Wygląda na to, że głównym wygranym białoruskiego kryzysu jest Rosja. Kreml wmanewrował Łukaszenkę w sytuację, wyjściem z której jest przekazanie władzy ludziom Moskwy. Wraz z białoruską niepodległością.
Po czterech miesiącach ulicznych protestów sytuację na Białorusi zwykło się określać słowem „pat”! Tak dotychczasowy wynik starcia reżimu i demokratycznej opozycji postrzega większość ekspertów, a za nimi media.
Jedyny beneficjent
Do głowy przychodzi także parafraza zaczerpnięta z literackiej spuścizny Ericha Marii Remarque’a: „Na Białorusi bez zmian”. Jednak co bardziej wnikliwi obserwatorzy wydarzeń, a także polityki Moskwy wiedzą, że to pozory.
Na naszych oczach Kreml rozgrywa intrygę, dzięki której staje się głównym beneficjentem „białoruskiej jesieni”. Nie na darmo moskiewska Ruś zdobywała polityczne arkana będąc wasalem mongolskich chanów. Gambit Putina tkwi głęboko w azjatyckiej tradycji zdrady sojusznika. Dowody?
Wśród bezmiaru rozbieżności pomiędzy Moskwą i Zachodem, w kwestii przyszłości Aleksandra Łukaszenki panuje zgodność. Z punktu widzenia Waszyngtonu, stolic unijnych i Moskwy dyktator musi odejść.
Najdobitniej świadczy o tym złudny pat. Mimo zaostrzających się wciąż represji, brutalnych pobić, masowych aresztowań i politycznych mordów, wciąż trwa równie masowy protest obywatelski. Białorusini, którzy wyszli na ulice po sierpniowej farsie wyborów prezydenckich, nie zamierzają z nich zejść.
To prawda, że przesilenia nie widać. Ani dyktator nie spacyfikował oporu demokratycznej opozycji, ani tym bardziej opozycja nie przejęła steru władzy. Równie zaskakująca wydaje się teza, że pat z całą premedytacją spowodowała Moskwa.
Obecna sytuacja jest bowiem fragmentem wielopiętrowej intrygi, w której kremlowskimi kukiełkami są obie strony sporu, ale także Zachód na czele z państwami wspierającymi demokratyczną transformację Białorusi.
Po brutalnej aneksji Krymu i rozpętaniu wojny na Ukrainie, Europa ze zdziwieniem obserwuje miękką, a wręcz niezdecydowaną reakcję Moskwy na białoruskie przeciąganie liny.
Jednak zachowanie Putina, które zakrawa na bierność, jest niczym innym, tylko wyrachowaną metodą. Mówiąc prościej, to pragmatyczna strategia utrzymania Białorusi w rosyjskiej strefie wpływów, a jednocześnie pozbycia się niewygodnego Łukaszenki.
Zamysł jest prosty. Rękami białoruskiej opozycji wspieranej przez kraje demokratyczne, Moskwa zagoniła dyktatora w ślepy narożnik. Dziś Łukaszenka wie, że straci władzę bez względu na okoliczności. Zdaje sobie sprawę, że musi odejść, a klucz do uratowania głowy trzyma Moskwa. Gwarancje bezpieczeństwa daje tylko kontrolowane przekazanie władzy ludziom, których wskaże Kreml.
Białoruski detoks
Taką sytuację uświadomił dyktatorowi rosyjski minister spraw zagranicznych, który gościł w Mińsku. Wizyta Siergieja Ławrowa, podobnie jak wcześniejsze spotkanie Putin-Łukaszenka w Soczi, wygląda na gest bezwarunkowego poparcia dla dyktator i tak też odebrały postawę Moskwy światowe media. Tylko nieliczne zapytały o cenę, bo Ławrow przyjechał na Białoruś ze słonym rachunkiem do zapłacenia. Jesienią Rosja przyznała Łukaszence 1 mld dolarów kredytu stabilizacyjnego. Zgodziła się również subsydiować białoruską gospodarkę kompromisowymi cenami gazu i ropy naftowej.
Jest tajemnicą Poliszynela, że dzięki surowcowym dotacjom dyktator może opłacać milicję i armię dochodami z reeksportu rosyjskiej ropy po znacznie wyższych cenach.
Ławrow publicznie przypomniał więc o deklaracjach złożonych Putinowi. Nie mówił o konkretach, ale rosyjska dyplomacja zadbała, aby świat się dowiedział, że chodzi o reformę konstytucyjną. Jej przeprowadzenie Łukaszenka obiecał kremlowskiemu patronowi w Soczi.
Referendum ma zmienić ustrój Białorusi z republiki nominalnie prezydenckiej na parlamentarną. Odbierze więc prawnie kompetencje dyktatorowi i przekaże parlamentowi, a zatem rządowi. Jeśli nie chodzi o demokrację, bo ta nie leży w interesie Kremla, to o co?
Powtórzmy: obowiązujący od czterech miesięcy pat w starciu reżimu z opozycją udowodnił, że po 26 latach Białorusini nie wyobrażają sobie dalszej obecności Łukaszenki na scenie politycznej.
Wie o tym Moskwa i Zachód, tyle że Rosja nie może dopuścić do przejęcia steru rządów przez opozycję. Następna po Ukrainie, Armenii, a ostatnio Mołdawii „kolorowa rewolucja” oznaczałaby, że w paradzie skorumpowanych dyktatorów uczestniczy już tylko Putin. Zatem pora, aby na ulice wyszli protestować Rosjanie.
Jeśli nie Łukaszenka, to kto może stanąć na straży moskiewskich interesów na Białorusi, wiążąc ten kraj nadal z rosyjską strefą wpływów i zapobiegając rzeczywistej demokratyzacji?
Odpowiedź na takie pytanie brzmi: nowy Łukaszenka, tyle że w wielu wcielaniach. Na przykład spikera parlamentu, kluczowych ministrów i premiera rządu, obdarzonych większymi kompetencjami.
Nie od dziś wiadomo, że politykę „dziel i rządź” uprawia się łatwiej, manipulując wieloma ambitnymi politykami o silnych aspiracjach władzy.
Okres „kolektywnego Łukaszenki” to także dobra okazja do własnościowego przejęcia najcenniejszych aktywów decydujących o białoruskiej suwerenności. Na przykład rafinerii, rurociągów oraz koncernu nawozów sztucznych i przemysłu obronnego. Czego jak czego, ale pereł w koronie państwowej gospodarki Łukaszenka bronił przed Moskwą jak lew.
Ponadto wielogłos wpływów będzie sprzyjał odbudowie sieci agentów wpływu. W trosce o własne bezpieczeństwo dyktator również dbał o zachowanie odpowiednich proporcji. Raz na kilka lat przestawiał jak puzzle cały aparat biurokratyczny. Wreszcie kolektywny Łukaszenka ma dla Putina najważniejsza zaletę. W odróżnieniu od Ukraińców Białorusini nie łączą dążeń do pluralizmu politycznego z antyrosyjskością. Wręcz przeciwnie, nawet opozycja nie wymachuje hasłami akcesu do UE lub co gorsza NATO.
Białorusini zdają sobie sprawę ze skali ekonomicznego uzależnienia od Rosji, w tym surowców. Rosja jest także jedynym rynkiem zbytu dla miejscowej produkcji, a więc partnerem handlowym.
Spisanie toksycznego Łukaszenki na straty wzmocni tylko prorosyjskie sympatie w białoruskim społeczeństwie, nadszarpnięte poważnie siłową pomocą udzielaną Łukaszence.
Szczur w narożniku
Najpierw jednak Kreml musiał białoruskiego dyktatora do narożnika. Pod wpływem protestów przestał obracać się mechanizm państwowy. Bunt przeciwko dyktatorowi podniosły najpierw reżimowe media, a potem prokuratorzy. Odmawiać wykonania rozkazów zaczęła nawet milicja.
Wtedy pomocną dłoń wyciągnął Putin. Dyplomaci ostrzegli kluczowe stolice Europy, że za Mińsk, pozostający na moskiewskiej orbicie, umierać nie warto. Taki sam przekaz o gotowości do siłowej interwencji otrzymała białoruska opozycja.
W tym samym czasie, wobec oporu miejscowych dziennikarzy, medialny przekaz zaczęli kreować kremlowscy propagandyści. Odpowiednio strategią coraz ostrzejszych represji zajęły się rosyjskie służby specjalne, kierując na Białoruś funkcjonariuszy różnych szczebli i profesji.
Według informacji Moskiewskiego Centrum Carnegie, Łukaszenka wyłączył z działania cywilny aparat władzy i otoczył się generalicją. Dziś jest zdany wyłącznie na siłowików, którzy nabierają coraz większego apetytu na władzę.
Zdaniem analityków Carnegie, to wśród nich trzeba szukać następcy dyktatora w okresie przejściowym. Moskwa potrzebuje czasu do zrekonstruowania białoruskiej sceny politycznej i wykreowania zbiorowego Łukaszenki.
W jakiej sytuacji znalazł się dyktator? Najprościej mówiąc, bez wyjścia. Opozycja nie zamierza ustępować pola, wciąż wyprowadzając na ulice dziesiątki tysięcy ludzi. Białorusini, włącznie z reżimowymi elitami i aparatem władzy, nie chcą dalszych rządów Łukaszenki.
Już kilka lat temu w drzazgi rozpadła się umowa ze społeczeństwem. Polegała na bierności obywatelskiej w zamian za stabilizację i perspektywę siermiężnego dostatku. Dziś dyktator trzyma się kurczowo stołka, podparty wyłącznie bagnetami wiernych służb specjalnych i wojsk wewnętrznych. To siła kierowana przez generalicję zdeterminowaną, tak samo jak Łukaszenka, obawą przed rozliczeniem z odpowiedzialności.
To jeszcze jeden skutek manipulacji Moskwy. Brutalne pacyfikacje zostały zaplanowane przez rosyjską FSB i są przez nią kierowane. Funkcjonariusze i żołnierze, którzy wykonują rozkazy i generałowie, którzy je wydają, doskonale wiedzą, że nie mogą liczyć na amnestię.
Pójdą za Łukaszenką do momentu, gdy Putin powie: „Dość!”. Później będą służyć jego następcom, byle tylko nie dopuścić do przejęcia władzy przez opozycję, która ich osądzi. Dlatego siły demokratyczne mają rację, bijąc na alarm. Reforma konstytucyjna została napisana nie pod dyktando Moskwy, ale po prostu na Kremlu. Jej celem, poza usunięciem niewygodnego dla Putina dyktatora, jest pozbawienie Białorusi niepodległości.
Opozycja wie także, że Zachód nie kiwnie palcem, ryzykując otwarcie kolejnego po Ukrainie frontu hybrydowej wojny z Rosją. Tak, Unia Europejska uchwaliła sankcje wobec dyktatora i ludzi z jego najbliższego otoczenia, ale to wszystko, co zrobiła.
Nie padły deklaracje materialnej i politycznej pomocy, które postawiłyby relacje Brukseli i Moskwy na ostrzu noża. Formuła dyplomatyczna o pomocy, której białoruskim siłom demokratycznym udzielają „poszczególne państwa UE”, jest żenująca. Dowodzi niestety skuteczności mongolskiej intrygi, dzięki której Putin pozbywa się toksycznego Łukaszenki, odbiera Białorusi niepodległość, a zarazem mówi Europie: wara od mojej strefy geopolitycznej.