Wyniki wyborów do Parlamentu Europejskiego pokazały przede wszystkim, że wyborcy wciąż boją się wizji Europy bez Unii Europejskiej.
Wynik poprzednich wyborów, które odbyły się w 2014 roku, stanowił swego rodzaju szok. W Europarlamencie jeszcze nigdy nie znalazło się aż tylu polityków otwarcie deklarujących swoją niechęć do Unii Europejskiej. Nigel Farage z Partii Niepodległości Zjednoczonego Królestwa wprowadził do wspólnotowego ciała ustawodawczego aż 24 przedstawicieli (czyli 11 więcej niż poprzednio), próg wyborczy przekroczył także Kongres Nowej Prawicy Janusza Korwin-Mikkego oraz budzący kontrowersje Szwedzcy Demokraci czy też Duńska Partia Ludowa. Najbardziej uwagę całej Europy przykuł jednak rewelacyjny wynik Frontu Narodowego Marine Le Pen, który uzyskał aż 23 mandaty, czyli najwięcej spośród wszystkich partii we Francji.
Uniosceptyczny zwrot
Rok później Europą wstrząsnął kryzys imigracyjny, który sprawił, że wyborcy zaczęli coraz życzliwiej spoglądać w kierunku polityków obiecujących radykalne zmiany. W 2017 roku Geert Wilders w Holandii i Marine Le Pen we Francji byli bardzo blisko zwycięstwa, lecz ostatecznie polegli na ostatniej prostej. Mimo to ich przykład zachęcił wiele partii w Europie do tego, aby przejąć część haseł ugrupowań antyunijnych lub ich antyimigrancką retorykę. W ten właśnie sposób wybory parlamentarne w Austrii wygrał dwa lata temu centroprawicowy Sebastian Kurz, który zdobył wiele głosów, proponując m.in. ściślejszą kontrolę granic. Wydarzenia z ostatnich kilku lat mogły więc sugerować, że w Parlamencie Europejskim znajdzie się wkrótce rekordowa liczba polityków chłodno nastawionych do Unii Europejskiej. Niepewny los samej wspólnoty, która przeżywa permanentny kryzys związany z brexitem, a także narastający brak politycznej jedności między członkami pozwalały przypuszczać, że wynik wyborów okaże się kolejnym silnym ciosem dla elit, które od kilkudziesięciu lat dominują w Strasburgu i Brukseli.
Spływające z całej Europy dane pokazują jednak wyraźnie, że antyunijny impuls wyraźnie wyhamowuje. W Wielkiej Brytanii Nigel Farage wygrał wprawdzie bardzo wyraźnie, uzyskując aż 32 proc. głosów, lecz w skali całego kontynentu jest to jedyny tak dobry wynik osiągnięty przez polityka jednoznacznie opowiadającego się za wyjściem z Unii. We Francji Marine Le Pen wygrała uzyskując 24 proc., a we Włoszech Matteo Salvini aż 31 proc., lecz ich poglądy na temat Unii przestały być już tak radykalne jak jeszcze kilka lat temu. Obecnie zasadne jest określanie tych polityków co najwyżej mianem „eurosceptyków”, czyli tak naprawdę zwolenników zahamowania procesu dalszej integracji i sięgnięcia po model „Europy ojczyzn”. Gdyby zsumować całe poparcie udzielone partiom uniosceptycznym i antyunijnym, to wynik tegorocznych wyborów nie przyniósł wcale żadnego zauważalnego postępu. Wręcz przeciwnie, w skali całego Parlamentu Europejskiego mowa wciąż o zaledwie ok. 28 proc. głosów (przy bardzo szerokiej definicji eurosceptycyzmu), czyli niemal tyle samo co w wyborach w 2014 roku. Na dodatek wynik ten został osiągnięty w sporej mierze dzięki przeprowadzonej przez Nigela Farage’a kampanii wyborczej w trybie „last minute”.
Zmiany preferencji
Tegoroczne wybory pokazały tak naprawdę, że postulat opuszczenia Unii Europejskiej jest wciąż dla wyborców zbyt szokujący, aby zapewnić dużą liczbę głosów. Fala wznosząca dla ruchów antyunijnych wyraźnie opada, gdyż chwilowo udało się powstrzymać kryzys imigracyjny, a gospodarka ma się wciąż zadziwiająco dobrze. Tak naprawdę prawdziwym zwycięzcą wyborów do Parlamentu Europejskiego zostali zieloni oraz powiązani z wielkim biznesem liberałowie. W ciągu pięciu lat zyskali łącznie aż 7 proc. poparcia, odbierając wiele głosów centrolewicy i centroprawicy. Okazuje się więc, że wbrew dotychczasowym trendom to nie uniosceptycy zdobywają serca europejskich wyborców, lecz siły forsujące skrajnie odmienny program. Mieszkańcy krajów członkowskich są wprawdzie nieraz bardzo krytyczni wobec wspólnoty i chętnie wspierają siły kwestionujące obecny model jej funkcjonowania, lecz swoimi głosami wyrazili zdecydowaną niechęć wobec demontażu Unii jako takiej. Pomimo wyraźnej porażki sił uniosceptycznych w wielu krajach zachodnich dominuje wciąż przekonanie, że Europa nieustannie się radykalizuje. Jako przykład podawane są najczęściej Polska lub Węgry, w których rządzące partie odniosły zdecydowane zwycięstwo (partia Wiktora Orbana zgarnęła aż 52 proc. głosów). Prawo i Sprawiedliwość czy Fidesz trudno jednak uznać za partie uniosceptyczne, gdyż sami ich liderzy na każdym kroku podkreślają swoje bezgraniczne przywiązanie do idei integracji europejskiej (o czym świadczyły chociażby niedawne deklaracje prezydenta Dudy czy wicepremiera Gowina o gotowości wpisania do konstytucji członkostwa Polski w Unii).
Zakończone wybory do Parlamentu Europejskiego pokazały, że w najbliższych latach Unię Europejską czeka już nie tyle dyskusja na temat zasadności jej istnienia, lecz debata na temat kształtu jej funkcjonowania. Parlament Europejski pozostanie wciąż miejscem zdominowanym przez euroentuzjastów, lecz jesienią tego roku ma zostać wybrany nowy przewodniczący Komisji Europejskiej. Przy tej okazji może dojść do ważnej konfrontacji w zakresie dyskusji nad kierunkiem, w którym w kolejnych latach miałaby podążać zjednoczona Europa. Choć wicepremier Włoch Matteo Salvini zapowiedział chęć ubiegania się o to stanowisko, nie należy się raczej spodziewać, aby był w stanie tego dokonać. Pomimo tego nowy skład Komisji Europejskiej będzie zdecydowanie mniej jednomyślny w kwestii jeszcze ściślejszej integracji niż obecnie. Oznacza to, że proces budowy europejskiego superpaństwa ulegnie siłą rzeczy wyhamowaniu. Dla politycznego establishmentu Niemiec i Francji, który od wielu lat decyduje o obliczu Unii, ostatnie zmiany na politycznej mapie Europy mogą stanowić niemałe wyzwanie. Siły dążące do reformy Unii wedle modelu „Europy ojczyzn” nie są wcale politycznymi efemerydami, lecz posiadają coraz większe poparcie społeczne. Jeszcze kilka lat temu w roli europejskiej „czarnej owcy”, opóźniającej pochód ku europejskiemu superpaństwu, występowały tylko Węgry; dziś kontestatorów takiego kursu zdecydowanie przybyło i nie można ich zwyczajnie marginalizować.
Unia wciąż lubiana
W zasadzie jedynym miejscem w Europie, w którym odważny eurosceptycyzm cieszy się wciąż sporym powodzeniem, jest Wielka Brytania. Po fiasku związanym z niedoprowadzeniem brexitu do skutku ze stanowiska premier Wielkiej Brytanii zrezygnowała Theresa May, a niemal z każdym tygodniem rośnie w siłę Brexit Party Nigela Farage’a. Wybory parlamentarne w Anglii są dopiero za trzy lata, lecz jeśli laburzyści i konserwatyści ostatecznie zrezygnują z opuszczenia Unii, mogą ponieść dotkliwą klęskę. Wyborcy czują się oszukani, ponieważ brexit nie został przeprowadzony zgodnie z wolą wyrażoną w referendum i dlatego mogą w akcie zemsty poprzeć ugrupowanie, które od lat działało na rzecz wyjścia z Unii. O tym, że eurosceptycyzm traci u wyborców na popularności, świadczy wreszcie wynik wyborów w Polsce. Stawiająca odważnie na antyunijną retorykę Konfederacja nie zdołała w ogóle przekroczyć progu wyborczego, podczas gdy akcentujący silnie swoją prounijną postawę PiS uzyskał najlepszy wynik w historii swoich dotychczasowych startów. Aż 91 proc. Polaków popiera obecność swojego kraju w strukturach Unii Europejskiej i jest to wynik rekordowy od czasów akcesji. Podobnie jest zresztą w całej Europie, gdzie idea integracji europejskiej ma najwyższe poparcie od 35 lat. Antyunijna retoryka nie porywa już tłumów.