowała. Ostatecznie Izrael wycofał się z pomysłu ochrony rynku wydawniczego po dwóch latach. Co ciekawe, nastąpiło to wbrew obowiązującemu zwyczajowi. W Izraelu nie zmienia się regulacji przez pierwsze cztery lata od jej wprowadzenia. Tylko tak można według tamtejszych prawników ocenić skutki regulacji, a także gwarantuje to stabilność prawa odczuwaną przez obywateli. Krach na rynku wydawniczym był tak duży, że postanowiono w trybie ekspresowym wycofać nowe prawo. Kryzys najbardziej odczuli młodzi autorzy oraz małe księgarnie i wydawnictwa. Wydanie książki stało się tak ryzykowne, a potencjalne zyski małe, że mało kto decydował się na publikację. Zwolennicy zmian twierdzą, że podobne rozwiązania jak proponowane przez Polską Izbę Książki obowiązują z sukcesem w innych krajach europejskich. Jako wzór stawiana jest Francja, gdzie jednolita cena książki została wprowadzona jeszcze przed rewolucją cyfrową. I to jest argument przeciwników zmian. Rynek francuski miał wieki na prawidłowe ukształtowanie się, dlatego jego reguły nie powinny być wprowadzane w takim tempie w Polsce.
Co w zamian
Przeciwnicy pomysłu Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego przedstawiają własne pomysły, które mają poprawić sytuację wydawców i autorów na rynku, a przede wszystkim ukrócić niezdrową rywalizację na rynku. Jako pierwsze z możliwych rozwiązań proponują wyeliminowanie z rynku przeciągających się terminów płatności. Według wydawców jest to ukryta forma kredytowania się ich kosztem. Kupujący książki w księgarni musi zapłacić za nie od razu. Tymczasem sieci dystrybucyjne wykorzystują złe położenie małych wydawców i niejako wymuszą na nich potężne kredyty kupieckie. Drugim krokiem powinno być ustalenie maksymalnej marży dystrybutora. Obecnie jest to nawet połowa ceny książki. Uwzględniając niskie zaangażowanie kapitałowe sieci dystrybucyjnych, które opierają się na kredytach kupieckich, jest to wręcz wyzysk. 25 lat temu marże maksymalnie sięgały 10 procent, co i tak było potężną stawką. Kolejnym krokiem powinno być zainteresowanie się sytuacją na rynku, który coraz bardziej podlega monopolizacji. Obecnie dochodzi już do połączenia dystrybutorów, samych wydawnictw oraz drukarń. Ostatnim krokiem powinny być ulgi podatkowe dla autorów i wydawnictw, a także wprowadzenie preferencyjnej stawki podatku VAT także dla e-booków.
Czyj zysk
Zawsze przy każdym projekcie ustawy należy zwracać uwagę na to, czyjego autorstwa on jest. W całej dyskusji nie poświęcono wiele uwagi samej Polskiej Izbie Książki. Należą do niej dwaj najwięksi gracze na rynku. Zakładanie, że organizacja gospodarcza, która ich zrzesza kieruje się interesem wydawnictw i autorów, a nie właśnie wielkich sieci dystrybucyjnych, jest wręcz dziecinnie śmieszne. Znowu próbuje się butem przesunąć ustawę napisaną przez lobbystów, którzy reklamują ją, jako ustawę przysparzającą korzyści wszystkim, tylko nie tym, którzy im płacą. W takiej sytuacji są najpewniej fatalnymi lobbystami i ich mocodawcy, bądź co bądź potężne korporacje, powinny ich zmienić. Jest jeszcze możliwość, że zwyczajnie jesteśmy okłamywani, ale jakoś nikomu nie chce się w to wierzyć.