Donald Trump chce wyprowadzić USA z NATO.
Najnowsza hipoteza „The New York Timesa” wywołała publiczną burzę przechodzącą w histerię. Problem leży jednak raczej w tym, kiedy i po co pojawiła się taka informacja?
Jak poinformował „NYT”, posługując się rzekomymi przeciekami z Białego Domu: „w 2018 r. Trump kilka razy oświadczył, że chce wyjścia USA z Organizacji Układu Północnoatlantyckiego”. W ramach komentarza dziennikarze „NYT” podkreślili: „Obecne i byłe wysoko postawione osoby odpowiedzialne za amerykańskie bezpieczeństwo obawiają się, że Trump może powrócić do swojej groźby, ponieważ militarne wydatki sojuszników nadal odstają od wskaźników założonych przez prezydenta”. Redakcja przypomniała również wypowiedź Trumpa poprzedzającą ubiegłoroczny szczyt NATO, w której „podważył sens uczestnictwa w wojskowej organizacji, która w jego opinii, wciąż trwoni amerykański budżet”. Artykuł „NYT” wywołał oczywiście burzę komentarzy, a przede wszystkim ogromne zaniepokojenie po obydwu stronach Atlantyku. Tak wielkie, że mało kto zwrócił uwagę na trzy kluczowe fakty.
Po pierwsze, dziennikarze napisali wyraźnie, że Donald Trump wyrażał myśli o NATO „prywatnie”, a każdy polityk, tym bardziej głowa supermocarstwa, jest wręcz zobowiązany do rozważania różnych, nawet najbardziej skrajnych scenariuszy. Jednak prywatne opinie to coś zupełnie innego od oficjalnego stanowiska Białego Domu. A to jest niezmiennie powtarzane, także w kontekście sensacji „NYT”. Brzmi następująco: „Już w lipcu 2018 r. a więc przed szczytem Sojuszu prezydent Trump nazwał przywiązanie USA do NATO bardzo silnym, a samą organizację bardzo ważną dla amerykańskiego bezpieczeństwa”. I takie właśnie stanowisko Waszyngtonu należy uznać za oficjalne, czyli jedyne i obowiązujące. Po drugie, tekst zarzucający prezydentowi nieszczere intencje, jest niczym innym tylko kompilacją jego dobrze znanych, publicznych wypowiedzi, a więc w istocie żadną sensacją. Co więcej, jak pokazał ubiegłoroczny rozwój wydarzeń, zamiarem Trumpa nie było podważenie sojuszniczych zobowiązań USA, ani sensu istnienia NATO. Prezydent chciał zmobilizować europejskich partnerów do zwiększenia wysiłku finansowego na rzecz wzmocnienia Sojuszu. Z podkreśleniem słowa wzmocnienie.
Przypomnijmy, że Donald Trump wytknął Europie jedynie prawdę, czyli brak konsekwencji w realizacji wspólnie podjętych zobowiązań. W latach 2014–2016pod wrażeniem rosyjskiej agresji na Ukrainę, państwa NATO podjęły decyzję o zwiększeniu narodowych budżetów obronnych do poziomu 2 proc. PKB. O prezydenturze Trumpa jeszcze wtedy nie słyszano, dlaczego więc obwiniać go za sojusznicze niedoróbki? W 2018 r. w czasie kolejnego szczytu NATO prezydent powiedział sprawdzam, poddając krytyce europejską niekonsekwencję. Posłużył się przykładem najbardziej jaskrawym, czyli niemieckim. Trump nie mógł i pewnie nadal nie może zrozumieć, dlaczego najbogatsze państwo UE nie wypełnia swojego oficjalnego zobowiązania. Jeśli USA wydają na obronę, a więc także na wojskową obecność w Europie, aż 4 proc. PKB, to w czym tkwi problem niemożności przeznaczenia na identyczny cel sumy o połowę mniejszej? Tym bardziej że niemiecka gospodarka jest głównym beneficjentem Sojuszu. Dzięki amerykańskiemu parasolowi bezpieczeństwa, rozciągniętemu od 70 lat, Berlin stał się centrum gospodarczym i eksportowym Europy. Nie było więc podważania sensu NATO, tylko strategia negocjacyjna USA zmierzająca do wstrząśnięcia sojusznikami. To prawda, że wyrażał ją w ekscentrycznej manierze tak oryginalny polityk, jak Trump, ale nie zmienia to istoty rzeczy. W dodatku strategia okazała się skuteczna. Jeśli w 2014 r. tylko trzy europejskie państwa Sojuszu spełniały kryteria budżetów obronnych, obecnie jest ich już osiem. Nawet Berlin podniósł wydatki do 1,6 proc. PKB, obiecując ich wzrost do zakładanej wartości w 2024 r. Nie ma więc się, o co obrażać i oskarżać Trumpa, co każe zadać pytanie o intencje „NYT”, wyraźnie odgrzewającego informacyjne kotlety. Po trzecie bowiem, chodzi o sytuację wewnętrzną USA, którą można nazwać konfrontacją elit politycznych. „The New York Times” jest sztandarowym tytułem środowisk liberalnych zgrupowanych wokół Partii Demokratycznej. To tuba w propagandowych atakach na Trumpa i jego program „Ameryka przede wszystkim”. Hasło cieszy się poparciem większości Amerykanów, podobnie jak wyborcze obietnice prezydenta, które stara się obecnie realizować. Między innymi budowę antyimigracyjnego muru na granicy z Meksykiem.
Jeśli mowa może nie o samo NATO, co o postrzeganiu europejskich sojuszników, warto zapoznać się z opinią magazynu „The Week”. „Nasz głównodowodzący (wg konstytucji – prezydent) słynie z «grubych» wypowiedzi, które bulwersują wielu Amerykanów. Jednak jak by brutalnie nie werbalizował swoich poglądów, USA zajmują w NATO niekomfortowe położenie. Dlatego członkowie tego «sojuszu» powinni natychmiast zwiększyć swoje wydatki”. Magazyn pyta, dlaczego Niemcy, Francuzi i Włosi, żyją na wyższym poziomie niż Amerykanie? „Mieszkańcy Zachodniej Europy żyją dłużej, mają lepsze usługi medyczne, dłuższe urlopy i opiekuńcze prawo pracy. Jeśli państwa NATO wypełniałyby swoje sojusznicze zobowiązania, tak jak Waszyngton, byt ich obywateli nie byłby tak różowy” – konkluduje „The Week” i w USA nie jest to opinia odosobniona. Niemniej jednak obecny atak „NYT” wpisuje się w coraz ostrzejszą walkę Białego Domu z demokratami. Jej emanacją jest blokada środków finansowych na budowę „meksykańskiego muru”, za którą stoi demokratyczna większość w niższej izbie Kongresu.
Ważnym instrumentem jest ciągła dyskredytacja Trumpa w oczach Amerykanów i Europejczyków. Nie jest przypadkiem, że „NYT” z zarzutu rozbicia NATO czyni element rzekomej działalności agenturalnej Trumpa na rzecz Rosji. Tak, to nie jest przejęzyczenie. Zarzuty tej miary coraz częściej zajmują nagłówki liberalnych mediów USA, prowadząc nici do hipotetycznego impeachmentu prezydenta. Artykuł „NYT” jest zatem przykładem klasycznej próby kompromitacji, a zarazem ogniwem antytrumpowskiej nagonki medialnej. To manipulacja dokonana za pomocą mieszaniny prawdy (podważanie Sojuszu jest rzeczywiście celem Kremla) z fałszywym przypisaniem takiego zamiaru przeciwnikowi politycznemu liberałów, a więc Trumpowi. W sumie ścieg szyty grubymi nićmi. Tyle że mówiąc słowami bułhakowskiego profesora Wolanda: „Anuszka już rozlała olej”. Innymi słowy, tekst „NYT” faktycznie osłabia Sojusz, USA i UE, ponieważ podważa więzi euroatlantyckie. Tylko że paradoksalnie odpowiedzialność za przyszłość nie leży po stronie Trumpa, tylko Emanuela Macrona i Angeli Merkel.
Europa trzyma się mocno?
Jeśli nie NATO to co? Konfrontacja amerykańskich elit i wywołana nią kampania skierowana przeciwko amerykańskiemu prezydentowi ma silnie oddziaływać na europejską opinię publiczną. Wprowadza obywateli państw UE i NATO w stan zagrożenia i niepewności o bezpieczną przyszłość. Takie okoliczności sprzyjają europejskim socjalistom i liberałom nawołującym do „suwerenności od USA”. Nieprzypadkowo finansowe żądania Waszyngtonu wraz z bolesną przebudową wzajemnych relacji gospodarczych, posłużyły ogłoszeniu budowy europejskich zdolności militarnych. Początkowo nosiły nazwę „Europejskiej Inicjatywy Obronnej”, dziś przechodząc na płaszczyznę „Armii Europejskiej”. Chodzi zatem o stworzenie pełnowartościowych sił zbrojnych autonomicznych od wojskowego potencjału USA, a więc podważających spójność i zdolności reagowania NATO. W listopadzie ubiegłego roku ideę nagłośnił francuski prezydent. Wyznaczając zadania przyszłej armii, Emanuel Macron powiedział, że jej celem będzie obrona Europy przed „Rosją i Chinami, a nawet USA”.
O co w tym chodzi? Za hasłem budowy europejskiej armii stoją Paryż i Berlin. Ten ostatni udzielił pomysłowi Macrona otwartego wsparcia, choć sytuacja nie stała się przez to bardziej klarowna, a raczej mocniej zagmatwana. Wynika to z innych punktów widzenia na miejsce Francji i Niemiec w Europie. Paryż forsuje unijne siły zbrojne od dobrych paru lat. Widzi się w roli ich koordynatora i dowództwa, bo jak powiedział jeden z generałów V Republiki, europejska armia wpisuje się w schemat organizacyjny, dowódczy i zbrojeniowy Francji. W ten sposób idea zjednoczonych sił zbrojnych stała się politycznym instrumentem Francji w grze o odbudowę kontynentalnego znaczenia i mocarstwowej wielkości. A może objawem chorobliwej manii prześladowczej wywołanej fiaskiem pozostałego instrumentarium? Minister Jacek Czaputowicz nie bez przyczyny nazwał Francję „chorym człowiekiem Europy”. W Unii nie ma innego państwa tak manipulującego w swoich interesach europejskimi ideałami i wartościami. Dlatego, że stan francuskiej gospodarki jest opłakany z powodu braku reform strukturalnych. Z kolei szansę na ich realizację można nazwać zerową, szczególnie w kontekście antysystemowej rewolucji „żółtych kamizelek”. Jeszcze kilka tygodni, a ryzyko upadku V Republiki z powodu wybuchu ludowego Majdanu, buntu przeciwko prezydenturze Macrona, znacząco wzrośnie.
Z drugiej strony, Paryż marzy o europejskim przywództwie rozumianym jako sterowanie dalszym procesem integracji UE. To z kolei metoda wzmocnienia swojego wątpliwego potencjału ekonomiczno- politycznego kosztem Europy. A cóż to za przywództwo bez egzekucji polityki bezpieczeństwa i obrony? To zaś wyjaśnia pomysł powołania wspólnej armii. Tyle że Paryż rozumie bezpieczeństwo jako zdolność do polityki interwencyjnej poza granicami UE. Gdzie? Dokładnie w strefie francuskich interesów w Afryce i na Bliskim Wschodzie, jakby mało było skutków interwencji w Libii i Mali. W każdym razie to nie rosyjska agresja jest dla Francji zagrożeniem, tylko południowa flanka UE i podobnego zdania są Hiszpania, Włochy oraz Cypr i Grecja. Dla wszystkich państw śródziemnomorskich problemem numer dwa jest polityka Ankary, a nie Moskwy. Niemcy to odrębna historia. „Le Monde” wysunął właśnie hipotezę, że wsparcie pomysłu europejskiej armii autorstwa Macrona przez kanclerz Merkel to w istocie „berliński pocałunek śmierci”. Jeśli hasło kontynentalnych sił zbrojnych byłoby objęte prawami autorskimi, ich własność należałaby do Niemiec. Tyle że w przeszłości Berlin postrzegał ideę wyłącznie jako europejski komponent NATO. Jak sugeruje francuski tytuł, obecnie chodzi o coś zupełnie innego. Skoro Unia znajduje się w wewnętrznym kryzysie, to jak odbudować niemieckie przywództwo w Europie, nadszarpnięte Brexitem, napiętą sytuacją w strefie euro oraz aspiracjami Europy Środkowej?
Jeśli zawiodły mechanizmy politycznego i gospodarczego sterowania Europą, pomysł zjednoczonych sił zbrojnych staje się doskonałym instrumentem odbudowy niemieckiego znaczenia. Jest nowym czynnikiem integracji europejskiej wobec narastających zagrożeń zewnętrznych. Oczywiście włącznie z polityką celną i finansową Trumpa, która należy do czołowych wyzwań niemieckiej gospodarki. Podobnie jak amerykańska strategia energetyczna podważająca niemiecko-rosyjską dominację w tej dziedzinie. Tak właśnie Niemcy widzą potrzebę budowy europejskiej armii. Pytanie, czy sensie ściśle militarnym jest to typowe łapanie króliczka, czy idea zawiera jakiś konkret? Jeszcze długo nie. Jeśli spojrzeć na europejskie środowisko eksperckie, łatwo dojść do wniosku, że nikt poważny nie wierzy w żadną europejską armię bez amerykańskiego komponentu. Nawet tak wpływowy tytuł, jak „Handelsblatt” wyrażający opinie „kapitanów” niemieckiej gospodarki, odżegnuje się od wojskowych pomysłów Angeli Merkel. Dla szefów niemieckich koncernów europejska armia to ideologia, która równie łatwo służy inspiracji unijnej opinii publicznej, co pozostaje niewykonalna. Wraz z „Die Welt” zastanawia się nad pytaniem, jak zatrzymać amerykańską armię w Europie? Odpowiedź brzmi: chroniąc NATO za wszelką cenę. Wahania dotyczą jedynie zakresu odpowiedzialności Niemiec za europejskie bezpieczeństwo, ale tylko w duecie z Waszyngtonem. Tak, wtedy Berlin rozważy potrzebę autonomicznego komponentu NATO z własnymi aspiracjami przywódczymi. Embrionem takiej wizji jest mieszana jednostka holendersko- niemiecka pozostająca pod dowództwem Bundeswehry.
Głośne stają się także rozważania niemieckich mediów na temat przyłączenia Czech, Austrii i Węgier do takiej koncepcji. Jednak tylko w przypadku amerykańskiej akceptacji i wojskowej obecności. To tyleż realistyczne podejście do przyszłości Sojuszu, co gruntowna ocena europejskiego potencjału militarnego. Zresztą podobnego zdania są nawet francuscy eksperci, którym Macron zlecił strategiczny przegląd zdolności obronnych UE. Z wyraźnie negatywnym efektem, bo europejskie siły zbrojne to perspektywa kilku dziesiątków lat, a i to pod warunkiem postępu w integracji politycznej kontynentu, rozumianej jako dobrowolne zrzeczenie suwerenności państwowej, w tym praw do narodowych sił zbrojnych. Na co się długo nie zanosi. Do pomysłu nie pali się również Bruksela. Urzędnicy Komisji Europejskiej mówią wyraźnie, że Unia jest organizacją polityczną i ekonomiczną, a nie militarną i w przewidywalnej przyszłości nie ma takich aspiracji oraz potrzeb. Trzeba wzmacniać współpracę z NATO, oddając Sojuszowi kwestie wojskowe. Diagnoza europejskich realiów wojskowych jest wręcz przytłaczająca. Cytując brytyjski „Financial Times” bez armii amerykańskiej, pierwszy rzut europejskiego NATO zostanie zmieciony przez rosyjskie natarcie w ciągu 18 minut (sic!). Identycznie wygląda kwestia prawnego współdziałania i koordynacji dowódczej armii państw unijnych. Ogromnym kłopotem jest unifikacja uzbrojenia i możliwości logistyczne. O czym zresztą mowa, skoro Belgia, Wielka Brytania i Holandia kupują amerykańskie myśliwce F-35, podczas gdy projekt francusko-niemieckiego myśliwca V generacji leży na półce, bo obie strony nie mogą się dogadać.
Co zatem wynika z francusko-niemieckich wizji budowy erzac- NATO? Tylko mrzonki. Bez amerykańskiego potencjału zbrojeniowego, a przede wszystkim bez amerykańskiego dowodzenia nie mowy ani o NATO, ani tym bardziej o unijnej armii. Na przewodnią rolę Paryża w dziedzinie obrony nie zgodzi się Berlin. Na europejską armię pod niemieckim dowództwem zgody nie wyrazi Francja. Ponadto Europa zbyt dobrze pamięta II wojnę światową. To kwadratura koła, która co najwyżej zakończy się powołaniem jeszcze jednej struktury biurokratycznej Unii, na której czele stanie jakiś polityk europejski obdarzony tyleż synekurą, co pozbawiony możliwości realnego działania. A więc jednak łapanie króliczka. Chyba że w miejsce USA pojawi się trzecia siła, na którą europejska Wenus z radością sceduje obowiązki Marsa. Taką rolę może odegrać tylko Moskwa, co brzmi groźnie dla uszu obywateli EU z naszej części Europy. W tym kontekście niepokoją szczególnie słowa Macrona o potrzebie wprzęgnięcia Rosji w europejską architekturę bezpieczeństwa. Czy w pogoni za utraconymi imperiami Paryż i Moskwa mogą się wojskowo porozumieć? Na szczęście wtedy Niemcy zdryfują ponownie w stronę USA. Parasol ochronny Sojuszu jest dla Berlina zbyt opłacalny ekonomicznie.