Podpisana przez Donalda Trumpa umowa handlowa z Chinami była mu bardzo potrzebna przed listopadowymi wyborami.
W wypadku jej braku ucierpiałby jego wizerunek skutecznego negocjatora, który potrafi dbać o interesy zwykłych Amerykanów.
Ceremonii podpisania porozumienia z chińskim wicepremierem Liu He przyglądał się nestor amerykańskiego establishmentu, Henry Kissinger. Uradowany, że po wielu miesiącach trudnych rozmów udało mu się wreszcie doprowadzić do zawarcia formalnego porozumienia, Donald Trump powołał się na słowa swojego zięcia, Jareda Kushnera, który miał mu przekazać słowa uznania liczącego 97 lat polityka. „Jak prezydentowi udało się to w ogóle przepchnąć?” – miał zapytać będący wyraźnie pod wrażeniem Kissinger.
Faza pierwsza
Zawarte porozumienie zostało określone jako „Faza pierwsza”, która ma posłużyć jako ważny wstęp do prowadzenia dalszych negocjacji. Radość Trumpa nie dziwi, gdyż w wielu obszarach rzeczywiście udało mu się osiągnąć korzystny dla niego rezultat. Jak jednak wskazuje wielu komentatorów, najważniejsze jest teraz to, jak bardzo Chiny rzeczywiście będą wprowadzały w życie postanowienia umowy, gdyż niektóre z nich wymagają niemałych wyrzeczeń. Strona chińska zgodziła się przede wszystkim na utrzymanie 25-procentowych odwetowych stawek celnych nałożonych przez USA na chiński eksport o wartości łącznie 250 mld dolarów. W przypadku grupy dóbr konsumpcyjnych (głównie kurtek, obuwia, wyświetlaczy), których sprzedaż wynosi łącznie 120 mld dol., Amerykanie zgodzili się obniżyć stawkę z 15 do 7,5 proc. W zamian za to Chiny utrzymają nałożone w ramach odwetu stawki celne wynoszące od 5 do 25 proc. na towary o wartości 110 mld dol. Największym ustępstwem ze strony Chin, a jednocześnie punktem porozumienia, który budzi największe wątpliwości, jest jednak zobowiązanie się do zwiększenia w latach 2020–2021 importu ze Stanów Zjednoczonych o 200 mld dol. w porównaniu do 2017 roku. Oznacza to, że wartość towarów sprowadzanych z USA przez Chińczyków będzie musiała wzrosnąć w ciągu najbliższych 12 miesięcy aż o 54 proc., co wydaje się dziś niezwykle mało prawdopodobne. Ten punkt porozumienia wydaje się najbardziej kontrowersyjny, gdyż można śmiało zakładać, że niejawna część prowadzonych rozmów dotyczyła tego, które z państw na świecie zostanie w ten sposób najbardziej poszkodowane. Amerykanom zależy najbardziej na tym, aby Chińczycy kupowali od nich więcej towarów rolniczych oraz energii. Aby spełnić warunki podpisanej właśnie pierwszej fazy porozumienia, Pekin musiałby więc zdecydować się na zmianę dostawców produktów sojowych (które dziś sprowadza z m.in. z Brazylii), ropy naftowej (kupowanej choćby w Arabii Saudyjskiej) czy też ciekłego gazu ziemnego (nabywanego w Katarze). Tak naprawdę więc pozornie dwustronna umowa między Chinami a USA ma na wskroś multilateralny charakter, gdyż będzie wymagała dokonania licznych modyfikacji w zakresie obrotu handlowego z krajami trzecimi.
O głosy farmerów
W roku wyborczym dla Donalda Trumpa szczególnie istotne było objęcie umową sektora rolniczego. Po jej podpisaniu amerykański prezydent zwrócił się do senatora ze stanu Kansas, zapewniając, że farmerzy na pewno będą szczęśliwi. Trump, jak wiadomo, wygrał poprzednie wybory, zagospodarowując właśnie liczne głosy z prowincji, o których pozostali kandydaci, forsujący usilnie liberalną agendę, wyraźnie zapomnieli. Obiecując, że ogromne zakupy dokonywane przez Chińczyków będą dotyczyły m.in. sektora rolniczego (docelowo 40 mld dol. rocznie), zapewnił sobie miliony głosów. Dodatkowo prezydent USA zadeklarował warty prawie 30 mld dol. program wsparcia dla rolników, którzy w ciągu ostatnich miesięcy zostali poszkodowani przez konflikt celny z USA. Komentując podpisanie umowy, Trump stwierdził: „Wspólnie naprawiamy błędy przeszłości oraz zapewniamy przyszłość opartą na gospodarczej sprawiedliwości i bezpieczeństwie dla amerykańskich pracowników, rolników i rodzin”.
Jak można było przewidzieć, Trump został skrytykowany przez przedstawicieli Partii Demokratycznej, którzy w czasie, gdy w Białym Domu trwała uroczystość podpisywania umowy z Chinami, rozpoczynali w Izbie Reprezentantów procedurę impeachmentu. Trump musiał zresztą przerwać swoją długą przemowę, gdyż dano mu znać, iż republikańscy parlamentarzyści są pilnie potrzebni do głosowania. Zdaniem opozycji umowa sfinalizowana przez Trumpa zapewnia tylko pozorny triumf, gdyż nie rozwiązuje najważniejszych i najbardziej palących problemów. Za takie zaś uważa się m.in. kradzież amerykańskich technologii, stosowanie subsydiów dla chińskiego przemysłu czy też przestępczość wirtualną. Choć demokraci lubią przedstawiać się jako trybuni zwykłych Amerykanów, wypowiadając te słowa pokazali, że w gruncie rzeczy najbardziej obchodzi ich obrona interesów korporacji. To właśnie one tracą dziś miliardy dolarów na chińskich praktykach. Opozycja słusznie zwróciła przy tym uwagę na fakt, że poleganie na chińskich obietnicach może się okazać niezwykle zawodne, gdyż Pekin nie ma na ogół żadnych większych skrupułów, aby złamać oficjalnie postanowienia, jeśli tylko uzna, że naruszają one jego interesy. Tak było choćby wiosną 2019 roku, gdy amerykańscy negocjatorzy poinformowali już nawet o dobiciu targu, aby dowiedzieć się później, że strona chińska jednostronnie wycofała się z ustaleń. Zdaniem Trumpa najbardziej problematyczne kwestie sporne zostaną omówione później, zapewne już po jego nader prawdopodobnej reelekcji. Ustalając ograniczenie deficytu handlowego, prezydent pokazał, że nie można lekceważyć jego zdolności negocjacyjnych, które wypracował, prowadząc przez lata swój własny biznes. Próba wpłynięcia na Chiny, aby zaprzestały kradzieży technologii i łamania praw własności intelektualnej, może być jednak zadaniem równie wymagającym co niegdyś nakłonienie Sowietów do ograniczenia zbrojeń. Przejmowanie zachodnich technologii stanowi od lat jedno z głównych założeń strategicznych chińskiego państwa, podobnie jak stosowanie pomocy publicznej dla swoich flagowych marek. Skuteczne wpłynięcie na Chińczyków, aby wycofali się z tego rodzaju praktyk, wymagałoby swoistego rodzaju cudu.
Powody do niepokoju
Chiny zadeklarowały także, że wycofają się z polityki manipulowania juanem w celu wzmocnienia eksportu. Choć brzmi bardzo pozytywnie, również i w tym wypadku nie brak wątpliwości, czy Państwo Środka nie stworzyło tylko pozorów, chcąc zyskać na czasie. Z perspektywy chińskiej główną korzyścią jest bowiem przede wszystkim upływający czas. Świadomy tego jest także Donald Trump, który po spotkaniu miał wyrazić niepokój w związku z chińskim programem zbrojeń. Chiny mają wciąż ogromną nadwyżkę budżetową w wymianie z USA i wieloma innymi państwami świata, prowadzą agresywną politykę przejęć na całym świecie i po cichu wygrywają także wojnę technologiczną. W ostatnim czasie mają wprawdzie wiele powodów do zmartwień w związku z hamującą gospodarką oraz rosnącym długiem, lecz niemal każdy dzień wzmacnia ich pozycję kosztem USA. Trump zawarł więc umowę skrojoną pod nadchodzące wybory, wymusił na Chinach ważne zmiany w strukturze importu, lecz najbardziej problematycznych kwestii wciąż nie rozwiązał. Z perspektywy globalnej najbardziej istotne wydaje się to, że być może po raz pierwszy od lata 2018 roku Chiny i USA zaprzestaną na dłuższy czas nakładania odwetowych ceł. Po kilkunastu miesiącach awantury obie strony mają chwilowo dosyć.