Gdzie trafia węgiel Donbasu? To jest największa zagadka, która nurtuje władze ukraińskie, a powinna również niepokoić Brukselę, Warszawę i inne stolice europejskie.
Polska należy do największych importerów rosyjskiego węgla w Europie. Zakupy tego surowca są opłacalne ze względu na relatywną jakość i konkurencyjną cenę. Problem w tym, że od niedawna nie ma pewności, czy węgiel jest rzeczywiście rosyjski? Istnieje uzasadniona obawa, że Rosja eksportuje węgiel wydobywany w okupowanej części ukraińskiego Donbasu. A to oznaczałoby łamanie norm prawa międzynarodowego oraz unijnych sankcji nałożonych na Rosję.
Dlaczego importujemy?
Polska węglem stoi. Starsi czytelnicy z pewnością pamiętają hasło tej treści, które stanowiło motto doby gierkowskiej, czyli lat 70. ubiegłego wieku. To właśnie wysokie wskaźniki urobku czarnego surowca były podstawą, tzw. propagandy sukcesu, wyrażonej kolejnym hasłem: aby Polska rosła w siłę, a Polakom żyło się dostatniej. Bo jak mogło być inaczej, skoro nasz kraj należał do światowej dziesiątki największych producentów i eksporterów węgla kamiennego?
Żarty na bok, okazuje się bowiem, że z powodu dostatku głowa też może rozboleć. Mimo transformacji ekonomicznej ostatniego ćwierćwiecza i permanentnej restrukturyzacji polskiej branży wydobywczej surowiec jest, a w piecach nie ma czym palić. Bomba wybuchła w czerwcu tego roku, gdy okazało się, że zazwyczaj pełne składy Polskiej Grupy Węglowej stoją puste, a górnictwo nie jest w stanie szybko uzupełnić magazynowych niedoborów. Jak ustaliła „Rzeczpospolita”, z powodu ograniczeń inwestycyjnych PGG ma potężne opóźnienia w wydobyciu, dlatego największy udziałowiec spółki Węglokoks uzyskał specjalną zgodę rządu na import węgla z Rosji.
Sprawa jest prosta. Aby zaspokoić rynkowy popyt, potrzeba 32 mln ton węgla rocznie, co oznacza dzienne wydobycie na poziomie 150 tys. ton. Tymczasem PGG jest w stanie produkować 80 -110 tys. ton surowca na dobę (22 mln ton) i dlatego przed jesienno-zimowym sezonem ciepłowniczym Polska boryka się z deficytem węgla.
Przyczyna niedoborów tkwi w braku pieniędzy na dostateczne finansowanie branży. Zdaniem dziennika ma chodzić o ubiegłoroczne decyzje, które obniżyły o 30 proc. niezbędny pułap wydatków inwestycyjnych i modernizacyjnych. Jak donosi portal Jastrzębieonline, taka sytuacja bardzo nie podoba się naszym górnikom, oznacza bowiem zwiększony import surowca, czyli kłopoty z płacami i zatrudnieniem. Przyczyn takiego stanu rzeczy jest z pewnością więcej.
Polska branża górnicza przeżywa z pewnością kryzys strukturalny, który zdaje się wynikiem błędów wszystkich poprzednich ekip władzy. Plany restrukturyzacyjne były przecież często równoznaczne wyłącznie z zamykaniem kopalń, redukcją wydobycia i masowymi zwolnieniami wysokokwalifikowanych załóg. Z drugiej strony, warunki wydobycia polskiego surowca nigdy nie należały do najłatwiejszych, i tym bardziej nie są takimi obecnie. Nasze kopalnie należą do głębokich, to oznacza zaś wysoki stopień zagrożenia metanowego. W takich warunkach budowa nowych ścian, które stanowią o poziomie wydobycia to naprawdę wielkie pieniądze. Sporo zastrzeżeń budzi także jakość węgla, bo jego zasiarczenie ma się nijak do wyśrubowanych norm krajowych i europejskich.
Wszystko razem stanowi o opłacalności importu, a z Rosji w szczególności. Jeśli chodzi o liczby, to zgodnie z informacjami ministerstwa energii, od stycznia do września 2016 r. Polska kupiła za granicą 5,9 mln ton węgla, w tym: 3,4 mln ton z Rosji; 1,1 mln ton z Australii; 0,4 z Kolumbii i Czech oraz 0,1 mln ton z USA.
W przeciwieństwie do australijskiego węgla koksowniczego, wykorzystywanego przede wszystkim w przemyśle ciężkim i metalurgicznym, surowiec rosyjski należy do tzw. klasy energetycznej. Z powodu właściwości fizyko-chemicznych, a mówiąc po polsku długości spalania i wydzielanej podczas niego energii, jest stosowany zarówno w elektrociepłowniach, jak i gospodarstwach domowych. W kraju producenta jest oznaczony marką D (od długości spalania). Warto zapamiętać tę uwagę.
Wracając do zużycia importowanego surowca w Polsce, jak poinformowała katowicka Agencja Rozwoju Przemysłu, w której kompetencjach leży nadzór nad polską branżą węglową i jej wynikami, przewidywany poziom zagranicznych zakupów paliwa wynosi ok. 8 mln ton rocznie. Na przykład w okresie od stycznia do kwietnia tego roku kupiliśmy za granicą 3,1 mln ton, w tym 1,8 mln (60 proc. dostaw) z Rosji. To druga, ważna uwaga ku pamięci, ze względu bowiem na opisane kłopoty naszej branży, tegoroczny import interwencyjny może sięgnąć 5 mln ton węgla dodatkowo.
Co zatem przesądza o atrakcyjności zakupów w Rosji? Po pierwsze, co nie jest żadnym odkryciem w gospodarce rynkowej, najważniejszym czynnikiem pozostaje cena. Ta jest zaś konkurencyjna z kilku powodów. Po pierwsze, rosyjskie baseny węglowe są w większości płytkie, dlatego wydobycie odbywa się znacznie tańszą metodą powierzchniową. Po drugie, wydobycie węgla w Rosji jest dotowane. Bezpośrednimi subwencjami Kremla, w postaci transferów z budżetu federalnego do budżetów poszczególnych regionów kraju. Górnictwo węglowe ma także wsparcie pośrednie, choćby w postaci wysokości podatku VAT. W Polsce obłożenie wynosi 23 proc. podczas gdy u naszych wschodnich sąsiadów jedynie 15 proc.
O opłacalności wreszcie decydują czynniki kursowe. Jak wiadomo, z chwilą krachu światowych cen ropy naftowej w 2014 r. rosyjski rubel przeżywa ciężkie chwile. Mówiąc wprost, stracił 100 proc. wartości w stosunku do euro i dolara, a zjazd w dół wyhamowała dopiero decyzja banku centralnego, który zrezygnował ze sztucznie bronionego kursu na rzecz jego płynności. Tak czy inaczej, od momentu osłabienia rubla w stosunku do innych walut, opłaca się z Rosji importować, a nie eksportować do tego kraju. Z czego skwapliwie korzystają tamtejsi producenci surowców energetycznych, węgla nie wyłączając. Dochodzi do generalnego paradoksu polegającego na większej opłacalności sprzedaży surowców za granicę niż w kraju.
Nie można także zapominać, że w grę wchodzi korupcja, która w Rosji maja rozmiar systemowy. Znacznie łatwiej „wyprowadzić” z kraju zyski eksportowe, otrzymywane w zachodnich walutach, niż rublowe, które wymagają skomplikowanych operacji przykrycia w systemie bankowym.
Pora na pytanie, czy rosyjski węgiel kupowany przez Polskę jest faktycznie rosyjski?
Węglowe dzikie pole
Jak wiadomo, od 2014 r. Ukraina znajduje się w stanie niewypowiedzianej – acz całkiem realnej – wojnie z Rosją. Jej dotychczasowy przebieg nie jest zbyt pomyślny dla Kijowa, o czym świadczy choćby utrata Krymu.
Nas jednak interesuje sytuacja w Donbasie, regionie, który przed wojną był przemysłowym sercem ukraińskiej gospodarki. Tymczasem znaczne obszary dwóch obwodów Donbasu – donieckiego i ługańskiego, znajdują się od trzech lat poza ukraińską jurysdykcją. Moskwa mówi o istnieniu dwóch „ludowych republik” (donieckiej i ługańskiej) rządzonych przez separatystów. Kijów twierdzi, że są to terytoria czasowo okupowane przez Rosję, czego odzwierciedleniem jest nadanie tożsamego statusu (tzw. ORDŁO), wyznaczającego tymczasowe położenie prawne.
Problem w tym, że na obszarach okupowanych znalazł się gros kopalni węgla kamiennego, których wydobycie zasilało ukraiński przemysł metalurgiczny oraz energetykę. Rzecz jasna konwencjonalną, bo Ukraina ma także elektrownie atomowe, które wnoszą znaczący wkład w produkcję energii elektrycznej i ciepła. W przedkryzysowym 2013 r. kopalnie donieckie, a szczególnie ługańskie wydobywały 95 proc. z 43 mln ton węgla potrzebnych gospodarce. Aż tyle z powodu ogromnej energochłonności przestarzałego i wiecznie niedoinwestowanego przemysłu. Pozostałą część dostarczały kopalnie zachodniej części kraju usytuowane w obwodach lwowskim i wołyńskim. Węgiel z tych zakładów był i jest niskiej jakości z powodu znaczącego zasiarczenia.
Ponadto w Donbasie wydobywano szczególny rodzaj surowca – antracyt, stanowiący kluczowe paliwo dla ukraińskich elektrociepłowni. Jednak mimo działań wojennych i faktycznej utraty kontroli nad donbaskimi kopalniami, dostaw nie przerwano. Towarowe pociągi przejeżdżały spokojnie linię walk, zaopatrując system energetyczny wroga. Rzecz w tym, że zarówno elektrownie Ukrainy, jak i kopalnie Donbasu należały do tych samych, skorumpowanych oligarchów, którzy potrafili przemówić do kieszeni odpowiednich polityków Kijowa i Moskwy. Tak było do stycznia 2017 r. gdy ukraińscy patrioci z mocno nacjonalistycznym przechyłem, poczuli się oburzeni podobnym obrotem wydarzeń. Inna sprawa, czy za ich plecami nie ukryło się przypadkiem konkurencyjne lobby oligarchiczne, które chciało podstępnie wydrzeć kontrolę nad system energetycznym z rąk „króla Donbasu”. Takie miano należy do oligarchy Rinata Achmetowa, właściciela najważniejszych aktywów po obu liniach frontu. Identyczna inspiracja mogła zresztą wyjść od lobby importowego, które chciało się wzbogacić na pośrednictwie w dostawach węgla z RPA, Australii lub USA. W każdym razie szlaki kolejowe zostały zablokowane, a wraz z nimi dostawy węgla.
Problem w tym, że z polecenia Moskwy władzę nad Donbasem przejęli tacy sami złodzieje, którzy także napełniali kabzy dzięki korupcyjnemu procederowi dostaw węgla na Ukrainę. W obliczu odcięcia od zysków ogłosili „nacjonalizację” gospodarki ORDŁO, na co musiała wyrazić zgodę Moskwa. To Rosja broni i steruje tzw. separatystami. Co ważne, utrzymuje także okupowane regiony zamieszkałe pomimo działań wojennych przez 3,5 mln osób.
A to nie w kij dmuchał, bo Moskwa zagwarantowała tamtejszym górnikom, sferze budżetowej i emerytom, wypłatę uposażeń na poziomie rosyjskiego minimum socjalnego w wysokości ok. 5 tys. rubli. Bez finansowej i żywnościowej pomocy oraz bez dostaw rosyjskiego gazu i ropy naftowej ORDŁO nie jest zdolne egzystować. Tymczasem sytuacja ekonomiczna i finansowa samej Rosji stale się pogarsza. Aby przeżyć Moskwa „przejada” rezerwy nagromadzone w tłustych latach prosperity surowcowej.
Dlatego zaraz po ogłoszeniu ukraińskiej blokady grożącej koniecznością podwyższenia subwencji dla separatystów Kreml wykonał dwa ruchy. Włączył oficjalnie okupowane regiony w strefę rublową, a następnym posunięciem zarządził nacjonalizację majątku. A to oznacza przekierowanie wydobycia węgla do Rosji. Z tym że taki proceder, tyle że na mniejszą skalę, trwał już w najlepsze.
Początkowo, gdy sytuacja nie była tak napięta, o dostawach węgla na rosyjski rynek chodziły słuchy, potwierdzone jednak szybko przez misję obserwacyjną OBWE. Już w 2015 r. międzynarodowi obserwatorzy odnotowywali ogromny ruch samochodowy z granicznym regionem Rosji – obwodem rostowskim. Wg OBWE z poszczególnych kopalni Donbasu codziennie wyjeżdżało po 50 samochodów o ładowności 30 ton. Ponadto granicę Rosji regularnie przekraczały składy kolejowe z węglem.
Zgodnie z informacjami ukraińskich mediów, kolosalne dochody były dzielone przez marionetkowe władze ORDŁO i rosyjskie służby specjalne, kontrolujące cały proceder. Bo bitwa o węgiel był równoległym frontem rosyjsko-ukraińskiej wojny. Obserwatorzy ówczesnych wydarzeń pamiętają zapewne, że w początkowej fazie konfliktu separatystów wspomogły paramilitarne formacje kubańskich i dońskich kozaków.
Pierwszą sprawą, którą zainteresowali się ich watażkowie, było przejęcie kontroli nad kopalniami, a następnie organizacja nielegalnych dostaw węgla na rosyjski rynek. Zyski były ogromne, bo nawet relatywnie tani surowiec rosyjski nie mógł konkurować z donbaskim. Podczas wojny koszt wydobycia tony węgla spadł do ok. tysiąca hrywien, gdy dla porównania cena tony surowca na Ukrainie wzrosła do 3,5 tys. hrywien. Rzecz jasna, spora część węgla trafiała okrężną drogą właśnie na Ukrainę, choć nie tylko. Krociowe dochody spowodowały, że rosyjskie służby specjalne wyrzuciły kozaków z Donbasu, a opornych po prostu zlikwidowały.
Po tegorocznej „nacjonalizacji” tamtejszych kopalni nie ulega wątpliwości dalszy scenariusz wydarzeń. Pewną część zakładów wydobywczych, a jest ich 22 tylko w tzw. republice donieckiej, zostanie zlikwidowana z przyczyn ekonomicznych. Rentowną część przejmą rosyjscy oligarchowie, za pomocą skomplikowanych schematów własnościowych, tak aby nie trafić na listy unijnych i amerykańskich sankcji. W tym celu weszli w zmowę z tymi oligarchami ukraińskimi, którzy należąc do obozu zbiegłego prezydenta Wiktora Janukowycza, znaleźli schronienie w Moskwie. Problem w tym, że Rosja ma dosyć własnego węgla i donbaski surowiec, nie zważając na konkurencyjne ceny, nie jest potrzebny.
Gdzie trafia węgiel Donbasu?
To jest największa zagadka, która nurtuje władze ukraińskie, a powinna również niepokoić Brukselę, Warszawę i inne stolice europejskie. Zakup węgla z Donbasu stoi w sprzeczności z unijną polityką wsparcia Kijowa, a co ważniejsze z europejskimi sankcjami wobec Rosji. W tym miejscu warto przywołać casus Krymu.
W świetle unijnych decyzji handel z anektowanym półwyspem jest nielegalny, podobnie jak transfer technologii czy jakiekolwiek inwestycje. Przykładem jest niedawna afera Siemensa, która przyczyniła się do zaostrzenia europejskiego embarga wobec Moskwy. W skrócie: rosyjska firma, która modernizuje krymskie elektrownie, wykorzystała bez wiedzy i zgody niemieckiego producenta turbiny, które Siemens dostarczył temu podmiotowi w celu rozbudowy innej elektrowni, zlokalizowanej na obszarze Rosji właściwej.
Tak samo prawo europejskie interpretuje, a raczej zabrania i karze utrzymywanie kontaktów gospodarczych z ORDŁO. Tymczasem głównym, jeśli nie jedynym towarem eksportowym terenów okupowanych jest węgiel. Od marca 2017 r. Kijów regularnie alarmuje, że tamtejszy surowiec jest wywożony do Rosji, choć nie tylko. W Donbasie wydobywa się antracyt i trzeba założyć, że bez względu na oficjalną blokadę ekonomiczną ze strony Ukrainy, ten rodzaj surowca nadal zasila ukraińskie elektrownie. Zmieniły się prawdopodobnie schematy kontrabandy, a wobec odcięcia trasy kolejowej rolę węzła przeładunkowego wziął na siebie Krym.
Przekonanie o istnieniu nowej drogi dostaw podpowiada usytuowanie polityczne i biznesowe Rinata Achmetowa, dobrze notowanego w Kijowie, ORDŁO i Moskwie, a przypomnijmy, że do tego oligarchy należą zarówno donbaskie kopalnie antracytu, jak i elektrownie po drugiej stronie frontu.
Ponadto Kijów nie zwiększył znacząco importu antracytu z prostej przyczyny. Ukrainy nie ma pieniędzy i nie stać jej na podobne dostawy. Kijów nie podjął też prac modernizacyjnych uniezależniających energetykę od tego rodzaju paliwa.
Antracyt to mniejsza część donbaskiego wydobycia, na które składa się węgiel energetyczny i koksowniczy. W tej dziedzinie, jeśli wierzyć ukraińskim ministrom, nastąpił przełom. Wzrosły inwestycje i wydobycie z kopalni w zachodniej części kraju, które wraz z importem zaspokajają zapotrzebowanie na ten rodzaj paliw. Tak więc Kijów oficjalnie oskarża Rosję o nielegalny reeksport donbaskiego węgla typu D i DG do Europy. Czy to realne?
Poglądy na ten temat są dwojakie. Ukraińskie ministerstwo „ziem okupowanych” twierdzi, że proceder jest łatwy do wykrycia. Istnieją metody fizyko-chemicznej identyfikacji węgla wydobytego w Donbasie, bo ów charakteryzuje się specyficzną metryką. Na przykład w poziomie zasiarczenia. Jednak węglowi eksperci z tego samego Kijowa podają w wątpliwość ministerialną analizę. Twierdzą, że węgiel Donbasu ma identyczne charakterystyki, co surowiec wydobywany po drugiej stronie granicy w kopalniach obwodu rostowskiego. To po prostu ten sam basen węglowy, z identycznymi pokładami paliwa. Co więcej, uważają nawet, że węgla ukraińskiego nie da się odróżnić od tego samej marki paliwa pochodzącego z pokładów Kuzbasu, czyli kopalni uralskich i syberyjskich.
To sygnał dla polskich kontrahentów sprowadzających paliwo właśnie z tego basenu wydobywczego. Nawet jeśli węgiel donbaski miałby cechy wyróżniające, to w Rosji istnieje dobrze rozwinięty przemysł chemicznej obróbki, czyli wzbogacania węgla, po którym paliwo nabywa sztucznie cech jednolitych. W grę wchodzi także celowe mieszanie surowca, który podczas długiego transportu kolejowego lub morskiego i tak ulega fragmentacji oraz wymiksowaniu.
Jeśli chodzi o kanały pośrednictwa w handlu nielegalnym węglem, to Kijów przedstawia dwa warianty. Pierwszym jest Turcja, która ma regularnie odbierać surowiec z przeładunkowych terminali Krymu. Ukraina rzuca nawet konkretne cyfry – 200 tys. ton donbaskiego węgla. A jeśli towar odbierają tureckie węglowce, to dlaczego nie pod innymi banderami? Jak dotąd, takich statków w krymskich portach Kijów doliczył się ponad 40. I wreszcie istnieje droga europejska, bo kto powiedział, że nielegalne paliwo ma trafiać do UE bezpośrednio z Rosji? Reeksport surowca w dobie globalizacji jest prostą czynnością, dlatego doniecki czy ługański węgiel energetyczny lub koksujący może dotrzeć do Polski z Holandii, lub Niemiec. Jak zatem uniknąć podobnej kontrabandy?
Import węgla nie podoba się polskim górnikom, ale także polskiemu rządowi. Już w ubiegłym roku ministerstwo energii przedstawiło projekt rozwiązań prawnych, redukujących zagraniczne dostawy paliwa. Ich podstawą jest zmiana organizacji sortowania węgla oraz podwyższenie kryteriów jakościowych. W obu punktach celem władz nie jest bezpośrednie ograniczenie importu, ponieważ takowe stałoby w sprzeczności z regułami WTO dotyczącymi wolności handlu. Tymczasem zarówno Polska, jak i Rosja są członkami tej organizacji. Ideą ministerstwa energii jest raczej podniesienie wymogów ekologicznych i energetycznych zarazem, bo zimowy smog staje się polską rzeczywistością.
Z pewnością jednak najlepszym rozwiązaniem poprawiającym nasz bilans handlowy pozostają inwestycje w polskie górnictwo węglowe. Tak, aby Polska wykorzystywała własny surowiec, a z drugiej strony malały koszty pozyskiwania paliwa. Kapitały włożone w górnictwo będą jednak procentowały na przyszłość jedynie wtedy, gdy będą fragmentem większej całości. W ramach integralnego planu podwyższenia wydajności energetyki węglowej i modernizacji sieci. Tylko takie podejście umożliwi rozsądne gospodarowanie posiadanymi zasobami.