Jest jasne, że Amerykanie wykonają prewencyjne uderzenie na Koreę Północną. Nie wiadomo tylko, kiedy ono nastąpi i jakie przyniesie faktyczne skutki. Istnieją jednak obawy, że może ono doprowadzić do wybuchu nowej światowej wojny, która zacznie się właśnie na Dalekim Wschodzie.
Tydzień temu z okazji 105. rocznicy urodzin Kim Ir Sena – założyciela komunistycznej Korei Północnej reżim Kim Dzong Una przeprowadził kolejną próbę rakiety balistycznej. Tym razem okazała się ona całkowicie nieudana, bo rakieta wystrzelona z wyrzutni usytuowanej w rejonie Sinpo, na wschodzie kraju eksplodowała jakiś czas po swoim starcie i nie osiągnęła zaplanowanego celu. W każdym razie stało się dokładnie tak, jak zapowiadał przywódca północnokoreańskiego reżimu Kim Dzong Un. W ten sposób wysłany został światu kolejny sygnał, że Korea Północna nie będzie zważać na reakcje opinii międzynarodowej i jest gotowa do tego, aby zdecydowanie odpowiedzieć na amerykański atak na nią. O tym, że jest on prawdopodobny mówiło się już od stycznia br., gdy w Białym Domu rozpoczął urzędowanie prezydent Donald Trump. Jednak scenariusz ten stał się jeszcze bardziej prawodopodobny w ostatnich tygodniach, gdy z ust amerykańskiego prezydenta zaczęły padać kolejne deklaracje pod adresem północnokoreańskiego reżimu. W ubiegłym tygodniu prezydent Trump ostrzegł m.in. komunistyczny reżim w Pjongjangu, że dalsze nierespektowanie rezolucji Rady Bezpieczeństwa ONZ może się dla niego źle skończyć. W reakcji na to, ze strony przedstawicieli północnokoreańskich władz padły zapowiedzi, że Korea Północna przeprowadzi kolejną próbę rakietową, kiedy tylko uzna to za celowe. Pojawiły się również zapewnienia, że Korea Północna nie będzie czekała z założonymi rękami na prewencyjny atak ze strony USA i jej odpowiedź „będzie bezwzględna” do tego stopnia, że agresorzy nie przeżyją. Po tym komunikacie strony północnokoreańskiej nie trzeba było już długo czekać na kolejną reakcję ze strony amerykańskiego prezydenta. Trump bez ogródek odpowiedział, że USA muszą wreszcie rozwiązać problemy związane z Koreą Północną, niezależnie od tego, czy pomogą im w tym Chiny, czy też nie. Amerykański prezydent utrzymuje „gorącą linię” z prezydentem Chin Xi Jinpingiem, z którym spotkał się dwa tygodnie temu, a potem kilkakrotnie rozmawiał telefonicznie. Przywódca Chin w czasie tych kontaktów miał zadeklarować amerykańskiemu prezydentowi, że będzie usiłował wywrzeć presję na władze Korei Północnej, aby te dla własnego dobra zaprzestały dalszych testów balistycznych oraz prób z bronią jądrową. Trump z kolei znacznie złagodził swoją retorykę wobec Chin, wycofując wcześniejsze swoje słowa o tym, że chiński rząd celowo manipuluje kursem juana, sztucznie go zawyżając. Jednak jak na razie presja wywierana przez chińskiego prezydenta na północnokoreański reżim Kim Dzong Una nie przyniosła rezultatu. Wiele wskazuje na to, że takiego rezultatu przynieść po prostu nie może. W każdym razie wiele poważnych światowych mediów pisze otwarcie, że prewencyjny amerykański atak na Koreę Północną jest już sprawą przesądzoną. Jak podkreślają, pozostaje tylko do rozstrzygnięcia sprawa, kiedy on nastąpi i jak naprawdę będzie wyglądał. O tym, że USA zaczęły przygotowania do takiego ataku może świadczyć to, że w rejonie Korei Północnej znalazła się część amerykańskiej floty Pacyfiku. Jest wśród niej lotniskowiec USS Carl Vinson, kilka niszczycieli oraz krążowników rakietowych. Amerykanie od kilku tygodni rozmieszczają również w południowej Korei strategiczne instalacje ze swojego arsenału. Jedną z nich jest system antyrakietowy THAAD (Terminal High-Altitude Area Defense), który przeznaczony jest do niszczenia głowic pocisków balistycznych w ostatniej fazie ich lotu. Ma on obronić Koreę Południową przed pociskami balistycznymi wystrzeliwanymi przez reżim Korei Północnej. Z nadzwyczajną wizytą przebywał również w Seulu wiceprezydent USA Michael Pence, dając jasno do zrozumienia, że Amerykanie nie wykluczają opcji wyprzedzającego uderzenia na Koreę Północną, jeśli będzie ono jedyną drogą do zapewnienia bezpieczeństwa w regionie. Wojna zatem wydaje się już wisieć na włosku?
Koreańskie wejście Trumpa
Gdy na początku lat 90. upadł Związek Sowiecki i ostatecznie rozleciał się cały blok komunistyczny, reżim północnokoreański pozostał całkowicie na marginesie. W dużej mierze stało się tak z powodu braku zainteresowania Koreą Północną obydwu stron zimnowojennego konfliktu. Dla USA i ich europejskich sojuszników istniały wówczas znacznie ważniejsze problemy do rozwiązania niż sprawa całkowicie osamotnionej i nadal komunistycznej Korei Północnej. Takim problemem była krwawa wojna w byłej Jugosławii. USA musiały przede wszystkim myśleć jednak o tym, jak ma wyglądać nowa architektura euroatlantyckiego bezpieczeństwa. Z kolei dla pogrążonej w głębokim kryzysie wewnętrznym Rosji, sprawa jej politycznego zaangażowania na Dalekim Wschodzie była po prostu nierealna. W ten sposób reżim północnokoreański mógł spokojnie trwać dalej. Tak było również przez wiele kolejnych lat, gdy po śmierci Kim Ir Sena władzę w Korei Północnej przejął jego syn Kim Dzong II. Dopiero gdy do władzy doszedł jego syn Kim Dzong Un, Korea Północna zaczęła znacznie częściej zwracać uwagę świata. Głównie dlatego, że dokonała znaczących postępów w swoim programie atomowym, na który wcześniej nikt nie zwracał specjalnej uwagi. Wyrazem tych postępów było m.in. pięciokrotne przeprowadzenie prób z bronią jądrową. Ostatnie z nich miały miejsce w styczniu i wrześniu 2016 r. Oczywiście ONZ i USA reagowały na to kolejnymi sanacjami, które jak sądzono, miały powstrzymać dalszy rozwój koreańskiego programu atomowego. To jednak nie powstrzymało koreańskiego reżimu Kim Dzong Una w pracach nad programem jądrowym. Wiadomo, że Koreańczycy posiadają obecnie zminiaturyzowane głowice nuklearne i pilnie pracują nad stworzeniem rakiet, które byłyby zdolne do przenoszenia ładunków jądrowych na znaczne odległości. W grę wchodzą rakiety, które mogłyby dotrzeć do Stanów Zjednoczonych. W tym przypadku chodzi o międzykontynentalne pociski balistyczne znane pod nazwą KN-08, które mogłyby być odpalane z wyrzutni mobilnej. Ich zasięg to ponad 13 tys. kilometrów. Krótko mówiąc, byłyby one w stanie dosięgnąć terytorium USA. Eksperci już ostrzegają, że pełna gotowość do użycia tych pocisków to kwestia zaledwie kilkunastu, a może nawet kilku miesięcy, kiedy reżim Kim Dzong Una będzie w stanie wystrzelić je ze swoich wyrzutni mobilnych.
Kluczowym pytaniem jest dzisiaj to, w jakim celu reżim w Pjongjangu zamierza wykorzystać osiągnięcia swojego programu jądrowego. Otóż Kim Dzong Un od dawna owładnięty jest ideą zjednoczenia kraju pod swoim przywództwem. Uważa, że tylko w ten sposób mógłby przejść do koreańskiej historii, nie ustępując w niej miejsca swojemu dziadkowi Kim Ir Senowi – twórcy Korei Północnej. I osiągnięcia północnokoreańskiego programu jądrowego mają być właśnie narzędziem do osiągnięcia tego celu. Jednak nie tylko to przemawia za tym, że może dojść niebawem do realizacji zjednoczeniowego planu Kim Dzong Una. Od kilkunastu miesięcy trwają intensywne przygotowania do inwazji armii północnokoreańskiej na terytorium Korei Południowej. W trybie przyspieszonym rozbudowywane są także północnokoreańskie siły zbrojne, które według szacunków ekspertów mogą liczyć nawet 1,4 mln żołnierzy, co jest wielkością porównywalną z liczebnością armii amerykańskiej. Północnokoreańskie wojsko kilkakrotnie przeprowadziło również ćwiczenia, w których symulowany był atak na siedzibę prezydenta Korei Południowej. Obiektem ataku armii Kim Dzong Una ma być jednak nie tylko Korea Południowa, lecz także Stany Zjednoczone i Japonia. To właśnie one uznawane są za największych wrogów na drodze koreańskiego zjednoczenia. Sam Kim Dzong Un od miesięcy wygłasza coraz ostrzejsze deklaracje skierowane wobec władz w Seulu, jak i USA. Podkreśla w nich, że nadchodzi właśnie czas realizacji sprawy narodowego zjednoczenia.
Jak zachowają się inni
Jak już wspomnieliśmy, to, że w sprawie rozwiązania problemu Korei Północnej negocjuje obecnie chiński prezydent Xi Jinping, nie oznacza wcale, że znajdzie on rozwiązanie tego problemu. Chiny nie mają specjalnego interesu, aby zapobiegać wybuchowi konfliktu na Półwyspie Koreańskim. Jest wręcz nawet odwrotnie, są żywotnie zainteresowane tym, aby do niego doszło. Po pierwsze nowa wojna koreańska byłaby okazją do zarobienia na dostawach sprzętu, uzbrojenia i żywności dla reżimu północnokoreańskiego. Po drugie, gdy konflikt przerodził się w wojnę z udziałem Japonii, Chiny nie omieszkałyby skorzystać z takiej sytuacji i zająć japońskiego archipelagu wysp Senkaku na Morzu Wschodniochińskim, do którego Chiny od dawna zgłaszały swoje roszczenia. Archipelag ten to jedynie pięć niewielkich wysp (Uotsuri, Minami-Kojima, Kita-Kojima, Kuba, Taisho i trzy jałowe skały), ale znajdują się tam spore złoża ropy naftowej i właśnie dlatego jest on przedmiotem sporu pomiędzy Japonią a Chinami. W ostatnich latach japońsko-chiński konflikt o archipelag Senkaku wszedł w bardzo intensywną fazę. Stało się to po tym, jak we wrześniu 2012 r. Japonia upaństwowiła wyspy archipelagu. W reakcji na to Chiny wybudowały nieopodal (na wyspie Nandżi) port dla swoich okrętów wojennych oraz lotnisko wojskowe, które jest systematycznie rozbudowywane. W rejonie tym od dawna dochodzi do różnego rodzaju incydentów zbrojnych, które sprawiają, że w relacjach chińsko-japońskich stale utrzymuje się stan dużego napięcia. Chińczycy mogliby wykorzystać wojnę z Koreą Północną także do realizacji swoich innych planów terytorialnych, np. przejęcia kontroli nad Morzem Południowochińskim, które jest zasobne w złoża wielu surowców naturalnych. Z tego właśnie powodu jest obszarem sporu z Filipinami, wspieranymi przez USA i Japonię. Chińczycy od dawna biorą pod uwagę wybuch konfliktu zbrojnego na Dalekim Wschodzie. O tym, że tak jest, świadczy systematyczna rozbudowa armii chińskiej. Wystarczy wspomnieć, że wydatki zbrojeniowe Chin w latach 2005–2015 wzrosły aż o 167 proc. i ustępują jedynie wydatkom zbrojeniowym Stanów Zjednoczonych. Jak się szacuje, armia chińska liczy dzisiaj 2,9 mln żołnierzy i należy do najliczniejszych na świecie. Systematycznie też wprowadza nowe systemy uzbrojenia. Wydatki zbrojeniowe Chin są o tyle dziwne, że kraj ten uchodzi jednocześnie za najbardziej zadłużony. Eksperci wskazują, że zadłużenie Chin może wynosić nawet 90 proc. PKB, a nie 17 proc. PKB jak się oficjalnie podaje. W historii świata nigdy nie było jeszcze takiego przypadku, aby najbardziej zadłużony kraj miał jednocześnie największą armię.
Z ewentualnością wojny liczą się też od dawna południowi Koreańczycy i Japończycy. W przypadku południowej Korei jest to oczywiste, ponieważ to ona jest elementem zjednoczeniowego planu Kim Dzong Una. Zresztą w Korei Południowej od kilku miesięcy widać i czuć psychozę zbliżającej się wojny. Południowokoreańska armia od dawna jest w stanie pełnej gotowości i ćwiczy plany działania na wypadek konieczności obrony kraju przed inwazją armii Korei Północnej. W Korei Południowej od dawna gromadzona jest również żywność, woda i lekarstwa na czas ewentualnej wojny. Jednak gdy do niej dojdzie, Seul najbardziej liczy na Amerykanów, którzy instalują na terenie Korei Południowej instalacje strategiczne ze swojego arsenału. Z ewentualnością wojny liczą się bardzo poważnie również Japończycy. Jednak w ich przypadku przygotowania na taką ewentualność prowadzone są już systematycznie od wielu lat, zwłaszcza w aspekcie rozbudowy japońskiej armii. W analogicznym co Chiny okresie (2005–2015), wydatki zbrojeniowe Japonii wzrosły o 143 procent, a więc niewiele mniej niż wydatki zbrojeniowe Chińczyków. Japońska armia nie tylko rozrasta się liczebnie, ale i przezbraja w najnowszy sprzęt. Japończycy mogą być obiektem ataku ze strony Korei Północnej i wydaje się, że bardzo poważnie liczą się z tym faktem. Przed dwoma tygodniami rząd w Tokio postanowił wdrożyć plan ewakuacji 60 tysięcy Japończyków z Korei Południowej. To kolejny dowód na to, że Japonia liczy się z nieuchronnością wojny na Półwyspie Koreańskim. Jednak w równym stopniu Japończycy obawiają się konfliktu zbrojnego z Chinami, ich odwiecznym wrogiem. Wspomniany archipelag Senkaku na pewno może być jego powodem.
Otwartym pytaniem jest również pytanie, jak zachowa się Rosja wobec rysującej się na horyzoncie wojny z Koreą Północną? Czy Putin pozostanie całkowicie obojętny wobec amerykańskiego ataku prewencyjnego na Korę Północną? Amerykański sekretarz stanu Rex Tillerson podczas swojej niedawnej wizyty w Moskwie prowadził m.in. rozmowy na temat sytuacji w Korei Północnej, usiłując wysondować, jak Kreml zachowa się na wypadek amerykańskiego uderzenia. Jak wszystko wskazuje, rozmowy te nie przyniosły żadnego rezultatu. Z ust szefa rosyjskiego MSZ Siergieja Ławrowa Tillerson usłyszał jedynie to, że Kreml jest zainteresowany „politycznym rozwiązaniem kryzysu”. Ławrow jednak oskarżał wcześniej USA, o „kumulację potencjału militarnego” w regionie Półwyspu Koreańskiego dla osiągnięcia, jak podkreślał, „jednostronnych korzyści”. Krótko mówiąc, Amerykanie nie mogą być pewni, jak faktycznie zachowa się Rosja. Być może Rosjanie nie zaangażują się bezpośrednio, ale po cichu będą wspierać reżim Kim Dzong Una, dostarczając mu żywność, lekarstwa i sprzęt wojskowy oraz kierując tam swoich doradców wojskowych. I zrobi to tylko po to, aby „pograć na nosie” Amerykanów. Być może Putin postanowi inaczej skorzystać z wojny koreańskiej i np. dokona agresji na Ukrainę albo zajmie terytorium Białorusi, które to kraje mają znacznie większe dla niego znaczenie strategiczne niż Korea Północna. Tego do końca nie wiemy, ale z takimi scenariuszami również musimy się liczyć w odniesieniu do zachowania Rosji na wypadek konfliktu koreańskiego.
Trump chce demonstracji
Prezydent USA Donald Trump nie może już dłużej czekać na to, że reżim Kim Dzong Una zdecyduje się porzucić swoje plany zjednoczeniowe i program jądrowy, który ma być narzędziem do jego realizacji. Jest już jasne, że Kim Dzong Un tego nie zrobi. I jasne jest, że dotychczasowe osiągnięcia północnokoreańskiego planu jądrowego stanowią już bardzo realne zagrożenie dla Stanów Zjednoczonych i ich strategicznych interesów. Informacje amerykańskiego wywiadu jednoznacznie potwierdzają, że za jakiś czas reżim w Pjongjangu będzie mógł zaatakować terytorium Stanów Zjednoczonych swoimi rakietami balistycznymi, które mogą zostać wyposażone w ładunki jądrowe. Gdyby taki atak na USA reżim Kim Dzong Una wykonał, międzynarodowy prestiż Ameryki zostałby nieodwracalnie nadszarpnięty, a to mogłoby stać się zachętą dla innych wrogów Ameryki. Trump zatem dobrze wie, że wyprzedzający atak na Koreę Północną, to nie tylko likwidacja nuklearnego zagrożenia ze strony tego państwa, ale i walka o uratowanie międzynarodowego prestiżu Ameryki. Amerykański prezydent wydając zgodę na dokonanie prewencyjnego ataku na Koreę Północną, chce wysłać światu mocny komunikat, że USA są największą potęgą i ich interesy są najważniejsze. Trump wie również, że pośrednictwo chińskiego prezydenta w rozwiązaniu problemu Korei Północnej nie przyniesie już rezultatu, jednak sam fakt, że zwrócił się z taką prośbą, może stanowić korzystną zasłonę propagandową, mogącą sugerować, że amerykański prezydent wykorzystał wcześniej inne środki, za pomocą których można było rozwiązać ten problem. I jak wszystko wskazuje, z fiaska tego pośrednictwa zdają sobie również sprawę sami Chińczycy. Nie bez powodu szef chińskiego MSZ Wang Yi stwierdził, że konflikt w związku z kryzysem wokół Korei Północnej „może wybuchnąć w każdym momencie”, ale jak podkreślił, USA będą musiały wziąć za niego „historyczną odpowiedzialność”.
Wojna z Koreą Północną jest już zatem kwestią czasu. Nikt nie jest w stanie dzisiaj przewidzieć, jak naprawdę będzie ona wyglądała, zważywszy, że Korea Północna zapowiedziała, że gdy do niej dojdzie, nie zawaha się przeprowadzić odwetowego uderzenia jądrowego na Amerykanów i ich sojuszników, które sprawi, że oni tego uderzenia „nie przeżyją”. Nikt też nie jest w stanie przewidzieć, czy amerykański atak na Koreę Północną nie przerodzi się w szerszy konflikt azjatycki, a być może nawet w światowy.
I to jest dzisiaj największa niewiadoma.