A regionalne ceny?
Co wywołało falę migracji zarobkowej z Polski w ostatnich latach, drenując nasz kraj z ponad 2 mln par rąk do pracy – ludzi często młodych, najbardziej rzutkich i produktywnych?
Oj, chyba rusza lobbying przeciw zapowiadanym przed wyborami podwyżkom płacy minimalnej. Jak pamiętamy, jedną z koronnych zapowiedzi Jarosława Kaczyńskiego, swoistym „500+” na nową kadencję, było zwiększenie minimalnych wynagrodzeń do 4000 zł brutto od końca 2023 r. Już wtedy, we wrześniu, uaktywnił się Rzecznik Małych i Średnich Przedsiębiorców Adam Abramowicz, wychodząc w rozmowie z TVN- 24BiS z propozycją płacy minimalnej dedykowanej do danego regionu. Od pomysłu Kaczyńskiego zdążyła się w międzyczasie zdystansować minister przedsiębiorczości Jadwiga Emilewicz. Teraz natomiast ponownie zabrał głos Adam Abramowicz, podtrzymując w rozmowie z „Faktem” postulat regionalnej płacy minimalnej. Na pozór brzmi to rozsądnie: w regionach biedniejszych, gdzie są niższe koszty utrzymania, płace mogą również być niższe. I tak w przyszłym roku najniższe wynagrodzenie wynosić ma 2600 zł brutto, według Abramowicza zaś zmiany można by zniuansować na podstawie danych GUS – w Warszawie minimalna pensja mogłaby wynosić 2800 zł, a np. w województwie podlaskim 2400 zł brutto.
No dobrze, a teraz wyjaśnię, dlaczego regionalizacja zarobków to bzdura. Otóż nawet w ramach tego samego regionu występują znaczące dysproporcje. Inaczej żyje się w stolicy regionu, nieco inaczej w mniejszym mieście, a jeszcze inaczej na wsi. Tego zwyczajnie nie da się uśrednić danymi GUS-u. Znane powiedzenie mówi, że gdy jedna osoba je mięso, a druga kapustę, to statystycznie obie jedzą bigos – i tak jest również z regionalną „zamożnością”. Nawet w ramach najbogatszego województwa mazowieckiego zieją gigantyczne dysproporcje pomiędzy Warszawą a peryferiami – i ta prawidłowość dotyczy również innych regionów. W przytoczonym przez Abramowicza woj. podlaskim również inne są realia życia w Białymstoku, a inne na prowincji. Już samo to skreśla pomysł Rzecznika MSP na starcie.
Idźmy dalej. Co wywołało falę migracji zarobkowej z Polski w ostatnich latach, drenując nasz kraj z ponad 2 mln par rąk do pracy – ludzi często młodych, najbardziej rzutkich i produktywnych, których dziś rozpaczliwie próbujemy zastąpić Ukraińcami czy zgoła Bengalczykami? Niskie zarobki i brak perspektyw na poprawę. Owe niskie zarobki to problem przede wszystkim prowincji, zostawionych samym sobie peryferii – i one też najdotkliwiej odczuły tę wyrwę demograficzną, to stamtąd wyjechało najwięcej Polaków za chlebem. Regionalizacja zarobków oznacza petryfikację tego stanu rzeczy, gwarancję, że odpływ populacji będzie postępował.
Kolejna rzecz: w Polsce koszty utrzymania i tak są niewspółmiernie wysokie w stosunku do zarobków, a dominanta (najczęściej wypłacane wynagrodzenie) oscyluje wokół płacy minimalnej. Gwarantuję panu Abramowiczowi, że niezależnie od miejsca zamieszkania gros Polaków ledwie wiąże koniec z końcem, a lwią część zarobków pochłaniają rachunki i kupno podstawowych produktów – żywności, ubrań. Ich ceny jakoś nie chcą się „zregionalizować” – Biedronka jest wszędzie taka sama. Podobnie zaczyna być z czynszami, zwłaszcza na rynku wynajmu, kluczowym w warunkach chronicznego niedoboru mieszkań. Powód? Bardziej opłaca się wynająć mieszkanie „pod Ukraińców” i upchnąć ich z dziesięciu metodą „na śledzia”, zgarniając wielokrotnie więcej, niż od młodego małżeństwa na dorobku – i idę o zakład, że statystyki GUS słabo to wychwytują, jeśli w ogóle. Tłumaczę szczegółowo, jak krowie na miedzy, bo odnoszę wrażenie, że z perspektywy Warszawy wydaje się, że mieszkańcy prowincji żyją powietrzem, a wszystko cudownym sposobem dostaje się im za bezcen. Gdyby tak było, to nie obserwowalibyśmy procesu „zasysania” młodych ludzi przez metropolie. To taka „wewnętrzna migracja”, której przyczyny są identyczne jak emigracji za granicę. A więc ustawowa podwyżka wynagrodzeń powinna nastąpić PRZEDE WSZYSTKIM na prowincji, bo wielkie ośrodki radzą sobie bez niej.
Co zatem należy zrobić, by nie dobić małych i średnich przedsiębiorstw? Można (i powinno się) pomyśleć o systemie ulg (ale tylko dla MSP, nie dla wielkich koncernów, które i bez tego mają u nas eldorado). Budżetowi państwa i tak się to opłaci, gdyż wyższe wynagrodzenia przełożą się na zwiększone wpływy z podatków, głównie pośrednich – bo w warunkach regresywnego systemu podatkowego to właśnie najmniej zarabiający w swej masie (bo jest ich najwięcej) utrzymują państwo, brocząc VAT-em i akcyzą przy każdych zakupach – a nie stosunkowo nieliczni zamożni. Powtarzam się, ale co rusz napotykam uporczywe odmowy zrozumienia podstawowej sprawy – Polska wlecze się w ogonie Europy, jeśli idzie o udział płac w PKB, dynamikę wzrostu wynagrodzeń (i to również na tle krajów naszego regionu!), za to przoduje pod względem rozwarstwienia dochodów – inaczej mówiąc, nieliczna mniejszość najlepiej zarabiających nabija mityczną „średnią krajową”. Wszystko to razem składa się na osławioną „pułapkę średniego rozwoju” i „półperyferyjną gospodarkę”, a mówiąc po ludzku – na model typowy dla krajów III świata.