e-wydanie

5.1 C
Warszawa
czwartek, 25 kwietnia 2024

Jak trwoga to do… bankiera

Mario Draghi otrzymał misję utworzenia technicznego rządu, który ma za zadanie wyprowadzenie Włoch z poważnych tarapatów. Sposób, w jakim zarządzał wcześniej Europejskim Bankiem Centralnym pokazuje, że nadzieje żywione wobec jego osoby mogą być jednak nieco na wyrost.

W ostatnich latach coraz bardziej upowszechnia się dość nietypowy zwyczaj, zgodnie z którym wiodącymi politykami zostają osoby posiadające bogate doświadczenie w systemie bankowym. Dawniej powierzanie teki ministra czy też misji utworzenia rządu pracownikowi sektora bankowego było czymś rzadko spotykanym, gdyż rodziło obawy, iż tego rodzaju nominacja przyczyni się do negatywnej reakcji społecznej i domysłów, czy za wszystkim nie stoi czyjś partykularny interes. Świat jednak szybko się zmienia i w ostatnim czasie mamy wręcz prawdziwy wysyp osób pełniących ważne stanowiska publiczne, które wcześniej robiły karierę w wielkich bankach. Wystarczy tylko wspomnieć o urzędującym prezydencie Francji Emmanuelu Macronie czy też polskim premierze Mateuszu Morawieckim, którzy nad wyraz sprawnie odnaleźli się w nowym dla siebie, politycznym środowisku. Wpływ na to ma bez wątpienia fakt, iż zarządzanie państwem przypomina coraz mocniej prowadzenie wielkiej korporacji. O ile dawniej administracja publiczna kierowała się swoją własną, biurokratyczną logiką, o tyle obecnie coraz częściej korzysta z rozwiązań w zakresie zarządzania, kreowania wizerunku czy też komunikacji z opinią publiczną, które od lat sprawdzają się w środowisku korporacyjnym.
Technokrata na trudne czasy
Równie istotne jest także to, iż nowoczesne państwa znajdują się nierzadko w tak trudnym gospodarczo momencie, iż rządy osób ze środowiska finansowego wydają się wręcz najlepszym możliwym rozwiązaniem ze względu na trudne do podjęcia decyzje. Politycy wolą zresztą, gdy wszelkie cięcia, zwolnienia i redukcje dokonują wynajęci przez nich zewnętrzni fachowcy i „technokraci”, gdyż negatywna reakcja społeczna nie spada wówczas bezpośrednio na nich.
We Włoszech środowiska, które sprawowały dotąd władzę, doszły do wniosku, że nadszedł taki właśnie moment. Z dużych europejskich krajów jedynie Hiszpania ucierpiała bardziej w wyniku pandemii, a i tak Italia musi mierzyć się z lawiną kłopotów. W krytycznym drugim kwartale ubiegłego roku jej PKB spadło aż o 12,8 proc., a w całym roku o ok. 9 proc. Bezrobocie zaczyna zaś przekraczać powoli barierę 10 proc. Z tego właśnie powodu Włochy mają otrzymać największą część z unijnego budżetu na lata 2021-27 – aż 200 mld euro.
Dotychczasowy rząd Giuseppe Contego nie wytrzymał presji związanej z zarządzaniem kryzysowym i zaczął tracić poparcie. Dzieła dopełnił były premier Matteo Renzi, który wycofał swoją partię Viva Italia z koalicji w następstwie sporu o krajowy plan odbudowy. Nie mając wyboru, Conte podał się do dymisji, kończąc tym samym istnienie gabinetu, który został sformowany we wrześniu 2019 r. w wyniku porozumienia lewicowej Partii Demokratycznej i Ruchu Pięciu Gwiazd. Rządy te okazały się bardzo nieudane, a początkowo antysystemowy Ruch przekształcił się w międzyczasie w prawdziwy bastion establishmentu.
Byle nie Salvini
Dymisja Contego sprawiła, że na liberalne elity Włoch padł przez moment blady strach w związku z możliwością rozpisania wcześniejszych wyborów. Gdyby taki scenariusz miał dojść do skutku, w nowym parlamencie zdecydowanie więcej głosów mogłyby bowiem zdobyć ugrupowania konserwatywne. Oprócz Matteo Salviniego, który rządził już Italią ku zgrozie całej liberalnej Europy, w ostatnim czasie na horyzoncie pojawiło się także narodowo-konserwatywne ugrupowanie Bracia Włosi, które wspólnie z Ligą Północną Salviniego mogłoby liczyć na nawet 40 proc. głosów. Tego rodzaju koalicja mogłaby całkowicie zmienić kurs polityczny Włoch, które w okresie rządów Demokratów i Ruchu 5 Gwiazd forsowały intensywnie lewicową agendę kulturową. Powrót Salviniego do władzy oznaczałby także spory zwrot w polityce europejskiej i wzmocnienie sił eurosceptycznych. Niewykluczone, że Włochy dołączyłyby do Polski i Węgier współtworząc koalicję stanowiącą w pewnych punktach przeciwwagę dla głównego nurtu.
Na taki scenariusz nie ma jednak, póki co, liczyć, gdyż oprócz możliwego powtórnego powierzenia misji utworzenia rządu przez Contego, pojawiła się możliwość, że premierem zostanie znany bankier Mario Draghi. Lewica liczy na to, że skuteczne i pragmatyczne rządy byłego szefa Banca d’Italia powstrzymają negatywne trendy w sondażach i umożliwią lepszy start w kolejnych wyborach. Draghi ma więc do spełnienia rolę ratownika i specjalisty od wychodzenia z kryzysu, który pozwoli jednocześnie przetrwać lewicowym formacjom kryzysowe miesiące.
Weteran walk o euro
Czy jednak 74-letni ekonomista jest w stanie sprostać pokładanym w nim nadziejom? Włoch obejmował stery Europejskiego Banku Centralnego w 2011 r., a więc jeszcze przed kryzysem zadłużenia krajów strefy euro. Po ośmiu latach przewodzenia tej instytucji deklarował z dumą, że „bitwa o euro została” wygrana, ale nawet jeśli miał rację, to było to pyrrusowe zwycięstwo. Epokę Draghiego zapamiętamy jako prawdziwy festiwal kolejnych tur luzowania ilościowego, a także redukcji stóp procentowych. W ich efekcie obecne władze finansowe mają coraz mniejsze pole manewru, gdyż polityka stosowana przez Draghiego i szefów innych banków centralnych skończyła się powszechnymi już dziś ujemnymi stopami. Przez ponad dekadę od wybuchu poprzedniego kryzysu EBC nie uczynił praktycznie nic, aby uzdrowić stan finansów całej Europy. Oficjalnie Draghi występował jako zwolennik głębokich reform w ramach EBC oraz całej strefy euro, lecz jego czyny nie potwierdzały bynajmniej tych dążeń.
W reakcji na powierzenie przez prezydenta Sergio Matarellę misji tworzenia rządu Draghiemu, rynki finansowe zareagowały z wielkim entuzjazmem. Rządy wpływowego bankiera dają sporą szansę na stabilizację, a ze zdaniem przemysłu i sektora finansowego musi się liczyć nawet Matteo Salvini. Jego Liga Północna cieszy się poparciem biznesu z północy kraju, dla którego Draghi to dość racjonalny wybór na trudne czasy.
Były szef Europejskiego Banku Centralnego to bez wątpienia osoba, której rządy pozwalają uniknąć dużej niepewności. Daje wręcz pewność, że nie będzie sięgał po niepopularne i niekonwencjonalne metody i skupi się przede wszystkim na administrowaniu środkami, które Włochom przyznano w ramach nowego budżetu UE. Problem polega jednak na tym, że zarówno Włochom, jak i całej Unii Europejskiej, stosowanie tych samych metod radzenia sobie z kryzysem może przynieść jedynie dalsze pogłębienie gospodarczego marazmu. Ogromne środki, które od początku pandemii EBC przeznaczył na podtrzymanie płynności korporacji i zasypanie deficytów państw członkowskich przyczyniły się do dość mizernych rezultatów. Wiele europejskich firm ma już dziś status zombie i nie jest w stanie generować przychodów pomimo otrzymywania kolejnych zastrzyków pieniężnych. Podobnie sprawy mają się w przypadku samych Włoch, które w następstwie pandemii zwiększyły drastycznie poziom zadłużenia (już prawie 158 proc. PKB), a ich obecna sytuacja nie rokuje zbyt dobrze w kontekście szybkiego odrabiania poniesionych strat.
Jeżeli dziś wiele osób wiąże z osobą Draghiego tak wielkie nadzieje na wyjście z kryzysu, warto przypomnieć im, iż obecnie Europejski Bank Centralny jest właścicielem aż 30 proc. długu państw członkowskich strefy euro. Głównym winowajcą takiego stanu rzeczy jest nie kto inny, jak Mario Draghi, w czasie kadencji którego podjęto decyzję o rozpoczęciu tego rodzaju zakupów. W pewnym sensie to właśnie on umożliwił podtrzymywanie wegetacji włoskiej gospodarki i dlatego ciężko upatrywać w nim osobę, która miałaby przynieść jakikolwiek przełom. Włochy niestety nie wykorzystały szansy na nowe otwarcie, jaką dawała pandemia i popełniają wciąż te same błędy.

Najnowsze