Do światowych elit od jakiegoś czasu dociera, że narastanie nierówności na dłuższą metę zagraża wszystkim.
We wtorek 22 stycznia rozpoczęło się kolejne Światowe Forum Ekonomiczne w Davos. Tematyka dość przewidywalna – zbliżający się kolejny kryzys finansowy, wojna handlowa USA z Chinami, zmiany klimatyczne, Brexit, a także rosnące rozwarstwienie ekonomiczne. I to ostatnie jest naprawdę ciekawe. Do światowych elit od jakiegoś bowiem czasu dociera, że narastanie nierówności – zarówno globalnych, jak i w obrębie poszczególnych społeczeństw – na dłuższą metę zagraża wszystkim, również tym na szczycie globalnego łańcucha pokarmowego.
Na razie swoje zatroskanie możni tego świata wyrażają wprawdzie jedynie werbalnie, bez przełożenia na konkretne działania, ale nie da się ukryć, że obowiązujący do niedawna urzędowy optymizm, wedle którego odpowiedzią na wszelkie bolączki miała być globalizacja, staje się nieodwracalnie melodią przeszłości. Przypomnijmy, że dotychczasowa recepta brzmiała mniej więcej tak: globalizacja przyczynia się do dystrybucji bogactwa w myśl zasady „przypływ podnosi wszystkie łodzie”; warunkiem pomyślnego rozwoju są niskie podatki, wycofanie się państwa z czynnej roli w gospodarce i możliwie niewielki sektor publiczny; efektem powyższego będzie wzrost gospodarczy mierzony takimi wskaźnikami jak stopa inwestycji czy fetyszyzowany PKB, co przełoży się na ogólną pomyślność, „bogactwo ścieka bowiem w dół”, więc każdemu coś z tego rozwoju skapnie.
Poniewczasie okazuje się, że nic z tych rzeczy. Przypływ podnosi jedynie te największe łodzie (czyli ponadnarodowe koncerny dyktujące słabszym krajom swoje warunki), mniejsze zatapiając; natomiast bogactwo wcale nie skapuje, tylko odwrotnie – jest zasysane z dołu do góry, owoce wzrostu PKB konsumuje zaś nieliczna grupa uprzywilejowanych. Klaus Schwab (założyciel World Economic Forum) tłumaczy to obrazowo: „globalizacja produkuje zwycięzców i przegranych”. Dlatego też tegoroczne forum ma położyć nacisk na zrównoważony model rozwoju. Całkiem możliwe, że jak zwykle skończy się na gadaniu, bo siły zainteresowane utrzymaniem obecnego stanu rzeczy są potężne, lecz warto odnotować, że zarysowane tu problemy przestały być domeną marginalnych ekonomistów wyśmiewanych przez neoliberalny mainstream, wchodząc na stałe do głównego nurtu dyskursu. Przy okazji szczytu międzynarodowa organizacja humanitarna „Oxfam” przygotowała raport potwierdzający (po raz kolejny zresztą) narastanie nierówności.
I tak w 2018 r. 26 najbogatszych ludzi na świecie dysponowało majątkiem wartym tyle, co majątek biedniejszej połowy ludzkości (3,8 mld globalnej populacji). Stan posiadania miliarderów w ciągu ubiegłego roku zwiększył się o 12 proc. (średnio 2,5 mld dolarów dziennie), biedniejszej zaś połowy – spadł o 11 proc. (średnio 500 mln dol. dziennie). Podaje się w tym kontekście przykład właściciela „Amazona” i najbogatszego człowieka świata, Jeffa Bezosa, którego majątek urósł do 112 mld dolarów. Coś na ten temat mogliby powiedzieć polscy pracownicy „Amazona”, którzy jakoś nie odczuli wzrostu zamożności swojego szefa – to tyle, jeśli chodzi o mityczne „skapywanie bogactwa”.
Ta sama organizacja rok temu wskazywała, że 1 procent najbogatszych zgarnął 82 proc. zysku wygenerowanego w 2017 r. „Oxfam” w ubiegłych latach podnosił w tym kontekście patologiczną rolę rajów podatkowych, do których wielkie korporacje wyprowadzają zyski z krajów, gdzie realnie prowadzą działalność. Przykładowo, 20 największych europejskich banków wykazuje 26 proc. swych dochodów właśnie w rajach. Efektem jest paradoksalna sytuacja, w której zależne spółki-wydmuszki są bardziej „produktywne”, niż oddziały banków działające na głównych rynkach, gdzie notują stosunkowo niewielkie zyski, bądź wykazują nawet straty. Ta sama prawidłowość tyczy się głównych korporacji w innych branżach.
Skutki powyższych patologii są rozliczne – m.in. niedoinwestowana sfera usług publicznych czy przerzucanie ciężarów podatkowych na obywateli niemających możliwości stosowania agresywnej optymalizacji. Prowadzi to, chociażby do regresywnego systemu podatkowego – ubożsi odprowadzają do budżetu relatywnie większą część swoich zarobków (głównie w podatkach pośrednich) i to na ich barki spada główny koszt utrzymywania państwa. Stąd takie zjawiska jak pauperyzacja, zanik klasy średniej (czemu dodatkowo sprzyja „uelastycznienie” rynku pracy) i postępująca prekaryzacja. Rodzi to zrozumiałą społeczną wściekłość – jak kiedyś zwracałem uwagę, słabo opłacany i przygnieciony podatkami pracownik to biedny konsument i sfrustrowany obywatel. A stąd tylko krok do rewolty, czego ostatnio doświadcza Francja pod postacią ruchu „żółtych kamizelek” – czyli zwykłych ludzi, którzy (właśnie z wymienionych tu powodów) powiedzieli „dość” i wyszli na ulice.
A więc, co zwycięży? Doraźna chciwość, czy perspektywiczne spojrzenie? Finansowe elity debatujące pod ochroną służb porządkowych w szwajcarskim kurorcie mają (a przynajmniej powinny mieć), o czym myśleć, jeśli nie chcą, by pewnego dnia świat wybuchł im prosto w twarze.