21.3 C
Warszawa
czwartek, 10 października 2024

Festung Niemcy

Europejskie media biją na alarm, że niemiecka polityka zagraniczna znalazła się w martwym punkcie.

Dlaczego sen o globalnej mocarstwowości zamienił się w koszmar oblężonej twierdzy?

W 2018 r. minister spraw zagranicznych Niemiec Sigmar Gabriel zapowiedział, że Berlin podejmie starania o stałe członkostwo w Radzie Bezpieczeństwa ONZ, obok takich mocarstw jądrowych jak USA, Chiny i Rosja. Komentarz Deutsche Welle nie pozostawiał złudzeń: „Niemcy aspirują do statusu globalnej potęgi. Od czasu zakończenia II wojny światowej przeszły długą drogę demokratycznej i wolnorynkowej transformacji, co upoważnia do wzięcia większej odpowiedzialności za losy Europy i świata”. Kropkę nad przysłowiowym „i” postawiła ówczesna minister obrony, a obecna szefowa Komisji Europejskiej Ursula von der Leyen, która opowiedziała się za pokojową obecnością Bundeswehry w gorących punktach świata. Mocarstwowe aspiracje berlińskich elit spotkały się jednak z mieszanymi uczuciami obywateli. Wyniki badań socjologicznych wykazały, że Niemcy popierają wzrost znaczenia kraju na arenie międzynarodowej. Z tym że raczej politycznymi metodami, poprzez soft power wynikającą z potencjału ekonomicznego.

Natomiast ekspedycyjna polityka wojskowa spotkała się ze zdecydowanie mniejszym entuzjazmem. Obecność militarna w misjach pokojowych i stabilizacyjnych, ale bez aktywnego udziału w akcjach zbrojnych. Tak brzmi społeczny konsensus. Został wypracowany na życzenie lewej i zielonej strony sceny politycznej oraz młodego pokolenia. „Niemiecka młodzież jest bardzo kosmopolityczna, a jednocześnie skoncentrowana na sobie i nie chce obciążać się polityką”, narzekał „Süddeutsche Zeitung”. Procesy dochodzenia do samodzielnej, a z pewnością większej roli w ramach Unii Europejskiej oraz wspólnoty euroatlantyckiej nie są w przypadku Niemiec nowością. Chodziło raczej o ich oficjalne wyartykułowanie. W 2018 r. priorytety strategii zagranicznej ogłosiła Angela Merkel. Według pani kanclerz Europa powinna kroczyć w następującym szyku: „Najpierw musimy opracować niezbędne technologie, aby dogonić gospodarczo USA i Chiny. Następna jest wspólna polityka migracyjna. Trzecim zadaniem jest wzmocnienie strefy euro, tak aby uczynić ją konkurencyjną w procesach globalizacji. Na koniec Europa musi się nauczyć występować jednym frontem na arenie międzynarodowej i być zdolna do samodzielnej obrony”. Ostatnie zdanie odnosiło się do pomysłu Europejskiej Inicjatywy Obronnej, francuskiej idei europejskiej armii, podchwyconej przez Niemcy z chwilą, gdy Donald Trump skrytykował państwa Starego Kontynentu za niedostateczne finansowanie NATO. Tak czy inaczej, exposé Merkel można zinterpretować jako apel do Zjednoczonej Europy. Lub hasło wyznaczające kierunek dalszego marszu. Otwartym pozostaje pytanie, pod jaką flagą: unijną czy niemiecką?

Kanclerz w tym samym przemówieniu rozwiała wątpliwości: „Zdajemy sobie sprawę, że jesteśmy w początkowej fazie budowy wspólnej polityki zagranicznej i obronnej”. Podparła się cytatem z papieża Franciszka: „Europa nabierze nadziei tylko wtedy, gdy otworzy się na przyszłość”. Jak skomentował przemówienie francuski „Le Point”: „ Merkel najwidoczniej pozazdrościła Macronowi uścisków z Donaldem Trumpem”. A jeszcze bardziej stałego miejsca Francji w RB ONZ, dogryzł francuski tygodnik, pytając, czy oświadczenie kanclerz jest wyrazem niemieckich aspiracji mocarstwowych w świecie. Faktycznie w latach 2016–2018 Berlin coraz głośniej mówił o konieczności zwiększenia międzynarodowej aktywności, zwłaszcza w takich kwestiach jak ochrona globalnego ładu, wewnętrzne reformy UE, zakończenie konfliktu ukraińskiego lub zmniejszenie napięcia z Rosją na wschodniej flance NATO. W tym samym czasie były prezydent Aleksander Kwaśniewski mówił w wywiadzie dla Deutsche Welle: „Europie potrzebny jest nowy impuls, nie można bez końca odkładać rozwiązania narastających problemów. Los Unii, jak nigdy dotychczas, zależy od niemieckiej aktywności. Niemcom przypada po prostu kluczowa rola: są największą potęgą gospodarczą i razem z Francją pozostają silnikami napędowymi Europy”. Z tym że w przeciwieństwie do egoistycznej polityki Pałacu Elizejskiego, skoncentrowanego na postkolonialnych interwencjach oraz próbach wewnętrznych reform dokonywanych kosztem UE, zagranicznym instrumentem Niemiec stały się wielostronne negocjacje wychodzące daleko poza ramy Europy. Wpływowy tytuł „Handelsblatt” wyrażający opinie biznesu pisał z dumą: „Berlin nie chce się wydawać pieniędzy na wojnę, stawiając na rozbrojenie”.

Potwierdzeniem oczekiwań sterników niemieckiej gospodarki były inicjatywy kolejnego ministra spraw zagranicznych Heiko Maasa na forum ONZ. W ubiegłym roku zaproponował cały pakiet tematów do wspólnych uzgodnień. Zaczął od kwestii klimatycznych, które sugestywnie zilustrował wizją nieodległych wojen o wodę i żywność, które wywołają migracyjne tsunami. Skończył na przedstawieniu koncepcji „stabilnego, czyli zrównoważonego rozwoju stosunków międzynarodowych”. U źródeł takiego myślenia leży fakt, że dotychczasowy porządek międzynarodowy, który zdał egzamin podczas zimnej wojny, już się niestety przeżył. Nowego jeszcze nie ma, bo potrzeba czasu na stworzenie sprawnych instytucji odpowiadających wyzwaniom przyszłości. Z trybuny Zgromadzenia Ogólnego ONZ Maas zachęcał do współdziałania: „Kompromis w takich kwestiach jak: globalizacja, cyfryzacja, migracja i ekologia nie oznacza przecież zdrady interesów własnego kraju”. Podsumowaniem niemieckiej wizji świata była propozycja „Sojuszu multilateralistów”. W uproszczeniu jest to pomysł stojący w opozycji do koncepcji przedstawianych przez Donalda Trumpa, Władimira Putina, brazylijskiego prezydenta Jaira Bolsonaro czy w jakiejś mierze Viktora Orbána i Jarosława Kaczyńskiego. Ich ideę można streścić krótko: „Nadszedł czas patriotów, do nich należy przyszłość”. Chodzi oczywiście o prymat narodowych interesów nad wartościami uniwersalnymi, wspólnotowymi, acz mocno naginanymi przez najsilniejszych dla partykularnych korzyści. Na przykład tak Francja wykorzystuje zjednoczoną Europę. Tymczasem Berlin proponuje „oparcie relacji międzypaństwowych o wielostronne porozumienia, które pozwolą każdemu sygnatariuszowi uzyskać uprzywilejowaną pozycję w stosunkach z pozostałymi uczestnikami”. Trochę niejasne, ale na brak zaangażowania czy – co najważniejsze – chęci nie można narzekać. Zwłaszcza wobec wniosków Konferencji Bezpieczeństwa w Monachium, które można streścić w słowach: „Świat rozpadł się na kawałki; aby stworzyć nowy porządek, nie wystarczy jednak zbieranie skorupek”. Jak ocenia „Der Spiegel”: „Model zaproponowany przez Maasa nie przewiduje elitarności reglamentowanej na wzór G7 lub G20, tylko kardynalną reformę instytucji międzynarodowych oraz modyfikację wielostronnych umów”. Przykłady? Choćby ONZ, która z forum rozwiązywania konfliktów stałaby się instytucją zapobiegania wojnom. Oczywiście wymagałoby to bezwarunkowej zgody wszystkich członków. Złośliwie można dodać, że także stałej obecności Niemiec w Radzie Bezpieczeństwa.

Oblężona twierdza
Formalnym potwierdzeniem aktywności Berlina na arenie międzynarodowej jest udział w szeregu inicjatyw europejskich lub wręcz globalnych, mających na celu wygaszenie ognisk zapalnych lub rozładowanie sytuacji konfliktowych. Zacznijmy od wojny rosyjsko-ukraińskiej i formatu normandzkiego, w którym oprócz Berlina negocjują: Paryż, Moskwa i Kijów. Ostatnie spotkanie w styczniu tego roku spotkało się z miażdżącą krytyką. „Krym ani Donbas nikogo nie interesują. To zła wiadomość dla Ukrainy, że Paryż i Berlin umywają ręce” – tak czeska politolog Tereza Spencerowa komentuje wyniki szczytu. Dodaje przy tym, że celem Merkel i Macrona nie jest pomoc Ukraińcom, tylko nowe rozdanie w ekonomicznych i politycznych relacjach z Putinem. „Gospodarka, głupcze”, można by rzec, bo rosyjski rynek kusi. Nic dziwnego, że ukraiński ekspert Michaiło Goczar mówi z rozgoryczeniem: „Niemcy jednym oświadczeniem mogliby zmusić Putina do wycofania armii. Wystarczyłoby, żeby Merkel powiedziała: zamrażamy nasz udział w bałtyckich gazociągach i ograniczamy zakup rosyjskiego paliwa”. Tłumaczenie, że program neutralnej ekologicznie gospodarki wymaga zastąpienia węgla i atomu rosyjskim surowcem dla przemysłu jakoś nie przekonuje. Szczególnie wobec tysięcy zabitych cywilów i zrujnowanej gospodarki naszego wschodniego sąsiada.

Niemcy są i chcą być nadal kluczowym partnerem ekonomicznym i technologicznym Moskwy, o czym świadczą dane Wschodniego Komitetu Gospodarczego, organizacji wspierającej niemieckie firmy we wschodniej części Europy. A propos, jak sugeruje „Bild”, uporczywe i nad wyraz dziwne przywiązanie Merkel do Nord Stream ma być wynikiem rosyjskiego oddziaływania na niemiecki biznes. Mówiąc wprost: również korumpowania berlińskich polityków. Tymczasem polityczne wsparcie Merkel dla rzekomo komercyjnego projektu gazowego jest przeszkodą dla stosunków nie tylko z Ukrainą, ale także z Polską, Danią i państwami bałtyckimi. Flirt Merkel z Putinem nie ogranicza się do gazociągów. Niemcy były głównym promotorem powrotu Rosji do Zgromadzenia Parlamentarnego Rady Europy. Dziś Rosjanie mogą na tym forum bezkarnie zaprzeczać prawdzie historycznej o współpracy Stalina i Hitlera w rozpętaniu II wojny światowej.

Na tym nie koniec, o czym świadczą rozmowy Merkel–Putin w sprawie gazowego tranzytu przez Ukrainę. Gdy Berlin mami Kijów kontynuacją, Putin wykorzystuje dialog do szantażowania Wołodymyra Zełenskiego. Gazociąg bałtycki urósł także do rangi największego problemu w relacjach niemiecko-amerykańskich. Pod koniec ubiegłego roku Waszyngton nałożył bowiem sankcje na zachodnich udziałowców projektu. „Handelsblatt” wtedy na serio wzywał do zastosowania ekonomicznych retorsji, co nawet przyćmiło spór Waszyngtonu z Berlinem o niedostateczną wielkość finansowania niemieckiego wysiłku militarnego w ramach NATO. Merkel z najwyższym trudem udało się opanować nastroje prorosyjskiego lobby, choć twardo zanegowała „prawo USA do eksterytorialnych sankcji”. Na nic zdał się też wywiad Heiko Maasa dla portalu Delfi, w którym zapewnił Litwę, Łotwę i Estonię: „że w sprawach bezpieczeństwa możecie na nas liczyć, jak na samych siebie”. Czarę goryczy przelała najnowsza inicjatywa niemiecko-rosyjska w sprawie Libii. Symultaniczne mediacje w Berlinie i Moskwie nie doprowadziły do powstrzymania libijskiej wojny domowej. Po raz kolejny udowodniły jedynie, że Putin odgrywa kluczową rolę w afrykańskiej i bliskowschodniej układance. To on łaskawie zezwolił, aby Berlin włączył się do jego gry. Dlatego Europa zastanawia się, z jakiego powodu Merkel idzie pokornie na pasku Putina? Nawet lojalny zazwyczaj wobec niemieckiego rządu „Süddeutsche Zeitung” stawia tezę, że kanclerz straciła na Kremlu status twardego partnera negocjacji, stając się za to jedynie skromnym petentem.

Ten paradoks wyjaśnia portal Politico. „Rządzącej koalicji CDU/CSU udało się złamać dwa powojenne filary niemieckiej polityki zagranicznej. Pierwszym było strategiczne partnerstwo z USA, drugim nieufne, jeśli nie otwarcie wrogie traktowanie Rosji”. Problem w tym, że Merkel nie wzniosła na ich miejscu nowej konstrukcji, adekwatnej do zmiany polityki amerykańskiej oraz rosnącej bezczelności Moskwy. Mówiąc prościej, nie wypracowała nowej formuły relacji z Trumpem ani nie pokazała Putinowi nieprzekraczalnej granicy. Dlatego nawet agencja RIA Nowosti pyta złośliwie, jako to możliwe, że po trzynastu latach kanclerstwa Merkel Niemcy utraciły status podpory Europy, zamieniając się w europejskie piąte koło u wozu? Patrząc na skutki niemieckiej dyplomacji, Berlin z pewnością stał się oblężoną twierdzą. Popatrzmy: konflikt z USA, historyczny i gazowy spór z Europą Środkową i Wschodnią, uzależnienie polityczne od Rosji. Wreszcie rozłam i niepewna przyszłość duetu z Francją, który miał wytyczać kierunki rozwoju Unii Europejskiej. A jeśli już o UE mowa, nie można również zapominać o sprzecznościach rozrywających strefę euro. Agencja Bloomberg cytuje wyniki analizy, nomen omen, niemieckiego ośrodka Center for European Policy (CEP), zgodnie z którymi na wprowadzeniu wspólnej waluty wygrał tylko Berlin. Niemcy pozostają największym producentem dóbr konsumpcyjnych i koszty importu drenują zasoby finansowe pozostałych państw. Ponadto jednokierunkowy przepływ gotówki czyni z niemieckich bankierów największych wierzycieli i kredytodawców strefy. Wszystkiemu jest winna zasada dyscypliny finansowej, która uniemożliwia krajom Eurolandu dewaluację walutową, czyniącą opłacalnym ich własny eksport.

Polska czy Francja?
W świetle powyższego globalne, lecz utopijne inicjatywy Maasa wydają się dowodem słabości i postępującego niezrozumienia Niemiec na arenie międzynarodowej. Cierpliwość Europy jest na wyczerpaniu. Przyznając rację Aleksandrowi Kwaśniewskiemu, chyba już każdy dostrzega gołym okiem lawinę problemów stojących przed UE. W jednym z najnowszych wydań redakcja „Der Spiegel” ocenia: „Polityka zagraniczna Niemiec jest sparaliżowana, a partnerzy, w tym Polska, mocno zaniepokojeni”. „Berlin z flegmatyzmem reaguje na piekielne tempo zmian”. Pytaniem zasadniczym jest reakcja światowych mocarstw: USA, Chin i Rosji, które mogą wykorzystać niemiecką lukę w Europie. Lista zarzutów jest tak długa jak pozorowana aktywność zagraniczna gabinetu Merkel. „W istocie Berlin nie ma żadnej strategii bliskowschodniej, irańskiej, o problemie rosyjskim nie wspominając”, grzmi „Der Spiegel”. Przyczyn jest z pewnością wiele, poczynając od gospodarki. Niemcy z trudem wybroniły się przed recesją. Według francuskiego ekonomisty Patricka Artusa „niemiecki przemysł tkwi w przeszłości”. Produkuje dobra, na które słabnie globalny popyt, nie umiejąc się dostosować do postindustrialnej, cyfrowej rzeczywistości, w której wygrywają rynki finansowe i sfera usług. W tych kwestiach Niemcy dały się wyprzedzić USA i Chinom o całe długości.

Kolejnym problemem jest tożsamość. Niemieckie społeczeństwo rozdziera konflikt pomiędzy otwarciem i nacjonalizmem. Rozłam przekłada się na niemożność odpowiedzi: jakim państwem chce być w przyszłości Niemiecka Republika Federalna? Kierunek polityki migracyjnej, gospodarczej rewolucji 4.0, a także strategia konsumpcyjna i socjalna, składają się na węzeł gordyjski, którego nie umieją rozwiązać tradycyjne partie polityczne, ustępując popularności siłom skrajnym. Trzecim pakietem obaw jest zewnętrzny odbiór niemieckiej siły. Jak wykazały badania socjologiczne przeprowadzone z okazji trzydziestej rocznicy zburzenia muru berlińskiego, zachodnia część Europy na czele z Francją obawia się niemieckiego potencjału. Paradoksalnie inaczej jest we wschodniej części kontynentu. Państwa bałtyckie, a szczególnie Grupa V4 na czele z Polską, postrzegają Berlin jako stabilnego partnera ekonomicznego. Dlatego, jak sugeruje „Die Welt”, „Niemcy muszą sobie zadać pytanie, gdzie jest ich miejsce w Europie?”. Rok 2019 był czasem narastających sprzeczności francusko-niemieckich oraz przesądził o brexicie, po którym UE będzie mniejsza, polityka europejska zaś twardsza. Jak dodaje węgierski politolog Boris Kalanoky, przyczyna tkwi w odejściu od osi Paryż–Berlin na rzecz polityk narodowych, czyli historycznych struktur państwowych. W tym zakresie Europa Środkowa ma ogromną przewagę nad Francją, nawiązując do idei monarchii habsburskiej lub Mitteleuropy, wreszcie naszego Międzymorza. Tylko polska i czeska wymiana handlowa z Niemcami jest warta rocznie 140 mld euro, wyprzedzając wartość obrotów niemiecko-amerykańskich.

Jednak czynnikiem przesądzającym jest potencjał geostrategiczny i polityczny V4 o wiele większy od francuskiego. I taką prawidłowość zaczyna dostrzegać niemiecka dyplomacja, kierując uwagę ku Warszawie. Drzwi wyważać nie trzeba. Polska ma po Francji najbardziej rozbudowaną bazę instytucjonalnego dialogu z Berlinem. Minister Jacek Czaputowicz od dawna deklaruje otwarcie Polski na relacje z Niemcami. Od ubiegłego roku nasze stanowisko znajduje nad Łabą coraz większe zrozumienie. Minister Maas deklaruje publicznie: „Potrzebujemy Polski w pierwszym szeregu UE”. Zmianie oficjalnego stanowiska towarzyszy medialne ocieplenie polskiego wizerunku. Stawiając na szali wartości i pragmatyzm, Berlin wybiera korzyści, jakie daje zacieśnienie współpracy z Warszawą. Jeśli w 2018 r. kontakty dwustronne były oceniane jako „niemrawe”, dziś niemiecki rząd mówi o potrzebie „lepszego zrozumienia Polaków” i twierdzi, że „więcej nas łączy, niż dzieli”. „Występują pomiędzy nami poważne różnice zdań, trzeba o nich mówić, ale te różnice nie mogą nas fundamentalnie podzielić” – mówi Maas. Czy Polska i nasz region pomogą wyjść Niemcom z pułapki oblężonej twierdzy i za jaką cenę? Zdrowy rozsądek podpowiada, żeby polsko-niemieckiego przełomu dokonać kosztem Moskwy.

Poprzedni artykuł
Następny artykuł

FMC27news