Błędem jest mniemanie, iż przedsiębiorcy duzi i mali stanowią w gruncie rzeczy jednolitą grupę o wspólnych interesach, a różnią się jedynie skalą działalności. Jest wręcz przeciwnie – ich interesy są dokładnie sprzeczne.
Inspiracją dla tego felietonu stał się artykuł Jakuba Wozinskiego pt. „Wielki biznes na barykadach rewolucji” („GF” nr 28–29/2020) – a konkretnie wątek, w którym autor wyraża zdziwienie, iż wielkie korporacje wspierają skrajnie lewicowy, neomarksistowski i anarchistyczny ruch Black Lives Matter, którego uliczna aktywność przejawia się m.in. w dewastowaniu i plądrowaniu sklepów należących do tychże korporacji, nie wspominając już o wojującej antykapitalistycznej agendzie BLM. Przecież, zauważa zdroworozsądkowo red. Woziński, to podcinanie gałęzi, na której się siedzi.
Dlaczego liderom biznesu nie zapala się czerwona lampka? W tekście padają dwa wyjaśnienia – wojna kulturowa, która przeniknęła również do globalnych koncernów oraz chęć przypodobania się liberalno-lewicowym salonom i skrajnym politykom, którzy – tu dodam od siebie – już za chwilę mogą rządzić Ameryką. To wszystko prawda, jednak sądzę, że niepełna. Osobiście zaproponowałbym trzy zazębiające się ze sobą odpowiedzi. Zacznijmy od wspomnianej wojny kulturowej. Jej matecznikiem są kampusy najbardziej prestiżowych uczelni, których absolwentami są korporacyjne kadry zarządzające. Tak się składa, że na amerykańskich uczelniach od dawna panuje zasada „no platform” oznaczająca, że z ideologicznymi przeciwnikami nie ma żadnej płaszczyzny do dyskusji, wsparta ideologią tzw. safetismu (od safety – bezpieczeństwo). Wedle założeń safetismu przestrzeń uniwersytecka ma stanowić strefę bezpieczeństwa chroniącą przed konfrontacją z nieakceptowanymi w campusowej, skrajnie lewicowej bańce poglądami w imię zachowania psychicznego dobrostanu jej członków. W praktyce sprowadza się to do agresywnej cenzury i rugowania wszelkich treści kontestujących lewicowy światopogląd oraz głoszących je osób, włącznie z nieprawomyślnymi wykładowcami, których pod naciskiem zradykalizowanych studentów albo się usuwa, albo zmusza do milczenia.
I właśnie ów safetism wraz z podejmującymi zawodową karierę młodymi ludźmi został przeniesiony do świata biznesu oraz mediów. Głośnym echem odbiła się sprawa zwolnienia zasłużonego redaktora „New York Times’a” Jamesa Benneta po tym, jak zezwolił na zamieszczenie artykułu republikańskiego senatora wzywającego do użycia Gwardii Narodowej i armii w celu spacyfikowania zamieszek po śmierci George’a Floyda. Zwolnienie nastąpiło wskutek presji młodych pracowników gazety. James Bennet należał do starszego pokolenia liberałów, kultywującego jeszcze resztki szacunku dla dialogu i wolności słowa – jego ukształtowani na safetismie następcy już takich skrupułów nie mają.
Druga odpowiedź na pytanie, dlaczego wielki biznes wspiera BLM, jest natury czysto praktycznej. Jak wspomniałem niedawno w felietonach traktujących o upadku klasy średniej, błędem jest mniemanie, iż przedsiębiorcy duzi i mali stanowią w gruncie rzeczy jednolitą grupę o wspólnych interesach, a różnią się jedynie skalą działalności. Jest wręcz przeciwnie – ich interesy są dokładnie sprzeczne. Wielkie koncerny dążą bowiem do globalnego oligopolu, a z tej perspektywy patrząc, reszta ludzkości stanowić ma ich klientelę oraz zasób potencjalnej siły roboczej, najlepiej maksymalnie zatomizowanej i wykorzenionej. Radykalna lewica ze swą ideologią wymierzoną we własność, rodzinę i tradycyjne struktury społeczne jest tu naturalnym, taktycznym sojusznikiem. By urzeczywistnić ten cel, globalne korporacje działają z zimną, bezwzględną logiką psychopaty, w której nie ma miejsca na drobny biznes i szerzej – niezależną klasę średnią. Wielki biznes jest w stanie odżałować kilka zdewastowanych sklepów, nie zbiednieje od tego. Natomiast drobny przedsiębiorca, dla którego splądrowany przez zrewoltowany motłoch sklep był całym dorobkiem życia i jedynym źródłem utrzymania, przypłaci zniszczenia bankructwem. Kiedyś przedsiębiorca pragnący pozbyć się rywala wynajmował bandę zbirów, którzy podpalali konkurencyjną fabrykę. Dziś załatwia się to nieco inaczej… Można to uznać za nową formę dumpingu. Klasyczny dumping polega na sprzedawaniu towarów poniżej kosztów, by po wykoszeniu konkurencji odbić sobie chwilowe straty podnoszeniem cen i efektem skali na opanowanym rynku. W omawianym przypadku wielki biznes godzi się na straty w wyniku zamieszek, ponieważ jednocześnie ofiarami padają konkurujący z nim drobni przedsiębiorcy.
No i wreszcie kwestia polityczna. Obecne światowe korporacje generalnie sprzyjają liberalnej lewicy, a w USA demokratom. Wspierając ruch BLM i zadymiarzy z Antify w charakterze lodołamacza mającego utorować swym sojusznikom powrót do władzy, w oczywisty sposób liczą na późniejszą wdzięczność, np. podatkową. Idę o zakład, że jeżeli Trump przegra jesienne wybory, nagle skończą się zamieszki, nieudolne dotąd lokalne władze w demokratycznych stanach zaczną wykazywać się zdecydowaniem, BLM po spełnieniu kilku drugorzędnych postulatów powróci do fazy przetrwalnikowej, zaś postępowy biznes przystąpi do konsumowania swych najnowszych zdobyczy.