-1 C
Warszawa
piątek, 22 listopada 2024

Hillary Clinton. Suma wszystkich win

Jeśli Donalda Trumpa dotknie impeachment, postawimy w stan oskarżenia Hillary Clinton, obiecują republikanie. Wiedzą, co mówią, bo lista jej nieetycznych postępków jest bardzo długa. Szykuje się wybuchowy skandal. Z drugiej strony, jak to możliwe, że Hillary, mająca krew na rękach, uważa się za demiurga, który opowiada Ameryce i światu o moralności, prawie, nauczając demokracji?

Republikanie postawili sprawę jasno. „Na impeachment Donalda Trumpa odpowiemy oskarżeniem byłych demokratycznych prezydentów”. Takie oświadczenie w imieniu Partii Republikańskiej złożył wpływowy senator John Cornyn.
„Jeśli dobrym pomysłem jest oskarżenie Donalda Trumpa, co z byłymi demokratycznymi prezydentami? Pomyślcie o tym i zróbmy to, co najlepsze dla kraju” – tak brzmi twitterowy wpis senatora cytowany przez agencję Reutera. Nie są to ostrzeżenia na wyrost, choć demokraci mają obecnie nieznaczną większość w obu izbach Kongresu. Do amerykańskiej tradycji należy zmiana proporcji. Polityczna statystyka wskazuje, że republikanie mogą odzyskać kongresową przewagę w wyborach uzupełniających 2023 r.
Dlatego wskazując na niekonstytucyjność wszczęcia procedury impeachmentu powoli ujawniają atutowe karty. Oprócz Baracka Obamy asem w rękawie jest Hillary, żona byłego prezydenta Billa Clintona, sekretarz stanu w administracji Obamy i dwukrotna kandydatka do zameldowania w Białym Domu.
To nie żarty, bo jak komentuje Reuter: „Po krótkiej chwili ponadpartyjnej solidarności wywołanej zamieszkami na Kapitolu, wielu republikanów w Senacie sprzeciwia się procesowi Trumpa”. Jeśli ostrzeżenie dotyczy prezydentów, to tym bardziej innych wpływowych polityków Partii Demokratycznej, których nie chroni immunitet. Według telewizji Fox News, na czele peletonu znajduje się Hillary Clinton. Wprawdzie nie grozi jej formalny impeachment, jednak ma tyle na sumieniu, że wystarczy na niejeden proces karny, który odeśle ją w polityczny niebyt.
Niezrównoważona
„Ojej! Przyszli, spojrzeli, a on umarł”. Słynną maksymę Juliusza Cezara sparafrazowała, zanosząc się śmiechem, Hillary Clinton na wieść o okrutnym końcu libijskiego dyktatora Muammara Kadda-fiego.
Lub inaczej: co można powiedzieć o osobie, która roześmiana od ucha do ucha reaguje na śmierć dowolnego człowieka? Na myśl przychodzi definicja psychopatii.
Zbyt ostry osąd? Wobec tego inny przykład. W 2007 r. Clinton starała się po raz pierwszy o prezydencką nominację demokratów. Stanęła w szranki z partyjnym konkurentem Barackiem Obamą. Wydając na polityczną reklamę niebagatelną kwotę 5,3 mln dolarów, Hillary była pewna sukcesu. Przecież sondaże dawały jej poparcie 40 proc. wyborców o liberalnych poglądach, a więc miała znaczną przewagę nad rywalem.
Niestety zaliczyła iście bokserski cios. Sympatycy partii odwrócili się od niej, gdy media ujawniły brudne sprawki demokratycznego establishmentu. Nepotyzm, korupcja, „mafijna symbioza z wielkim kapitałem” – to tylko wybrane epitety, które padały na forach społecznościowych pod adresem Clinton i jej męża Billa.
Skandal wylał się apelem partyjnych dołów o zmianę wizerunku, a przede wszystkim potrzebą nowych twarzy. Rezultat? Podczas finalnej konwencji demokratów w stanie Iowa Clinton dostała 29 proc. głosów elektorskich, tymczasem „nowa twarz” Obama aż 38 proc.
Hillary zrezygnowała z kandydowania i przekazała swoje poparcie konkurentowi, ale nie bezinteresownie. W dzień po prezydenckiej inauguracji Barack Obama mianował Clinton sekretarz stanu, czyli szefową amerykańskiej dyplomacji. Ta nie zasypiała gruszek w popiele. Jak gumką myszką wycierała z głów Amerykanów wizerunek skorumpowanej, nieprzystępnej, nadambitnej i przemądrzałej Hillary. W przestrzeni publicznej pojawiły się scenki rodzajowe: „Hillary z płaczem przyznaje się do błędów”, „Troskliwa matka Hillary opiekuje się córką”, „Hillary łoży na ochronę miejsc amerykańskiej pamięci narodowej”.
Wszystko to fałsz, co ujawniła kolejna kampania. W 2015 r., po dwóch kadencjach Obamy w Białym Domu, Clinton otrzymała upragnioną nominację prezydencką demokratów. Wydawało się, że tym razem nic nie stanie na drodze do Gabinetu Owalnego. Przecież jej republikański rywal wydał na kampanię 5,6 mln dolarów, z czego ponad 3,5 mln to darowizny amerykańskich emerytów! Kwota śmiechu warta, podobnie jak darczyńcy. Hillary zawsze miała dobre notowania w korporacyjnym biznesie. Poparła ją Wall Street. Nic dziwnego, że suma darowizn przekroczyła 125 mln dolarów.
I znowu klęska. Media ujawniły, że Clinton ma krew na rękach. Gdy była szefową dyplomacji, wydarzył się nieprzyjemny incydent. Wygląda na to, że Kaddafi zemścił się zza grobu.
W 10. rocznicę zamachu na nowojorskie wieże WTC islamscy fanatycy zamordowali amerykańskiego ambasadora w Libii. John Christopher Stevens zginął uduszony dymem wewnątrz płonącego budynku konsulatu USA w Bengazi. Wraz z nim żywcem spalił się szyfrant. Jedynie oficerowi Secret Service udało się wydostać z ognia.
Rok później komisja śledcza Kongresu udowodniła, że przyczyną tragedii był bałagan w Departamencie Stanu. Zarzuciła Clinton zaniedbania w 29 epizodach. Wówczas Hillary odpierała negatywne reakcje opinii publicznej udawaną pokorą. Na kluczowym przesłuchaniu w Kongresie, transmitowanym przez główne telewizje, posypała głowę popiołem mówiąc, że bierze odpowiedzialność na siebie. Jednocześnie wyrzuciła z pracy kilku wysoko postawionych urzędników, z których zrobiła typowe kozły ofiarne. Tyle że prawda wyszła na jaw dopiero podczas kampanii prezydenckiej 2016 r.
Nieznani sprawcy włamali się na serwer z prywatną korespondencją Hillary. Okazało się, że prywatną skrzynkę poczty elektronicznej sekretarz stanu wypełniają poufne i tajne e-maile z waszyngtońskiej centrali oraz placówek dyplomatycznych USA na całym świecie. W liczbie, bagatela, 30 tys. listów. Gdy afery nie udało się zamieść pod dywan, śledztwo wszczęło FBI. Musiało, bowiem z ujawnionych e-maili wynikało, że do libijskiej tragedii doprowadziło lekceważenie obowiązku tajemnicy państwowej oraz łamanie procedur. Takie zarzuty media podniosły wobec Clinton. Terroryści znali plany ambasadora Stevensa z dokładnością co do godziny i dobrze przygotowali atak. Gorzej, że przecieki z prywatnej, a więc niezabezpieczonej skrzynki najprawdopodobniej kosztowały życie innych.
Biznesmeni, dyplomaci i żołnierze USA są stałymi celami zamachów terrorystycznych na całym świecie. W czasie gdy sekretarz stanu łamała notorycznie zasady bezpieczeństwa korespondencji, zginęło lub zostało porwanych co najmniej kilkunastu Amerykanów.
Rzecz jasna Donald Trump ujawnił aferę, po raz wtóry grzebiąc szanse Clinton na fotel prezydencki. Hillary uniknęła jednak odpowiedzialności karnej. Śledztwo FBI było „w sprawie”, a nie „przeciwko” byłej sekretarz stanu. Szef biura James Comey zrobił wszystko, aby docisnąć hamulec postępowania. W ostatecznym rachunku FBI potwierdziło zaniedbania i niefrasobliwość łamaną przez lekceważenie. Wszystko, tylko nie odpowiedzialność karną. Biuro odmówiło przekazania formalnego wniosku o ściganie sprawcy Departamentowi Sprawiedliwości, który pełni funkcje prokuratury. No cóż, James Comey gra przecież z Barackiem Obamą i małżeństwem Clintonów w jednej drużynie. Należy do „arystokracji Partii Demokratycznej”.
Mściwa
Po przegranej w wyborach prezydenckich w 2016 r. Clinton pozostała już tylko zemsta na zwycięzcy. W odwecie za polityczną klęskę, o którą mogła obwinić jedynie siebie, dokonała prowokacji, która jak żadna podzieliła Amerykanów, uderzając w prestiż USA.
W 2017 r. na politycznej scenie wybuchła bomba. Media ujawniły tzw. dossier Christophera Stee-le’a. Weteran brytyjskich służb specjalnych na podstawie zebranych rzekomo materiałów szpiegowskich oskarżył Donalda Trumpa o spisek z Rosją. Chodziło o biznesowe wizyty przyszłego prezydenta w Moskwie, podczas których został jakoby nagrany w intymnych sytuacjach z prostytutkami. Kompromitujące kadry miały być oczywiście sprawką FSB, z czego wynikał twardy wniosek Steele’a: w celu uniknięcia skandalu Trump dał się zwerbować jako agent wpływu Putina.
Burza, która rozpętała się w USA, zyskała nazwę Russiagate. Tym razem FBI zabrało się raźno do dzieła, przy okazji niszcząc kariery lub wsadzając do więzień kilku współpracowników prezydenta. Zostali oskarżeni o współudział w nieudowodnionym, a jak się później okazało nieistniejącym przestępstwie. Przez rok specjalna komisja śledcza pod dowództwem prokuratora federalnego Roberta Muellera próbowała dokopać się do dowodów winy Trumpa. I nic. Podobnie brzmiał wniosek komisji dochodzeniowej Kongresu.
Wreszcie Donald Trump uderzył pięścią w stół i sam polecił prokuratorowi generalnemu, aby wyjaśnił, kto stoi za wyjątkowo brudną prowokacją. Okazało się, że to Hillary Clinton, co udowodniły materiały FBI odnalezione i opublikowane przez dyrektora narodowego wywiadu USA.
John Ratcliffe przedstawił czarno na białym, że za planem kompromitacji prezydenta od początku do końca stał komitet wyborczy Partii Demokratycznej. Pomysłodawczynią była niedoszła pani prezydent. Taką wersję potwierdził zresztą przyparty do muru Steele. Trzeba przyznać, że projekt Russiagate pokonanej, acz mściwej konkurentki był pomyślany z rozmachem. Potwierdził to osobiście Donald Trump na antenie telewizji Fox News. W kwietniu 2019 r. poinformował, że zlecił prokuratorowi generalnemu Billowi Barrowi zbadanie jeszcze jednego wątku.
Chodzi o bliskiego współpracownika prezydenta z okresu kampanii wyborczej Paula Manaforta, skazanego co prawda za niepłacenie podatków, tym niemniej chodzi o trop dziwnych kontaktów Clinton z ukraińskimi służbami specjalnymi.
Otóż prokurator generalny Ukrainy Jurij Łucenko przeprowadził wewnętrzne postępowanie wyjaśniające, w jaki sposób z Kijowa wyszły materiały oskarżające Manaforta o spisek z Moskwą. Jak ujawniło śledztwo, wysoki funkcjonariusz ukraińskiego biura antykorupcyjnego przyznał, że to on stoi za aferą. Został do tego namówiony przez ludzi ze sztabu Clinton, aby pomóc odwrócić uwagę od jej własnej odpowiedzialności za skandal elektronicznej korespondencji.
Wypowiedź Trumpa dla Fox News potwierdziło dziennikarskie śledztwo Politico. To portal, który o sympatię do byłego prezydenta trudno posądzić. W 2017 r. ujawnił, że ukraińscy oligarchowie obawiając się o korupcyjne interesy w USA pragnęli „zaszkodzić Trumpowi”, uniemożliwiając jego zwycięstwo wyborcze. To rozwiązanie zagadki.
Na marginesie, mściwość Clinton wobec Trumpa nie ma końca. To Hillary mową nienawiści publikowaną przez „The New York Timesa” i „The Washington Post” stała się motorem napędowym impeachmentu byłego prezydenta. I nie tylko, zważywszy na nawoływania do polowania na czarownice, czyli wykluczenia ze społeczeństwa 75 mln sympatyków Trumpa. Wykańczanie przeciwników politycznych w imię własnej kariery Clinton ma we krwi, nawet jeśli pochodzą z jej własnej partii. Bodaj najwięcej mógłby o tym powiedzieć przywódca lewego skrzydła demokratów Bernie Sanders, nieetycznie, acz podręcznikowo spacyfikowany przez Hillary.
Socjalista z przekonań był w 2015 r. niebezpieczną konkurencją w wyścigu po nominację prezydencką. Cieszył się sporą popularnością wśród białych liberałów i ogromną wśród lewicującej młodzieży. W porównaniu z „ludzkim wymiarem” Sandersa, Clinton wypadała publicznie jak żona Ludwika XVI.
Dla przypomnienia, gdy głodne kobiety Paryża prosiły królową o pomoc, wyraźnie zdziwiona Maria Antonina palnęła: „No, jeśli nie mają chleba, mogą przecież jeść ciasteczka”. Wydaje się, że Clinton osiągnęła ten sam pułap arystokratycznej pychy i alienacji. Nie przeszkodziło jej to jednak rzucać Sandersowi wszelkich kłód pod nogi. Urządziła konkurentowi medialny blackout. Sprawiła, że areopag Partii Demokratycznej odmówił socjaliście finansowego wsparcia. Wreszcie dopuściła się odpowiednika afery Watergate. Ludzie z jej sztabu wykradli Sandersowi pytania przygotowane na debatę prezydenckich kandydatów Partii Demokratycznej. Nie trzeba dodawać, że odpowiadała płynnie z nosem w notatniku z gotowcami.
Kiedy Sanders zaczął zwracać uwagę na wewnątrzpartyjną dyskryminację czy też oznaki jawnego faworyzowania Clinton, został okrzyknięty przez waszyngtońską arystokrację paranoikiem i wyznawcą konspiracyjnych teorii.
Skorumpowana?
W ostatniej fazie kampanii prezydenckiej media bliskie Donaldowi Trumpowi rozpoczęły narrację poświęconą korupcji związanej z Fundacją Billa i Hillary Clintonów. Oczywiście w tonacji „możliwej”, zważywszy na kaliber zarzutów. Może powodem była widoczna nietykalność Hillary, zapewniana przez sieć demokratycznych wpływów w wymiarze sprawiedliwości i organach ścigania? Kto nie wierzy, niech posłucha byłego prezydenta jądrowego supermocarstwa Donalda Trumpa, który ze zdziwieniem stwierdził, że jego własna administracja sabotuje polecenia swojego zwierzchnika.
Najlepszym dowodem, mówił Trump w Fox News, jest los dochodzenia w sprawie Fundacji Clintonów. Mimo że prezydent powołał w tym celu specjalnego prokuratora, po dwóch latach śledztwo nie posunęło się zbytnio do przodu. Tym niemniej wiele o działalności prezydenckiej pary mówią rezultaty kontroli, którą po doniesieniach medialnych musiało wszcząć FBI. Publiczne zarzuty mówiły o dosłownej i politycznej korupcji, bowiem przedmiotem sprawdzenia była „wymiana ogromnych darowizn na wpływy w najwyższych władzach USA”.
Z kolei prawników Biura zainteresowały raporty finansowe. Kluczowe pytanie brzmiało: czy są zgodne z amerykańskim ustawodawstwem podatkowym? Choć kontrola została zainicjowana w 2018 r., okresem, któremu poświęcono szczególną uwagę, były lata 2009-2013. To czas pierwszej kadencji Baracka Obamy, wówczas gdy Hillary pełniła obowiązku sekretarz stanu.
Kolejne już dochodzenie FBI znowu nie zakończyło się dla Clinton oskarżeniem ani innymi konsekwencjami karnymi. Stało się tak mimo rewelacji brokera giełdowego, który miał styczność z fundacją.
Anonimowo powiedział mediom: „Właściwą rolą organizacji Clintonów jest sprzedaż usług politycznych, w tym dostępu do najbardziej wpływowych kręgów Waszyngtonu”.
„Fundacja Clintonów to nielegalna kasa łapówek, które wpłacają zagraniczne rządy w zamian za kontakt z pierwszymi osobami w państwie”. Jak dodał, „takiej ściemy nie było w polityce od lat, tymczasem amerykańskie media nie mają zamiaru nagłaśniać skandalu”.
Gołosłowne? W 2019 r. Deutsche Welle tłumaczyła słuchaczom, że milion dolarów wpłaconych Clintonom przez rząd Angeli Merkel to nie łapówka, tylko wkład w projekt ekologiczny. Sprytne? No pewnie.
Giełdowy analityk wyraził również przekonanie o niezwykle głębokich powiązaniach obojga Clintonów z Wall Street. „Bankierzy wspierają Hillary dla własnej wygody. Wall Street chce jej udziału w życiu publicznym w zamian za forsowanie swoich reguł gry zamaskowanych demokracją. Dzięki temu rynki finansowe stoją ponad prawem i żaden bankier winny światowemu kryzysowi 2008 nie trafił do więzienia”.
Być może to skrajna i jednostkowa opinia, jednak o mało transparentnym sposobie finansowania Fundacji wiele opowiedzieli asystenci Billa Clintona. Już w 2016 r. ujawnili, że podatki Ameryka-nów za pomocą prawnych manipulacji zasilały prywatną działalność pary prezydenckiej.
Portal Politico zebrał materiały, które jednoznacznie dowiodły, że administracja Obamy szczodrą ręką wydzielała Fundacji subsydia rządowe, których wysokość w żaden sposób nie była usprawiedliwiona działaniami społecznymi, doradczymi czy po prostu obywatelskimi „Clinton Foundation”. Z prawnego punktu widzenia wszystko było legalne, o czym świadczą raporty General Services Administration. GSA to federalna agencja zajmująca się obsługą i kontrolą całej administracji rządowej USA.
Tym niemniej, jak zauważył Politico, „Clintonowie najwyraźniej przestali dostrzegać granicę pomiędzy służbą państwową Hillary w roli sekretarz stanu, prywatną działalnością Hillary we własnej organizacji pozarządowej, a wreszcie kandydowaniem tej samej Hillary w wyborach prezydenckich”. „Gdzie tu etyka i miejsce na sumienie?” – pytał portal, wskazując Fundację jako ogniwo łączące wszystkie wcielenia Clinton.
Na tym nie koniec, bo podejrzenia o co najmniej brak etyki, jeśli nie korupcję polityczną dotyczą także okresu samej kampanii prezydenckiej 2016 r. Z raportów finansowych wynika, że w tym czasie kasa Partii Demokratycznej była jeśli nie pusta, to mało zasobna. Chcąc zdobyć fundusze na kampanię, Clinton dokonała cudu. W krótkim czasie wygłosiła 51 wykładów dla najróżniejszych organizacji prawniczych, lobbystycznych i gospodarczych. Uzyskała za nie okrągłą kwotę 11 mln dolarów.
Pytań pod adresem Hillary Clinton jest z pewnością więcej, jednak jak twierdzi telewizja Fox News odpowiedzi nie będzie, a przynajmniej nie szybko. Wygrana Joego Bidena postawiła krzyżyk na wszystkich postępowaniach, sprawdzeniach i dochodzeniach wszczętych podczas prezydentury Donalda Trumpa.
Ponadto nad publicznym wizerunkiem demiurg amerykańskiej polityki czuwa kohorta liberalnych mediów, które jak gęste sito cenzurują nieprzychylne wzmianki o Clinton. Nieprzypadkowo „The Hill” nazwał zwycięstwo Bidena rezultatem „przyjacielskiego sojuszu demokratów i sieciowych platform komunikacyjnych”. Otwartym pozostaje pytanie, jak osoba o takiej reputacji, zamieszana w taką ilość skandali, niejasnych kwestii finansowych, wreszcie twórczyni sieci nieprzejrzystych powiązań wpływów politycznych, pociąga za nici władzy ostoi demokracji, którą jest Ameryka?
Dlaczego USA tolerują osobę o zestawie cech charakterologicznych, które predestynują właścicielkę do terapii zaburzeń osobowości?
No cóż, z pewnością odpowiedź kryje się w dwóch starych prawdach. Po pierwsze, zwycięzców nikt nie sądzi, a Hillary jest niezwykle skuteczna w tym, co robi. Po drugie, polityka to stały konflikt interesów. Taka osobowość i styl działania, które prezentuje Hillary, są w niej wręcz pożądane

Poprzedni artykuł
Następny artykuł

FMC27news