4 C
Warszawa
środa, 25 grudnia 2024

Polaka portfel własny

Ile naprawdę zarabiają Polacy?

Słynny żart dotyczący podawania średnich zarobków głosi, że jeśli sprzątaczka zarabia 2 tys. zł, a dyrektor 20 tys. zł, to średnio każde z nich otrzymuje po 11 tys. zł. Pytanie więc, ile dziś naprawdę zarabiają Polacy i jak ich zarobki wyglądają na tle zarobków mieszkańców państw zachodnich.

Średnia płaca według najnowszych (pochodzących z grudnia ubiegłego roku) danych Głównego Urzędu Statystycznego ( GUS) to już blisko 5230 zł brutto (czyli „na rękę” 3378 zł) w listopadzie 2019 r. Warto podkreślić, że w tym wypadku koszt pracodawcy to aż 6308 zł. Czyli państwo opodatkowuje średnie wynagrodzenie, nakładając podatek na pracobiorcę pracodawcę o łącznej wysokości prawie 54 proc. W porównaniu z listopadem 2018 r. średnia płaca wzrosła o ok. 5,3 proc. zatem niewiele więcej niż oficjalna inflacja (statystyczny wzrost koszyka podstawowych produktów wyniósł w tym samym czasie około 3 proc.). Słynny żart dotyczący podawania średnich zarobków głosi, że jeśli sprzątaczka zarabia 2 tys. zł, a dyrektor 20 tys. zł, to średnio każde z nich otrzymuje po 11 tys. zł.

Pytanie więc, ile dziś naprawdę zarabiają Polacy i jak ich zarobki wyglądają na tle zarobków mieszkańców państw zachodnich? Dane GUS pokazują obraz odbiegający od rzeczywistości, uwzględniają bowiem tylko osoby pobierające etatową pensję. Brakuje zatem danych dotyczących zarobków osób uprawiających wolne zawody (większości dziennikarzy, pisarzy, aktorów, artystów), ekspertów prowadzących własne jednoosobowe firmy itp. Takie lub nawet wyższe pieniądze można było otrzymać, pracując w grupie wyższych urzędników (9597 zł), specjalistów, czyli np. programistów komputerowych (6093 zł). Z badania opinii publicznej przeprowadzonego przez firmę Spot-Data, dla ponad połowy Polaków (53 proc.) średnia krajowa pensja byłaby marzeniem. Tylu właśnie Polaków przyznało się, że nie zarabia „na rękę” nawet 3 tys. zł. Więcej mówi o zarobkach Polaków tzw. mediana, czyli wartość środkowa. Jest ona po prostu bardziej miarodajna. W tym wypadku połowa polskich pracowników (zatrudnionych na etacie – pamiętajmy) zarabia mniej niż 4095 zł brutto miesięcznie, a to „na rękę” daje 2978 zł.

Co naprawdę wiemy o zarobkach Polaków?
O naszych zarobkach znacznie więcej niż „suche” dane przedstawione przez GUS mówią informacje podane przez Eurostat. Otóż w UE udział wynagrodzeń pracowników w PKB (Produkcie Krajowym Brutto) wynosi średnio 55,4 proc. W Polsce to 48,3 proc. z prognozą wzrostu o 0,6 pkt procentowego w 2019 r. Podwyższenie tego współczynnika zaczęło się za rządów PiS w 2015 r., przez poprzednie 20 lat ten wskaźnik spadał. Nie miało to jednak związku z głośnym pomysłem PiS, czyli znaczną podwyżką płacy minimalnej. Za rządów koalicji PO-PSL w latach 2010–2015 wzrosła ona o 33 proc. W latach 2015–2019, już za obecnej władzy, o 28,6 proc. To, co poprawiło relacje płacy w stosunku do PKB, to zwyczajnie popyt na pracowników i rosnące w związku z tym pensje.

Wzrost płac został wyhamowany przez bardzo szerokie otwarcie granic na imigrantów spoza Unii Europejskiej, dokonane przez rząd PiS. Według Eurostatu tylko w latach 2016–2019 pracę w naszym kraju znalazło 1,9 mln osób. Gdyby nie ten napływ siły roboczej, to pensje Polaków rosłyby jeszcze szybciej. Już przed styczniową podwyżką mieliśmy zresztą relatywnie wysoką w naszym regionie płacę minimalną. W Polsce jest to po przeliczeniu ok. 524 euro, wobec 522 euro w Czechach, 520 na Słowacji i 464 na Węgrzech. Podwyżka ma dotyczyć 1,6 mln Polaków. Zapowiedziano jednak, że nie będzie obowiązywała sektora publicznego (urzędników, pielęgniarek w państwowych szpitalach, nauczycieli). Dlatego prezes Warsaw Enterprise Institute Tomasz Wróblewski publicznie stwierdził, że głównym celem tej operacji jest łatanie trzeszczącego budżetu państwa. Za każde 200 zł podwyżki pensji minimalnej pracodawca płaci bowiem 241 zł, a pracownik dostaje z tego 138 zł. Czyli państwo – znów średnio – zabiera 43 proc. tego, co zapłaci pracodawca.

Polacy zarabiają za mało
Hasło, że Polacy zarabiają za mało, jest bardzo chwytliwe. Problem w tym, że próba regulowania tego przez państwo jest bardzo ryzykowna. Andrzej Sadowski, prezydent Centrum im. Adama Smitha od ponad ćwierć wieku zwraca uwagę kolejnym ekipom, że w Polsce płaca jest haniebnie wysoko opodatkowana. Skoro rządzący tłumaczą, że akcyza na alkohol i papierosy ma zniechęcić ludzi do ich spożywania, to do czego ma zniechęcić opodatkowanie pracy na etacie, które w ujęciu całorocznym sięga nawet 80 proc. wynagrodzenia? W efekcie praktycznie wszyscy nieźle zarabiający kombinują, jak przestać płacić ten klin, czyli omijają etat. Stąd jednoosobowe firmy świadczące usługi dla 1–2 kontrahentów.

Wysokiej klasy specjalista na etacie płaci 32 proc. podatku plus składki ZUS. „Oszczędności” z racji bycia przedsiębiorcą sięgają więc miesięcznie nawet kilkudziesięciu tysięcy złotych. To właśnie tych ludzi próbuje „upolować” rząd PiS, starając się znieść roczny limit 30-krotności możliwej składki ZUS. Lata temu bowiem Trybunał Konstytucyjny uznał, że skoro istnieje maksymalna wypłacana emerytura, to musi również istnieć maksymalna składka. Tych kosztów (nazywanych brzydko przez ekonomistów „klinem podatkowym”) nie próbowała obniżyć w Polsce żadna władza. Sektor prywatny zatem kombinuje, zatrudniając ludzi na tzw. umowach śmieciowych, czyli bez etatu, a sektor publiczny hojnie płaci, ponieważ nie dba o wynik. W sektorze publicznym w 2019 r. w pierwszym półroczu „na rękę” pracownik budżetówki dostawał ok. 500 zł więcej niż ten z firmy prywatnej (3890 zł wobec 3340 zł).

Prosta prawda
Wysokość płac jest wypadkową podaży i popytu na rynku pracy. Relatywnie jej niski wskaźnik w Polsce wynika z faktu, że od drugiej połowy lat 90. zintensyfikowano proces otwierania polskiej gospodarki na konkurencję firm z bogatych krajów UE (w 1998 r. zniesiono większość ceł na produkty przemysłowe). Dlatego zaczęło masowo rosnąć bezrobocie. Dziś osób bez pracy w Polsce praktycznie nie ma, ale musimy pamiętać, że po wejściu do UE w 2004 r. 2 mln ludzi aktywnych zawodowo opuściło ją w poszukiwaniu pracy, a drugie tyle nie mogło jej znaleźć w kraju. Jest to mało doceniany negatywny skutek przystąpienia Polski do UE. Zagraniczna konkurencja utrudniła rozwój polskiego przemysłu, który generuje najwięcej dobrze płatnych miejsc pracy (na przykład w Korei Południowej średnia płaca w przemyśle jest prawie dwa razy wyższa, niż w usługach). To stworzyło sytuację, w której pracodawcy nie musieli podnosić pensji pracownikom w takim stopniu, jak rosła ich produktywność, bo i tak mieli nadwyżkę chętnych do pracy.

Rozwiązaniem problemu nie jest jednak administracyjne podnoszenie płacy minimalnej czy inne próby wymuszenia na pracodawcach oddania większej części zysków pracownikom. Wysoki odsetek wynagrodzeń przeznaczany dla pracowników w Korei Południowej nie wynikał z przepisów prawa ani z pozycji związków zawodowych (należy do nich tylko 10 proc. pracowników, to jeden z najniższych wskaźników w krajach OCECD, niższy nawet niż w Polsce). W wyniku polityki budowania silnego krajowego przemysłu doprowadzono do tego, że odsetek bezrobotnych jest tam jednym z najniższych na świecie i wynosi tylko 3 proc. Pracodawcy muszą więc dobrze zapłacić, by przyciągnąć pracowników, a pensje to kwestia wysokiej rynkowej stawki za pracę. Rozwiązaniem nie jest też dopłacanie zagranicznym inwestorom za to, że otwierają firmy w Polsce. Z analizy Jakuba Grońca opublikowanej przez Narodowy Bank Polski w 2009 r. „Determinants of the Labor Share” („Determinanty wysokości udziału płac w dochodzie narodowym”) wynikało, że to właśnie zagraniczne firmy działające w Polsce oddają pracownikom najmniejszą część zarobku, znacznie mniejszą, niż polskie prywatne i państwowe spółki. Najlepiej zawierzyć prostym prawdom: im niższe podatki i większa swoboda działalności gospodarczej, tym lepsze zarobki pracowników.

Poprzedni artykuł
Następny artykuł

FMC27news