W chwili, gdy projekt integracji europejskiej przeżywa wewnętrzny kryzys i jest narażony na zewnętrzne zagrożenia tej miary, co niekontrolowana imigracja oraz konflikty z Rosją i USA, klęska ukraińskiego marszu do demokracji może okazać się dla przyszłości Europy wprost śmiertelnym ciosem.
Nadchodzący maraton wyborczy, czyli scenariusz rozwoju sytuacji na Ukrainie urasta od rangi jednego z czołowych problemów Unii Europejskiej. Szkoda tylko, że nie u nas, choć Polsce powinno szczególnie zależeć na utrzymaniu zachodniego wektora rozwoju najbliższego sąsiada. Niestety kwestia wcale nie jest przesądzona, bo Rosja zrobi wiele, aby zawrócić Ukrainę z marszu na Zachód. Jaką rolę w wyborczej układance ma odegrać Wiktor Medwedczuk, okrzyknięty w mediach „czynnikiem X”?
Waga Ukrainy
„2019 r. określi przyszłość Ukrainy. Wybory prezydenckie [wiosną– red.] i parlamentarne [jesienią] mogą doprowadzić do zastopowania procesów reform i demokratyzacji, podjętych po «rewolucji godności» 2014 r. W takim przypadku sytuacja wyjdzie kompletnie spod kontroli”. To cytat z „DieWelt”, który najpełniej obrazuje znaczenie wyborów dla samej Ukrainy, i dla Unii Europejskiej. Dlaczego? „Obecna Ukraina jest uosobieniem wszelkich niebezpieczeństw i problemów, z którymi przychodzi walczyć całej Europie”, kończy prognozę niemiecki tytuł, oddając dramatyzm sytuacji następującym wnioskiem: „Zwrot Ukrainy ku autorytaryzmowi jest możliwy tak samo jak to, że utonie w chaosie wywołanym krachem suwerenności w dotychczasowym kształcie”. Nie ma wątpliwości, że obecne władze w Kijowie zrobiły wiele, aby podjąć trudne, acz niezbędne reformy, które wyprowadzą państwo z ekonomicznej i społecznej zapaści.
A jej skala była i jest ogromna. Cytując dane portalu informacyjnego 112.ua „Spadek PKB w latach 2014–2015 wyniósł 16.4 proc., ale w następstwie światowego kryzysu ekonomicznego w 2009 r. ukraiński PKB obniżył się o 15,1 proc.” W sumie gospodarka skurczyła się o więcej niż 30 proc., tymczasem przez cztery lata po pamiętnych wydarzeniach na kijowskim Majdanie zdołała „odrobić” tylko 5 proc. Gorzej, że wraz z nią pikowały dochody i siła nabywcza mieszkańców. Według Agencji „Ukrinform”, dziś Ukraińcy są najbiedniejszym narodem Europy, w czym prześcignęli dotychczasowych i długoletnich liderów niechlubnego ratingu – Mołdawian. Zgodnie z październikowym raportem Międzynarodowego Funduszu Walutowego, PKB na głowę Ukraińca wynosi 2656 dol., podczas gdy Mołdawianina podrósł do 2964 dol. Średnia płaca obywatela Ukrainy i Mołdowy wynosi odpowiednio 325,5 i 375,8 dolarów. W skali globalnej Ukraina zajmuje 134 miejsce pod względem ubóstwa, a Mołdowa 133, co nie zmienia faktu, że PKB w przeliczeniu na głowę Niemca jest siedemnastokrotnie wyższe, a Polaka sześciokrotnie. Od europejskiego rekordzisty Luksemburga (100 tys. na mieszkańca) Ukrainę oddziela prawdziwa przepaść.
Nic dziwnego, że w poszukiwaniu lepszego życia, kluczowym towarem eksportowym naszego wschodniego sąsiada została siła robocza. Jak ironizuje tytuł „Gławred”, gospodarka ma obecnie profil surowcowo – emigracyjny. To prawda, że Ukraińcy pracujący za granicą przynoszą ojczyźnie 9 mld dolarów rocznie. Jednak zgodnie z szacunkami ekonomistów, gdyby pozostali w kraju, ich roczna praca byłaby warta 16,5 mld dolarów.
Jednak problem emigracji zarobkowej nie sprowadza się jedynie do finansów. W rzeczywistości ma katastrofalny wpływ na stan państwa. Tak nazwał zjawisko minister spraw zagranicznych Pawło Klimkin. Bo też corocznie za chlebem wyjeżdża kolejny milion Ukraińców. Jeśli sytuacja nie zmieni się radykalnie, to za dekadę niewiele pozostanie z czynnej populacji zawodowej kraju, szacowanej dwa lata temu na 16,1 mln osób. Dlatego Klimkin bije na alarm, bo odpływ siły roboczej uniemożliwi wyjście z gospodarczej zapaści. Już dziś średnie firmy mają kłopoty z podstawowym personelem, nie wspominając o biznesie innowacyjnym lub start-upach, które borykają się z brakiem inżynierów i informatyków. Nawet jeśli zakończy się wojna z Rosją i na Ukrainę ściągnie europejski oraz amerykański kapitał, inwestycje nie będę realizowane z powodu braku rąk do pracy.
Trudno się więc pocieszać, co robią obecne władze w Kijowie, z powodu coraz ostrzejszej konkurencji Europy o ukraińskich pracowników. „Nie wyjeżdżają najbardziej leniwi, niezaradni i bez wykształcenia, tylko wprost odwrotnie, co drenuje gospodarkę z najlepszych mózgów” – kończy swój wywód „Gławred”. Jeszcze więcej zrobiło dla Ukrainy społeczeństwo obywatelskie, które zainicjowało projekt cywilizacyjnej zmiany, płacąc zań własną krwią i ogromnymi wyrzeczeniami, co dotyczy oczywiście całej reszty mieszkańców.
– Nie wiemy, jakim będzie Dzień Niepodległości 2019 r. – tak dla Telewizji Espreso skomentował tegoroczne święto suwerenności i tradycyjną paradę wojskową, jeden z najlepszych komentatorów politycznych Ukrainy. Witalij Portników dodał, że Ukraińcy wydają się żyć w błogiej nieświadomości zbliżającej się katastrofy. Portnikow kontynuuje niewesołe przemyślenia: „problem tkwi nawet nie w figurach na politycznej szachownicy, tylko w totalnym braku odpowiedzialności na wszystkich poziomach społeczeństwa, począwszy od władz, a kończąc na zwykłych obywatelach”. Jeszcze dobitniej wskazuje przyczynę nieszczęścia, którą jest zupełny brak zaufania do rządzących.
– Nie byłoby w tym nic katastrofalnego, jeśli istniałaby jakakolwiek alternatywa zaufania – twierdzi komentator, dodając, że w warunkach, gdy kandydaci do przyszłych funkcji politycznych nie cieszą się poparciem ogółu, bardzo prawdopodobny staje się następujący scenariusz. To wariant wyborczego zwycięstwa „dowolnego politycznego koniunkturalisty i powstania chaotycznego parlamentu, który będzie z taką personą toczył wojnę o wpływy”. Podobnego zdania jest dziennikarz Jurij Kasjanow, twierdząc, że wszystkie zmiany, które zaszły na Ukrainie po 2014 r. to tylko polityczna maskarada. Pozór wolnych mediów, uczciwych wyborów, słowem demokracji, którą wybrał „kochający wolność naród ukraiński”. Tymczasem pod demokratyczną fl gą „państwem nadal rządzi dwadzieścia najbogatszych klanów rodzinnych, które sterują wszystkimi procesami za pomocą trzech tysięcy zarządców planowo rozmieszczonych w Radzie Najwyższej, wymiarze sprawiedliwości, służbach specjalnych i armii”. Nie trzeba dodawać, że ich orężem jest endemiczna korupcja. Oligarchowie po staremu są właścicielami „niezależnych mediów”, nie dopuszczając do obywatelskiej debaty, a przede wszystkim do rozliczenia samych siebie i swoich nominatów przez społeczeństwo.
Jakie są skutki? W 2014 r. nowo wybrany prezydent Petr Poroszenko ogłosił z wielkim hukiem „Plan 144 reform”, które miały od podstaw zmienić Ukrainę, nadając jej europejskiego oblicza. Tymczasem w czwartym roku sprawowania władzy owe reformy okazały się medialnym mitem, którym prezydent zasłania brak wzrostu gospodarczego i postępującą pauperyzację społeczeństwa przygniecionego kosztami ratowania zrujnowanego państwa. Podwyżki cen gazu, elektryczności i żywności niszczą zaufanie do władzy w kapitalny sposób, rodząc nowe zapotrzebowanie na silną władzę z autorytetem. Niestety niosą ze sobą niebezpieczną zapowiedź odwrócenia nastrojów w stronę Rosji i jej euroazjatyckiej koncepcji integracji, czyli powrotu moskiewskiej dominacji nad Ukrainą. Czyż można się dziwić powszechnym obawom europejskich i amerykańskich centrów eksperckich, polityków, a wreszcie mediów, że w 2019 r. Ukraina „odpłynie”, nie przybiwszy nawet do zachodniej przystani?
Czynnik Medwedczuka
Nikt nie podważa ogromnego wpływu niewypowiedzianej wojny, którą Rosja od czterech lat prowadzi z Ukrainą. Hybrydowy konflikt to nie tylko i chyba nie przede wszystkim aneksja Krymu oraz ruina wschodnich regionów. To proces ciągłego, prowadzonego z perfidią „wykrwawiania” ukraińskiej gospodarki oraz społeczeństwa, jak obrazowo ujęła rosyjską strategię amerykańska wywiadownia „Stratfor”. Tyle że obecnie Kremlowi nie opłaca się prowadzić działań militarnych. Sztabowcy Putina całkiem poważnie sądzą, że splot korupcji, buksujących i z tego powodu nieefektywnych reform, braku społecznego zaufania do władzy, skłoni Ukraińców do głosowania wygodnego dla Rosji. Nie demonizujmy, że władzę przejmie ekipa, która rzuci się w objęcia Moskwy, podpisując od nowa niedawno wypowiedziane układy o członkostwie Ukrainy w WNP lub o partnerstwie z Rosją. Krwawa wojna zrobiła swoje i tysięcy śmierci, morza zniszczeń oraz narodowego upokorzenia nie da się tak łatwo zapomnieć.
Jak analizuje Moskiewskie Centrum Carnegie, istnieją spore szanse, że do władzy dojdą ludzie „neutralni” wobec Kremla. Każde zahamowanie proeuropejskiej drogi rozwoju Ukrainy, na przykład w postaci rezygnacji Kijowa z akcesu do UE i NATO, będzie sukcesem Putina. Podobnego zdania jest generał Igor Romanienko, były wyższy oficer sztabu generalnego ukraińskiej armii, który mówi, że Kreml spróbuje doprowadzić do władzy prorosyjskie siły. A to oznacza, że w wyborach będzie hybrydowo wspierał swojego kandydata na prezydenta oraz forsował jak największą liczbę prorosyjsko nastawionych deputowanych Rady Najwyższej. Aby osiągnąć taki cel, potrzebna jest odpowiednia mobilizacja elektoratu wschodu i południa Ukrainy, a więc tych wyborców, którzy dotychczas najbardziej utożsamiali się z pojęciem „człowieka sowieckiego”. Tylko wznowienie rywalizacji o władzę, a więc podział Ukrainy na Zachód i Wschód, pozwoli Putinowi manipulować opinią publiczną, a przede wszystkim interesami politycznymi i ekonomicznymi ukraińskich elit.
Czy znaczącą postacią w takim scenariuszu stanie się Wiktor Medwedczuk? To polityczny baron i jeden z najbogatszych Ukraińców, który nie kryje, że państwo o federalnym ustroju winno być zwrócone w stronę Rosji, największego partnera ekonomicznego oraz gwaranta niepodległości. Medwedczuk nie jest figurą przypadkową, która głosi otwarcie takie poglądy. Co więcej, mimo wojny nie ukrywa urlopów na anektowanym Krymie, a Poroszenkę publicznie oskarża o rusofobię, uniemożliwiającą osiągniecie kompromisu z Moskwą. Skąd wynika taka pewność siebie? Ekspert Deutsche Welle, Siergiej Rudenko nazywa Medwedczuka typowym „reszałą”. Tak we wschodnim slangu politycznym nazywa się pośredników prowadzących poufny dialog na szczytach władzy i biznesu.
W tym przypadku chodzi o nieodzowne, choć niepubliczne kontakty pomiędzy Poroszenko i Putinem. Tym, co predystynuje Medwedczuka do takiej roli, jest jego przeszłość. Adwokat i biznesmen był w swojej karierze wiceprzewodniczącym parlamentu, stał na czele partii oraz pełnił obowiązki szefa kancelarii prezydenta Leonida Kuczmy. To jedna strona jego biografii, bo jak twierdzi Rudenko w tzw. nagraniach majora Melnyczenko, kompromitujących Kuczmę, prezydent deliberuje, czy też jego główny współpracownik figurował w aktach KGB, jako tajny współpracownik pod pseudonimem „Sokołowski”, czy to tylko bujda. W każdym razie, na podobne zarzuty Medwedczuk ma zwyczaj występować z pozwami o naruszenie dobrego imienia. Za to nie może i nie chce ukrywać, że jest powiązany z Putinem bliskim związkami rodzinnymi. Jak inaczej nazwać fakt, że w 2004 r. na Krymie jego młodszą córkę trzymali do chrztu rosyjski prezydent i żona premiera Dmitrija Miedwiediewa? Bycie „kumem” zobowiązuje obie strony, dlatego Medwedczuk ma otwarty wstęp na Kreml o każdej porze, co wykorzystał do podniesienia swojej popularności. „Wynegocjował” z Putinem wymianę jeńców pomiędzy Ukrainą i donieckimi separatystami.
Na tym nie kończą się bliskie relacje z Rosją. Żona oligarchy Jewgienia Marczuk to była gwiazda kijowskiej telewizji. Według informacji szeregu mediów, została właścicielką jednego z większych złóż ropy naftowej i gazu w Rosji, którego zasoby są szacowane na 40 mln ton surowca dostępnego do wydobycia. Jak się okazuje, konkurencję o własność tak dochodowego interesu przegrał z nią potężny prezes Rosniefti, sam Igor Sieczyn. Tajemnica tkwi w kontrakcie, który zobowiązuje właścicielkę złoża do przerabiania ropy naftowej w rafinerii położonej w Rostowie nad Donem. A to nad samą granicą separatystycznych Doniecka i Ługańska, dlatego nikt nie ma wątpliwości, że chodzi o paliwowe zaopatrzenie nieuznawanych republik znajdujących się pod kontrolą Kremla. Co do dochodów, jakie uzyska żona Medwedczuka, to będą one spore, bo ma też znaczące udziały w rostowskiej rafinerii. Choć ukraińskie media stawiają pytanie o pieniądze, które oligarcha ma zamiar, lub już wkłada w budowę „neutralnej wobec Rosji” koalicji partyjnej na wschodzie kraju.
Tymczasem według najnowszych sondaży spadkobiercy niesławnej pamięci „Partii Regionów” Wiktora Janukowycza, oczywiście pod nowymi nazwami, mają ogromną szansę stać się w 2019 r. drugim pod względem siły blokiem politycznym nowego parlamentu. Przy założeniu, że do wyborów pójdą w jednym bloku, proeuropejskie ugrupowania pozostaną zaś tak jak dotychczas skłócone. Wtedy przed Kremlem naprawdę otworzy się ogromna możliwość zakulisowego wpływu na ukraińską scenę polityczną. Znany z niewyczerpalnej energii, bogactwa i politycznego doświadczenia Medwedczuk jest idealnym koordynatorem i zakulisowym negocjatorem takiego projektu. Co do jego osobistych planów politycznych, nigdy nie krył ambicji prezydenckich, choć na wygraną w przyszłym roku chyba jeszcze nie może liczyć. Z drugiej strony, pozostaje najwygodniejszym konkurentem dla Poroszenki, którego akcje wyborcze nie stoją obecnie najlepiej. Chyba że przeciwnikiem stanie się polityk o tak wyrazistej opcji rosyjskiej, że przerażeni Ukraińcy zagłosują, na kogo popadnie, byle nie był to figurant Moskwy.
Czy Medwedczuk zgodzi się na taki układ z Poroszenko i co dostanie w zamian? Niestety jednym z głównych grzechów ukraińskiej polityki jest absolutny brak przejrzystości i łatwość manipulacji wyborczej, które wynikają z równie absolutnego braku instytucji i mechanizmów społecznej kontroli. To jeszcze ciągle demokracja na pokaz, niemająca wiele wspólnego z europejskimi standardami. Niemniej jednak, choć francuska AgoraVox z przekąsem nazywa ukraińskie wybory „ubogą wersją” Gry o Tron, to jednak od rozwoju tamtejszej sytuacji politycznej naprawdę wiele zależy. W chwili, gdy projekt integracji europejskiej przeżywa wewnętrzny kryzys i jest narażony na zewnętrzne zagrożenia tej miary, co niekontrolowana imigracja oraz konflikty z Rosją i USA, klęska ukraińskiego marszu do demokracji może okazać się dla przyszłości Europy wprost śmiertelnym ciosem. Dlatego liczące się stolice Europy, od Paryża, przez Berlin, po Londyn, są zainteresowane uczciwymi wyborami na Ukrainie. Ich wynik stanie się gwarancją kontynuacji reform zbliżających Kijów do upragnionej integracji oraz dobrobytu obywateli. Więcej uwagi temu, co dzieje się u naszego wschodniego sąsiada, powinna zatem wykazywać Warszawa i polska opinia publiczna. Potrzebna jest polityczna empatia, czyli okazanie wszelkiego możliwego wsparcia dla obywatelskich sił demokratycznych na Ukrainie. Mimo trudnej, wzajemnej przeszłości i skomplikowanej teraźniejszości.