Polska gospodarzem globalnego szczytu bliskowschodniego.
Światowy news rodzi automatyczne pytanie, co Warszawa ma do dość odległego rejonu świata? Oczywiście to tylko pozory, o czym przekonuje fundamentalistyczny terroryzm i kryzys migracyjny zalewające Europę.
Na początek zastrzeżenie. Mamy spory problem, który polega na tym, czy Polska będzie umiała skorzystać nadarzającej się możliwości, podnosząc swój prestiż międzynarodowy, a nie wdać się w globalną przepychankę? Przeszkodą są nie tylko sprzeczne bliskowschodnie interesy światowych mocarstw: USA, Chin i Rosji. Także konflikt koalicji sunnickiej z szyicką, spotęgowane mocarstwowymi ambicjami regionalnych graczy. Takich jak Izrael, Arabia Saudyjska, Turcja, Egipt, a przede wszystkim Iran. Wymienianie pułapek można by równie dobrze zacząć od gospodarczych interesów Unii Europejskiej, jak na razie sprzecznych ze strategią amerykańską; kwestii dalszego istnienia Izraela; problemu palestyńskiego; rozpadu Syrii, Libii i Jemenu wreszcie przyszłości Kurdów. Bliski Wschód to światowy węzeł gordyjski, do którego rozsupłania zamierza dołączyć Warszawa. Dlatego nasz minister spraw zagranicznych dyplomatycznie tonuje rosnące emocje. Warszawski szczyt zaplanowany w dniach 14–15 lutego ma według Jacka Czaputowicza stać się „platformą dialogu, która będzie funkcjonowała również w przyszłości”. A więc jest początkiem dłuższego i wielowymiarowego procesu obliczonego na lata. Stąd również zaproszenia wystosowane do 70 państw świata. I to nie byle jakie, tylko amerykańsko-polskie.
W bilateralnym duecie obowiązują proporcje. Warszawa jest dla Waszyngtonu dogodnym miejscem dla takiego szczytu. Centrum Europy, a dokładniej terytorium strategicznego partnera, gdzie polityka Donalda Trumpa ma pełne wsparcie rządu. Po drugie, Polska jest krajem Unii Europejskiej, czego w dobie euroatlantyckich perturbacji rozwijać nie warto. Za to nie bez znaczenia lub wręcz odwrotnie są stosunki polsko-izraelskie, których na szczęście nie zdołała zniszczyć nowelizacja ustawy o IPN. W dalszej kolejności można wymienić dotychczasowe poprawne relacje Polski z państwami regionu, od arabskich po Iran. Wreszcie, ze względu na uwarunkowania regionalne, których nie da się nazwać inaczej niż „naparzanką wszystkich ze wszystkimi”, Warszawa jawi się dostatecznie odległą platformą dialogu. Jak wiadomo, dalekie podróże sprzyjają opadaniu emocji, zwłaszcza politycznych. Rzecz jasna reguła nie dotyczy wszystkich, czego przykładem jest gorączkowa reakcja Teheranu. Iran zagroził Polsce retorsjami, aby nie powiedzieć odwetem, jeśli inicjatywa dojdzie do skutku.
Skąd wojownicza retoryka mimo uspakajających komunikatów naszego MSZ? Dlaczego ajatollahowie negatywnie podchodzą do wydarzenia, które jeszcze nie miało miejsca? Przecież prezydencki minister Krzysztof Szczerski publicznie akcentował: „konferencja nie jest wymierzona przeciwko Iranowi”. Jeśli chodzi o zaplanowane cele, minister Czaputowicz był równie dyplomatyczny, co tajemniczy. Bliski Wschód jest „regionem kluczowym z punktu widzenia globalnej stabilności i bezpieczeństwa”. To akurat jasne. W zaplanowanej agendzie znajdą się: „nierozprzestrzenianie broni masowego rażenia; terroryzm i religijny ekstremizm; cyberzagrożenia; bezpieczeństwo energetyczne”. A tłumacząc ze słownika bliskowschodniego na język polski, to grzechy, o które jest oskarżany Iran.
Regionalna czarna dziura
Gdy na przełomie dekad Bliski Wschód i Północna Afryka przeżywały „arabską wiosnę”, świat śledził wydarzenia z ogromną nadzieją. Na tle amerykańskiej interwencji w Iraku, upadek dyktatur w Tunezji, Egipcie i Libii roztaczał aurę arabskiej demokracji i wizję regionu w zachodniej wspólnocie. Dziś brzmi absurdalnie, ale podobne nadzieje budziła polityka prezydenta Baracka Obamy wobec Iranu. W 2015 r. grupa państw na czele z USA zdjęła z Teheranu wieloletnie sankcje ekonomiczne. W zamian za zastopowanie irańskiego programu nuklearnego, który groził uzbrojeniem ajatollahów w broń atomową. Humory światowych stolic popsuło jednak kilka wydarzeń, które wspólnie okazały się kluczowe dla wprowadzenia Bliskiego Wschodu w stan permanentnego chaosu. Okazało się, że u źródeł finansowania „arabskiej wiosny” stoją fundamentalistyczne, sunnickie państwa Zatoki Perskiej i zamiast demokracji region otrzymał sejsmiczny wstrząs islamskiego fanatyzmu. Przy tym upadek świeckich reżimów autorytarnych połączony z wyjściem Amerykanów z Iraku wytworzył próżnię polityczną, którą szybko zapełniło Państwo Islamskie. Radykałowie marzący o przebudowie Bliskiego Wschodu w kalifat prowadzący antyamerykańską i antyeuropejską krucjatę. Największym wygranym opuszczenia regionu przez USA okazał się jednak Iran. Jądrowa transakcja nie przewidywała przecież żadnych ograniczeń nałożonych na politykę zagraniczną Teheranu. Ajatollahowie, zamiast wykorzystać odbudowany handel ropą naftową i gazem dla modernizacji kraju ruszyli budować sieć wpływów szyickich w Iraku, Libanie, palestyńskiej strefie Gazy, Jemenie i naturalnie w Syrii.
Kolejnym wygranym była Rosja, która interwencją militarną w Syrii rozpoczęła grę o globalne wpływy. W planach Moskwy leży nie tylko stała obecność wojskowa w syryjskich bazach, szachujących śródziemnomorską flankę NATO, ale trwałe wypchnięcie USA z regionu. W konflikty syryjski i iracki włączyła się także Ankara. Uznała, że niepodległościowa emancypacja Kurdów jest egzystencjalnym wyzwaniem dla dalszego istnienia Turcji. Najbardziej zaniepokojony poczuł się Izrael, czemu nie należy się dziwić. Zniszczenie Państwa Żydowskiego jest podstawą podstaw ideologii i międzynarodowej strategii Iranu. Tymczasem Teheranowi udało się utworzyć lądowy pas transportowy z Iraku, przez Syrię do Libanu, opanowany przez szyickie milicje, które finansowali i uzbroili ajatollahowie. Tym samym korpus Strażników Islamskiej Rewolucji może i dostarcza coraz nowocześniejszą broń dla libańskiego ugrupowania „Hezbollach”, a także palestyńskim radykałom z Gazy. Toczy więc niewypowiedzianą wojnę już na granicach Izraela. Tel-Awiwowi w niepokojach nie ustępował Rijad. Arabia Saudyjska sama aspirując do statusu regionalnego mocarstwa, poczuła się zagrożona irańską ekspansją. Rijad zmontował więc zbrojną interwencję w rozdartym wojną domową Jemenie. Walki z ugrupowaniem Huti, czyli tamtejszymi szyitami rzecz jasna zbrojonymi przez Teheran, trwają do dziś bez wyraźnych perspektyw przesilenia. Ponadto Saudyjczycy ogłosili blokadę Kataru, zarzucając tamtejszym władzom zbyt bliskie kontakty z Teheranem. Sprowokowali ekonomiczną pomoc Iranu oraz desant tureckiej armii, która wraz z Iranem uważa się za gwaranta katarskiej niepodległości.
I co mamy na miejscu Bliskiego Wschodu? Wojny wewnętrzne w trzech już upadłych państwach: Libii, Syrii i Jemenie, gdzie o zwycięstwo walczą lokalni watażkowie, radykalni sunnici, czyli Państwo Islamskie oraz szyici wspierani przez Moskwę i Teheran. Irak nie może się podnieść z upadku po inwazji USA, ale górę biorą szyici. Szyici sterują również polityką i władzami Libanu. Na naszych oczach powstały zatem dwie wrogie koalicje, sunnicka pod patronatem Arabii Saudyjskiej i szyicka, którą steruje Iran. Turcja lawiruje w zależności od potrzeb pomiędzy USA i Rosją, nie odrzucając taktycznego sojuszu z Iranem. Dowodem jest tak zwany format astański, czyli kazachska platforma dialogu w sprawie podziału Syrii na strefy wpływów pomiędzy Moskwę, Ankarę i Teheran. Jednak Bliski Wschód to również zbliżenie pomiędzy Izraelem, Egiptem i monarchiami Zatoki Perskiej o wyraźnie antyirańskim ostrzu. Kolejnym problemem jest zastopowany proces pokojowy pomiędzy Izraelem i Palestyną, pramatka wszystkich obecnych wstrząsów. Wreszcie cała sytuacja dotyka Europy. Fale migracji destabilizują Unię Europejską, prowadząc do wewnętrznych sporów i polaryzując społeczeństwa. Ogromny wpływ na europejską opinię publiczną ma terroryzm, który jest emanacją islamskiego fundamentalizmu zaszczepioną na nasz grunt bliskowschodnim kryzysem. Jak wyjść z matni? Czy warszawska konferencja pomoże w politycznej, społecznej i ekonomicznej odbudowie sąsiedniego regionu? Taką potrzebę deklarują wszyscy, na czele z USA, UE i Rosją.
Transakcja wieku
Kij w mrowisko włożył Donald Trump, anulując w ubiegłym roku amerykański udział w umowie jądrowej z Iranem. Wobec fiaska polityki Obamy stawiającej na Iran, Waszyngton chce ponownej izolacji Teheranu. Wywołał tym kolejną odsłonę europejskiego niezadowolenia. Jak wiadomo unijne, a szczególnie niemieckie, francuskie i włoskie koncerny ostrzyły sobie zęby na wielomiliardowe kontrakty irańskie. Nic z tego. Istotą amerykańskich sankcji jest karanie wszystkich podmiotów, które prowadzą interesy z Teheranem. Embargo USA obejmuje wszystkie gałęzie tamtejszej gospodarki na czele z przemysłem wydobywczym oraz eksportem ropy naftowej i gazu. Latem 2018 r. Bruksela uruchomiła wprawdzie mechanizm przyznający europejskim koncernom prawo omijania amerykańskich restrykcji, lecz biznes to biznes. W obliczu utraty lukratywnych kontraktów na rynku USA z Iranu wycofały się Airbus, niemieckie firmy motoryzacyjne, Siemens i inne. Odwrót odtrąbiło także nasze PGiNG, które planowało zajęcie na irańskim rynku własnej niszy. Trzeba powiedzieć, że zainteresowanie polsko- irańską wymianą handlową było spore, szczególnie ze strony Teheranu. Od zniesienia amerykańskiego embarga do jego powrotu dwustronne obroty gospodarcze wzrosły sześciokrotnie. Irańskie misje gospodarcze w Polsce uznawały roczny pułap miliarda dolarów za realny.
Nasz biznes poniósł zatem wymierne straty. Na jakie korzyści liczymy obecnie? Patrząc na planowaną w Warszawie konferencję, widać wyraźnie, że ma sens tylko w przypadku powodzenia amerykańskiej strategii bliskowschodniej, znanej jako „transakcja stulecia”. Przede wszystkim chodzi o trwałe uregulowanie konfliktu izraelsko-palestyńskiego. Szczegółów nie znamy, bo jak wynika z informacji izraelskich mediów, Waszyngton nie upubliczni ich przed wiosennymi wyborami do Knesetu. To jasne, że Trump nie chce podstawić nogi Benjaminowi Netanjahu w kolejnym zwycięstwie. To także oczywiste, że transakcja stulecia musi przewidywać formę palestyńskiej niepodległości, oczywiście z dominującą rolą Tel-Awiwu w przyszłej polityce zagranicznej i wojskowej. Inaczej Polska nie zgodziłaby się na konferencję. Jeszcze w grudniu wraz z siedmioma innymi stolicami UE Warszawa stała się sygnatariuszem deklaracji ONZ, ujmującej się za takim, a nie innym rozwiązaniem kwestii palestyńskiej. Jak można przeczytać: „Unia Europejska stoi na stanowisku umieszczenia palestyńskiej stolicy we wschodniej Jerozolimie”. Prawa palestyńskie do części stolicy Izraela, a także inne ustępstwa terytorialne Tel-Awiwu potwierdzają spekulacje medialne o transakcji stulecia. Izrael ma więcej do stracenia, bo nie musi niczego. Z dzisiejszym potencjałem wojskowym może utrzymywać obecne status quo kolejne stulecie. Tyle że prawdziwą ceną ustępstw na rzecz Palestyńczyków jest dyplomatyczne uznanie Tel-Awiwu przez Arabię Saudyjską i inne państwa sunnickie. A to oznacza koniec konfliktu z Arabami zapoczątkowanego wojną 1948 r. czyli prawo Izraela do istnienia. Całość wygasza największe ognisko bliskowschodniej niestabilności płonące od 70 lat. Uruchamia także oficjalny alians izraelsko-arabski o antyirańskim ostrzu.
Nic dziwnego, że polska konferencja przybliżająca taki stan jest dla Teheranu dzwonkiem alarmowym. Choć nie tylko z tego powodu. Pokój izraelsko-palestyński umożliwia wypchniecie szyickich wpływów. Nie tylko w sensie militarnym, ale każdym innym. Przed konferencją stanie zadanie politycznej i infrastrukturalnej odbudowy regionu po dekadzie wyniszczającej wojny, co wymaga ogromnych nakładów finansowych. W planie, choć kuluarowym znajdą się zapewne kroki blokujące mocarstwowe ambicje Iranu. A to znaczy, że Waszyngton będzie chciał przekonać uczestników do uszczelnienia sankcji, aby reżim ajatollahów runął pod ciężarem kosztów zagranicznej ekspansji. Lub się z niej wycofał, pod presją społecznej rewolucji. I to jest z wielu powodów najsłabszy punkt amerykańskiego myślenia. Po pierwsze, Irańczycy są dumnym narodem o wielkiej historii i ogromnych aspiracjach na przyszłość. Uleganie zewnętrznym wpływom nie leży w ich naturze i planach. Po drugie, wiadomo, że Chiny i Rosja włożą kij w szprychy amerykańskiej polityki. Pekin jest największym odbiorcą irańskich surowców i kredytorem ajatollahów. Irańska strategia Waszyngtonu jest integralnym fragmentem amerykańsko-chińskiej konfrontacji globalnej. Co do Rosji rzecz nie jest przesądzona, choć pozostaje najbardziej ryzykowna z naszego punktu widzenia.
Paradoksalnie, ale mocno krytykowana decyzja Trumpa o wycofaniu armii z Syrii, stawia Moskwę w bardzo trudnym położeniu. Hipotezę potwierdza „Le Monde”, nazywając sojusz rosyjsko-irański w Syrii „wymuszonym”. Moskwa nie ma w tym kraju odpowiednich sił lądowych zastępujących szyickie milicje. Teheran nie ma umiejętności, nowoczesnej broni ani lotnictwa, dzięki którym Putin wyciągnął Asada, a zarazem siły irańskie ze strategicznej matni. Trump liczy najwidoczniej na konflikt rosyjsko-irański w Syrii, dając Moskwie wolną rękę. Tyle że w ten sposób pozostawia ten kraj w rosyjskiej strefi e wpływów. A to grozi amerykańsko-rosyjską transakcją wymienną na światową skalę, co sugeruje choćby „Th e National Interest”. Na przykład w sprawie Ukrainy, co nie poprawiłoby naszego bezpieczeństwa. Inną niewiadomą jest postawa Unii Europejskiej. Tenże „Le Monde” nazywa obecną sytuację „ostatnią szansą powrotu Francji na Bliski Wschód”, która z racji kolonialnych zaszłości odgrywała zawsze dużą rolę. Tylko w jakim charakterze? Strategicznego współgwaranta ustaleń konferencji warszawskiej? Czy sojusznika Putina, bo dla ratowania chwiejnej prezydentury Macrona stać na podobne wolty. I jak w takim przypadku zachowają się Niemcy idące z Francją w europejskim duecie?
Jedno jest pewne: o unijnym nastawieniu może przesądzić amerykańska szczodrość. Tylko udział w bliskowschodnich inwestycjach i korzyściach rynkowych jest w stanie zrekompensować Europie irańskie straty. A jeśli już o korzyściach mowa wróćmy na polskie podwórko. Nie ulega wątpliwości, że przyjazd 70 delegacji do Warszawy jest szansą ogłoszenia światu bliskowschodniego PaxAmericana 2.0 w wydaniu Donalda Trumpa. A jeśli tak, uzgodnienia będą ciągnęły się tygodniami, jeśli nie miesiącami, co uczyni Polskę międzynarodowym centrum negocjacyjnym. Przy dobrej dyplomacji możemy stać się stałym ośrodkiem koordynacji i nadzoru osiągniętych porozumień. Rząd winien więc wystawić Waszyngtonowi i uczestnikom swój rachunek w postaci biznesowej obecności Polski w sunnickiej części regionu. Zważywszy na potrzeby materialne wyniszczonego Bliskiego Wschodu, zasoby finansowe monarchii Zatoki Perskiej (oraz innych sponsorów procesu pokojowego), o surowcach energetycznych nie wspominając, szczyt ministerialny rokuje polskiej gospodarce spore profity. Niestety również niebezpieczeństwa. W ubiegłym tygodniu UE nałożyła na Teheran własne sankcje, w odwecie za udział irańskich służb specjalnych i dyplomatów w przygotowaniu zamachów terrorystycznych w Europie. Niestety z takimi konsekwencjami współgospodarz konferencji, partner USA i Izraela musi się również liczyć.