Ratunek czy śmierć Unii Europejskiej?
Pakt podpisany przez niemiecką kanclerz i francuskiego prezydenta oficjalnie potwierdził istnienie osi Berlin-Paryż wewnątrz Zjednoczonej Europy. Duet jest koronnym dowodem, że UE w obecnym kształcie dożywa swoich dni. Co wyłoni przyszłość, pozostaje kwestią sporną, a więc mocno niepewną.
Układ Akwizgrański okazał się jedynie początkiem ofensywy duetu Paryż-Berlin. W Europie to niby nic nowego. Jednak ze względu na obecne wyzwania taka oś zamiast ratunku może przynieść rozpad Unii Europejskiej. Francja i Niemcy mają po prostu różny potencjał i własne cele.
Oś Paryż-Berlin
Angela Merkel i Emanuel Macron podpisali w Akwizgranie (Aachen) układ o rozszerzeniu współpracy dwustronnej. Formuła nie została wybrana przypadkowo. Porozumienie jest kontynuacją, a raczej próbą aktualizacji Układu Elizejskiego zawartego w 1963 r. przez Konrada Adenauera i Charlesa De Gaulle. Współczesne porozumienie pogłębia dwustronną współpracę w 15 dziedzinach, od polityki wewnętrznej i zagranicznej, po gospodarkę i finanse, powołując szereg wspólnych instytucji. Szczególnymi uprawnieniami obdarzono Stowarzyszenie Parlamentarne, które będzie kontrolowało pracę wspólnych organów wykonawczych, takich jak Rada Ministrów. Nieprzypadkowo bowiem Francja i Niemcy zobowiązały się do zintegrowania polityki europejskiej i wewnętrznej. Za szczególny priorytet uznano sferę obrony i bezpieczeństwa powołując jednoimienną Radę koordynującą działania najwyższych władz obu krajów.
Jak poinformowała „Deutsche Welle”: „Wspólna dyplomacja zobowiązała się do wywalczenia dla Niemiec miejsca stałego członka Rady Bezpieczeństwa ONZ. Ma to oficjalnie włączyć Berlin do grona mocarstw globalnych. Na równi z Waszyngtonem, Moskwą, Pekinem oraz Londynem i samym Paryżem. Jak podkreślali sygnatariusze znowelizowanego układu: „Nadszedł czas, aby podnieść dwustronne relacje na nowy poziom i przygotować do pokonania wyzwań XXI w., stojących przed dwoma krajami i Europą”. Prawny krok Paryża i Berlina jest konsekwencją „międzynarodowego porządku opartego na wielobiegunowej rzeczywistości, której centrum stanowi ONZ”. Taka formuła jest przyznaniem, że USA nie sprostały roli światowego hegemona, bo do rywalizacji włączyły się z powodzeniem inne centra siły. Z drugiej strony to jawna pretensja do statusu geopolitycznego uczestnika nowego koncertu mocarstw. Pytanie tylko, czy została wyrażona w imieniu duetu francusko-niemieckiego, czy też z upoważnienia Unii Europejskiej? Układ Elizejski sprzed półwiecza nakreślił ramy pojednania Francji i Niemiec, tym samym kładąc podwaliny pod integrację całej Europy. Porozumienie z Akwizgranu stało się odpowiedzią na kryzys globalnego porządku, a zatem Unii Europejskiej. Mówiąc mniej dyplomatycznie, pakt podpisany przez niemiecką kanclerz i francuskiego prezydenta oficjalnie potwierdził istnienie osi Berlin-Paryż wewnątrz Zjednoczonej Europy. Duet jest koronnym dowodem, że UE w obecnym kształcie dożywa swoich dni. Co wyłoni przyszłość, pozostaje kwestią sporną, a więc mocno niepewną.
Propozycja czy dyktat?
Formalnie wszystko jest jasne. Francja i Niemcy są motorami napędowymi kontynentalnej integracji we wszystkich sferach. Oba państwa są mocarstwami. Paryż dysponuje najsilniejszą armią ze względu na narodowy komponent jądrowy. Berlin to stolica potęgi gospodarczej, co w połączeniu z francuskim potencjałem militarnym przeważa szalę. Zarówno na wadze europejskiej, jak i globalnej. Tylko się cieszyć z tak silnego jądra Europy, gwarantującego bezpieczeństwo i stabilny rozwój. Idąc tokiem życzeniowego myślenia, marcowe orędzie Emanuela Macrona wpisuje się w pełne nadziei oczekiwania. Jakie? Przede wszystkim zreformowania UE tak, aby zahamować eurosceptyczne tendencje odśrodkowe, które fatalnie dały upust w formie Brexitu. Ponadto niezbędna jest fiskalna reforma strefy euro, tak aby zrównoważyć korzyści płynące z przyjęcia wspólnej waluty. A te, na co wskazuje sytuacja gospodarcza Włoch, nie rozkładają się równomiernie. Równie ważną dla Europejczyków jest kwestia elementarnego bezpieczeństwa. Terroryzm i ekstremizm dowodzą poważnych wypaczeń multikulturalizmu. Powszechnym staje się oczekiwanie uszczelnienia unijnych granic zewnętrznych i ścisła kontrola napływu imigrantów. Wreszcie polityka zagraniczna. Z chwilą rozpadu porządku jaki powstał po zakończeniu zimnej wojny, Europa ponownie znalazła się w bardzo niestabilnej sytuacji. Z jednej strony USA zmieniają reguły gry, wymagając, aby europejski komponent NATO, a zatem UE, bardziej zatroszczył się o wspólne bezpieczeństwo.
Z drugiej strony, agresywna polityka militarna Rosji uczyniła z Europy potencjalne pole bitwy. Z trzeciej strony, fiaskiem zakończyła się unijna polityka stabilnego sąsiedztwa. Przynajmniej jeśli chodzi o śródziemnomorską i wschodnią flankę. Francuski prezydent, zacytowany przez wybrane media wszystkich państw członkowskich, zarysował więc śmiały plan reform odpowiadający na obywatelskie lęki. Receptą dla strefy euro jest utworzenie wspólnego budżetu, powołanie takiegoż ministra finansów oraz zunifikowanie reguł podatkowych. Propozycją dla całej Unii jest federalizacja, która z czasem ma włączyć pozostałe państwa do ścisłego jądra. Cytując Macrona: „podział Unii Europejskiej wiedzie pomiędzy nacjonalistami i zwolennikami postępu”, w domyśle integracji. Jak podkreśla „Le Monde”: „Plan reform Macrona oferuje Europie nowe otwarcie, może z różną prędkością dla poszczególnych państw członkowskich, ale za to dla wszystkich”. Co do bezpieczeństwa, Macron i Merkel wspólnie deklarują większą odpowiedzialność Europy za siebie samą, czyli suwerenność od parasola wojskowego USA. Wyrazem są plany budowy unijnej armii. Macron idzie jednak dalej, snując plany „przebudowy architektury europejskiego bezpieczeństwa”. Jak? „Za pomocą wszechstronnej dyskusji nad wnioskami z zimnej wojny z udziałem wszystkich partnerów, w tym Rosji”. Jest tylko jeden problem. Pałac Elizejski nie uzgadniał projektów reform z innymi państwami poza Niemcami, co czyni zeń dyktat, a nie wspólną propozycję. I jeszcze, cały plan posługuje się UE jak parawanem, za którym kryją się partykularne interesy tyleż Paryża i Berlina, co po prostu Macrona i Merkel. Zaś oś francusko-niemiecka to patent na zdominowanie Unii Europejskiej, co przekształci równoprawną integrację w hegemonię dwóch mocarstw europejskich. A więc o co toczy się gra przy zielonym stoliku?
Francuska rewolucja
Z najnowszego sondażu Francuskiego Instytutu Badania Opinii Publicznej, opublikowanego przez portal „Politico”, wynika, że 39 proc. obywateli tylko w rewolucji dostrzega szansę wyjścia z obecnych problemów. Tak, tak w ulicznych, zorganizowanych oddolnie protestach mających na celu obalenie władzy siłą. Identycznie, jak miało to miejsce w latach 1789, 1830 i 1848. Co prawda 50 proc. Francuzów uważa nadal, że zmiany winny być następstwem zdecydowanych reform, ale proporcje i tak porażają. Tym bardziej, że badanie objęło inne państwa unijne. I tak, wśród Włochów i Niemców znalazło się odpowiednio 28 i 20 proc. „rewolucjonistów”, a w Polsce tylko 14 proc. W każdym razie jeden z autorów sondażu Christophe Boutin uważa, że „sytuacja jest niezwykle poważna, bowiem napięcie społeczne można nazwać ekstremalnym, co grozi otwartym wybuchem”. I jak nie wierzyć w słowa, że Francja jest chorym człowiekiem Europy. Skąd bierze się złość, tak widoczna w ruchu „żółtych kamizelek”, cieszącym się zresztą poparciem 54 proc. współobywateli? Wyjaśnienie kryje się w społecznej strukturze zwolenników radykalnych działań. Francuski zwolennik buntu liczy 24-34 lata, pochodzi z nizin społecznych, ma średnie wykształcenie i mieszka na prowincji. Co najważniejsze, uważa, że nie ma odpowiednich zabezpieczeń materialnych ani praw socjalnych. Tym co odróżnia współczesność od poprzednich rewolucji we Francji jest zakładany cel. Nie abstrakcyjna równość lub sprawiedliwość, tylko bardzo konkretny dostęp do konsumpcji usług i towarów. Od oświaty i medycyny począwszy, na żywności i paliwie skończywszy. Zwolennicy radykalnych metod uważają, że elity władzy kompletnie oderwały się od rzeczywistych problemów społecznych, a na dodatek „zabetonowały” windy społecznego awansu. Interesujące, że pojęcie elity jest utożsamiane z oligarchią, a więc symbiozą polityków i wielkich korporacji, szczególnie finansowych. Francuski radykalizm grozi wybuchem, ponieważ 39 proc. społeczeństwa uważa, że zostało pozbawione politycznej reprezentacji i jego żądania są niesłyszalne. Na marginesie, według autorów badania niski poziom nastrojów rewolucyjnych w Polsce wynika ze społecznego przekonania o odpowiednim poziomie udziału w sprawowaniu władzy. Inaczej mówiąc, większość Polaków uważa, że jest słyszana, a ich postulaty są realizowane.
Natomiast sytuacja we Francji stawia Macrona w położeniu ofiary błędnego koła. Społeczeństwo uważa, że jest niezamożne, podczas gdy realizacja prezydenckich reform wewnętrznych wymagałyby obcięcia pensji, emerytur i innych uposażeń o 20 proc. A to wyprowadzi na ulice nawet dotychczasowych zwolenników reform. Nic dziwnego, że prezydent zasłynął obawami przed potencjalnym referendum o dalszej przynależności do UE, tak nie jest pewny europejskich nastrojów Francuzów. Dlatego Macron poszukuje źródeł akumulacji kapitałów w reformach strefy euro. Potrzebę zrównoważenia korzyści ze wspólnej waluty odczuwa całe Południe Europy. Kiedy w Niemczech nieprzerwanie rosną dochody obywateli, włoskie wskaźniki zamożności nie drgnęły od początku lat 90. XX w. Podobnie jest z Francją, której mieszkańcy są chyba genetycznie uwarunkowani na opiekuńczość państwa. Nie chcą ponosić kosztów niezbędnej modernizacji gospodarki i reform socjalnych. Z drugiej strony każdy politolog wie, że władza, która nie radzi sobie z wewnętrznymi problemami, usiłuje znaleźć ujście emocji na zewnątrz. Im większy spadek zaufania obywatelskiego, tym bardziej radykalny, a więc utopijny program międzynarodowy. W przypadku Macrona skutkiem jest plan federalizacji UE. Ceną zasadniczą jest jednak haracz płacony Niemcom.
Niemiecki interes
Przed Macronem stoi bariera nie do pokonania. Od 2012 r. Berlin konsekwentnie odrzuca pomysły, które zwiększyłyby darmowy transfer kapitałów do Francji. Niemiecki podatnik nigdy się na to nie zgodzi, szczególnie po greckiej daninie „solidarności”. Merkel z najwyższym trudem udało się wtedy wytłumaczyć, że chodzi o ratowanie konstrukcji euro, a więc niemieckiego dobrobytu. Teraz podobna retoryka zakończy się utratą władzy przez CDU/CSU/SPD. Ze względu na rosnącą popularność skrajnej prawicy i lewicy chrześcijańsko- liberalna, koalicja i tak słabnie. Rząd Merkel stale przesuwa się więc na prawo, nie chcąc przekształcenia konfederacji w federację europejską. Poza tym w podobnej konstrukcji Niemcy byłyby jednym z 27 podmiotów o równych prawach z pozostałymi. Berlin daje więc Macronowi tylko iluzję poparcia. Zgadza się na reformy ograniczone do zachowania manewru na francuskiej scenie politycznej i robienia medialnego szumu w UE. W opinii niemieckich mediów porozumienie z Aachen pogrzebało właściwie utopijne plany Paryża. Ale nawet w zamian za wsparcie udzielone politycznej przyszłości samego Macrona, Merkel zażądała ogromnej ceny. Jest nią udział Francji w planie niemieckiej dominacji UE. W tym kryje się prawdziwy interes Berlina. Gdy w 1949 r. powstało NATO, cele Sojuszu kryła anegdota: „Trzymać Ruskich z daleka, Amerykanów jak najbliżej, a Niemców w posłuszeństwie”. W 1995 r. brytyjska premier Margaret Thatcher ironizowała: „Jeśli myślicie, że unijna integracja przywiązała Niemcy do Europy, jesteście w błędzie. To Niemcom udało się podporządkować Europę, tyle, że ekonomicznymi metodami”. Dziś Berlin przystaje ukrywać polityczne ambicje, które „The Telegraph” nazywa „projektem europejskiego supermocarstwa pod niemiecką kontrolą”. Faktycznie Berlin nosi się z zamiarem przywrócenia obowiązkowej służby wojskowej, zastanawia głośno nad narodowym arsenałem jądrowym, planując inwestycje w przemysł zbrojeniowy i znaczne zwiększenie już i tak niemałych nakładów na nowoczesne technologie. W takim razie Francja jest w osi z Niemcami parawanem, kwiatkiem do kożucha ambicji mocarstwowych. Dlatego jak ocenia „The Guardian” duet niemiecko- francuski, choć przypomina wodewil, grozi Unii nieobliczalnymi skutkami. Gdy pod dyktando Berlina francuskimi rękami uda się zreformować UE, Niemcy uzyskają pełną kontrolę nad Komisją Europejską i treścią jej dyrektyw. Już dziś pozwalają sobie działać wbrew Brukseli, Parlamentowi Europejskiemu i interesom unijnych partnerów, o czym świadczy choćby lekceważenie wpływu gazociągu North Stream-1,2 dla bezpieczeństwa europejskiego. A więc mocarstwo handlowe, surowcowe i wojskowe. Słowem nowe Święte Cesarstwo Rzymskie Narodu Niemieckiego, które wchłonie Unię i cały kontynent, włączając się do globalnego koncertu USA, Chin, Indii i być może Rosji.
Radziecka Unia Europejska
Unii grozi wybuch wewnętrzny ponieważ niemieckie plany realizowane wspólnie z Francją wywołują sprzeciw. Włochy zbuntowały się otwarcie przeciwko niemieckiej polityce finansowej w strefie euro. W stan wrzenia weszło całe południe UE. Wielka Brytania dokonała brexitu, m.in. z powodu obaw o własne bezpieczeństwo ekonomiczne poddane niemiecko-francuskiemu naciskowi. Coraz mocniejsze obawy wyraża północna część kontynentu, w tym również państwa strefy euro. Holandia wyraziła oficjalny protest przeciwko próbom reformowania wspólnej waluty bez udziału i ponad głowami wszystkich sygnatariuszy. Grupa Wyszehradzka doczekała się we francuskich mediach nazwy „kolczastej V-4”, co oznacza napiętnowanie za odmienne zdanie na temat planów integracyjnych. Polska jest przez Francję niedostrzegana jako partner, podobnie jak obecnie Włochy. Jeśli jednak UE nie zostanie zdominowana przez oś Berlin-Paryż, a tak naprawdę podporządkowana Niemcom, i tak grozi jej wewnętrzny podział, a następnie rozpad. Zbyt silne stają się narodowe i regionalne interesy. Jak w takich warunkach ma się zachować Polska? Gdyby chodziło o geopolityczny pragmatyzm, pomysł przystąpienia do niemiecko-francuskiego duetu i przekształcenia go w trio, jest bardzo atrakcyjny oraz zawsze godny reaktywacji. I Berlin i Paryż potrzebują partnera stabilizującego oś, którym z łatwością może stać się Warszawa. Z kolei słynny pragmatyzm niemiecko-francuski w polityce rosyjskiej zmniejsza nasze zagrożenie ze strony Moskwy. Co ważne, otwiera także Polskę na kontakty z Chinami, a to niewątpliwie jedna z najbardziej kuszących ścieżek politycznych i ekonomicznych w XXI w. Wystarczy spojrzeć na Rzym, który na dniach ogłosił akces do projektu Jedwabnego Szlaku. Tylko że chodzi o szerzej rozumiane koszty. Niemiecko-polsko-francuskie trio w Europie wymaga poważnego zredefiniowania obecnej polityki zagranicznej Warszawy. Ceną stają się relacje z USA i Izraelem, a więc aktualna koncepcja bezpieczeństwa. Zaś bez amerykańskiej obecności stabilność Europy jest mrzonką, co dostrzegają nawet sami Niemcy. Mimo tego oferta jest nadal atrakcyjna, gdyby nie wartości wyższe niż geopolityka. Wchodziliśmy do UE z nadzieją na partnerstwo, a więc równość i solidarność, czego partykularne kroki Paryża i Berlina są jaskrawym zaprzeczeniem. Ponadto sama idea integracji europejskiej ulega wypaczeniu. Chodzi o taką budowę społeczeństwa, które czyni zeń podporządkowaną ofiarę pędu konsumpcyjnego. To swojego rodzaju unijny wariant kremlowskiej umowy: bierność w zamian za dobra doczesne. Zainteresowanie polityką w UE maleje, podobnie jak aktywność obywatelska. Elity unijne są tak wyobcowane, że zatraciły zdolność do kompromisu, czyli uwzględniania interesów wszystkich państw Unii, który ustępuje dyktatowi najsilniejszych graczy. Liczni badacze przyczyn upadku ZSRR uznali za wspólny mianownik niezdolność scentralizowanego imperium do adaptacji. Brak umiejętności dostosowania do coraz szybszych zmian wewnętrznych i zewnętrznych zakończył żywot ZSRR nadzwyczaj szybko i nieoczekiwanie. „Le Figaro”, komentując takie zbieżności z obecnym kryzysem Unii Europejskiej, przestrzega przed powtórką z historii.