Parlament Europejski zgodził się na profilaktyczną kontrolę wysyłanych maili i rozmów przy pomocy szyfrowanych komunikatorów.
Po cichu, bez zachowania kontroli demokratycznej, Unia Europejska wprowadziła regulację TERREG. Udało się to zrobić bez głosowania w Parlamencie Europejskim. Wystarczyło poparcie członków Komisji Wolności Obywatelskich, Sprawiedliwości i Spraw Wewnętrznych (LIBE). Regulacja nakazuje dostawcom informacji usuwanie wszystkich treści popierających terroryzm. Problem polega na tym, że o tym, co jest aktem wspierania terroryzmu, będą decydować władze państwowe. Na tym nie koniec. Teraz Unia Europejska chce kontrolować wiadomości wysyłane przez komunikatory i maile. Dostawcy takich usług mają wyszukiwać „niebezpieczne frazy”. Formalnie dla bezpieczeństwa naszych dzieci. Wcześniej tego typu regulacja mogli wprowadzać chętni, teraz będzie to obowiązkowe. W tym wypadku poparcie wyraziło 537 europosłów, wstrzymało się 20, a przeciwko było 133. 71 proc. mieszkańców UE, jak wynika z sondażu YouGov, jest przeciwna nowemu prawu, ale, jak widać, demokracja nie zawsze jest respektowana. Regulacja ma obowiązywać także szyfrowane komunikatory. Komisja Europejska chce wdrożyć nowe prawo jesienią. Wyjątkiem będzie tutaj płatny UseCrypt, który nie ma dostępu do treści wymienianych przez użytkowników, więc nie będzie mógł ich przeszukiwać. Wyobraźmy sobie, że ktoś chce zwykłe listy sprawdzać pod kątem tego, czy nie zawierają treści niezgodnych z prawem. Czy tylko dlatego, że to fizycznie niewykonalne, nie wolno tego robić? „Ludzie, którzy dla tymczasowego bezpieczeństwa rezygnują z podstawowej wolności, stracą tak bezpieczeństwo, jak i wolność” – przewidywał Benjamin Franklin, jeden z ojców założycieli Stanów Zjednoczonych.
Jak nie drzwiami, to oknem
Od blisko dekady można zauważyć próby wprowadzenia kontroli obiegu informacji w internecie. Sprawił on, że demokracje stały się prawdziwsze. Politycy nie mogą kłamać już tak bezczelnie, jak kiedyś, bo błyskawicznie wyłapywane są ich nieprawdziwe informacje i przytaczane wraz z podaniem źródła. Dzięki szyfrowanym komunikatorom informatorzy mają możliwość bezpiecznego przekazywania dziennikarzom informacji. To się politykom po prostu nie podoba. Podobnie jak korporacjom, które nie są w stanie blokować obiegu niewygodnych informacji. Pół wieku temu wystarczyło dogadać się na Zachodzie z kilkoma największymi wydawcami medialnymi i już afery nie mogły ujrzeć światła dziennego. Teraz każdy dziennikarz, którego próbuje się odwieść od publikowania, może nagłośnić swój materiał w internecie. Pierwsze podejście do cenzurowania internetu w Polsce miało miejsce 9 lat temu. Rządowi Donalda Tuska udała się na początku 2012 r. rzecz niesłuchana. Zaktywizował on bierną politycznie część społeczeństwa (głównie młodzież) i wyprowadził na ulice. Były to największe protesty w Polsce od końca lat 80., a liczba ich uczestników przekroczyła w całej Polsce 2 miliony. Negocjacje w sprawie przystąpienia Polski do ACTA były prowadzone po cichu, bez żadnych konsultacji społecznych, niemal tajnie. Polskie protesty uruchomiły także analogiczne w innych krajach UE. ACTA została zatrzymana, ale jak widać tylko na kilka lat. Ówczesna władza w Polsce i krajach UE była przerażona nie tylko liczbą protestów, ale także sposobem ich prowadzenia. Tylko w Polsce internauci zaatakowali strony rządowe, wyłączając na kilkanaście godzin m.in. stronę premiera, najważniejszych ministrów, a nawet samej Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego. Ten ostatni wypadek okazał się szczególnie bolesny, bo obnażył niekompetencje ABW. Służba nie tylko nie przewidziała protestów, które wynikły po podpisaniu przez rząd ACTA, ale nie potrafiła obronić własnego (o stronach rządowych nie wspominając) serwera przed atakiem. W 2018 r. próbowano wprowadzić ACTA 2.0, Czyli cenzurę, pod pretekstem prawa do ochrony własności informacji. Po przykrych doświadczeniach z ACTA i ACTA 2.0 tym razem w Parlamencie Europejskim postawiono na ciszę. Nowe prawo, będące zaprzeczeniem podstawowego prawa każdego człowieka do prywatności, uchwalono po cichu. Za nim ludzie się zorientowali i zaczęli protestować, było już „po robocie”. „Trzeba się obawiać inwigilacji, cenzury, ograniczeń w wymianie informacji (plików), oprogramowania odbierającego użytkownikom swobodę działania, a także usług sieciowych, które wykorzystują twoje dane i takich, które same uruchamiają się na naszych komputerach i nie można ich kontrolować. Trzeba się obawiać tajnych i opatentowanych formatów danych, używania komputerów do liczenia głosów w wyborach (co ułatwia fałszerstwa), cyfrowej eliminacji użytkownika. W internecie użytkownik nie ma żadnych praw. Każdy dostawca usług może go odciąć bez powodu. Wyobraźmy sobie, co by było, gdybyśmy potrzebowali pomocy jakiejś firmy, żeby dojść do drzwi i wyjść na ulicę” – opisywał Dr Richard Stallman już 2013 r. komentując protesty Polaków przeciwko pierwszej ustawie z cyklu ACTA. Stallman to ikona wolności w internecie, twórca systemu operacyjnego GNU/Linux (darmowej alternatywy dla Windows), jeden z najsłynniejszych informatyków na świecie. Mówił wówczas, że bunt Polaków w 2012 r. ocalił Europę przed ACTA, którą złośliwie tłumaczył jako Anti-Citizen Tyranny Agreement (Tyrańska Umowa Antyobywatelska).
„Uczciwi nie mają się czego bać”
Wtedy jednak Polacy protestowali przeciwko próbie odcięcia ich od filmów, seriali i gier. Dziś w Polsce są już niespecjalnie drogie platformy z filmami i serialami, a samo uderzenie w prywatność, oburza tylko nielicznych. Niestety potwierdza się stara zasada, że demokracje umierają po cichu i w ciemności. Tworzenie prawa, w myśl którego, jak nie jesteś przestępcą, „to nie masz czego się bać”, to gorzej niż zbrodnia, to błąd. Dość dobrze pokazuje to to, co się stało w USA po 11 września 2001 r. Naruszenie prywatności nie zapobiegło żadnym zamachom, natomiast urzędnicy monitorujący prywatne dane ludzi (rozmowy, maile), przede wszystkim z NSA (Krajowej Agencji Bezpieczeństwa), wymyślili nowe przestępstwo: inwigilacje niewinnych osób, tylko po to, aby dzięki poznaniu ich tajemnic łatwiej można się z nimi umówić na randki. Nakaz gromadzenia prywatnych wiadomości (maile, rozmowy przez komunikatory) tworzy wręcz niewiarygodne pole do nadużyć. I uczciwi też się mają czego bać.
To jest tworzenie czegoś na wzór XVIII-wiecznej koncepcji „więzienia doskonałego” autorstwa utylitarysty Jeremy’ego Benthama. Panoptykon w koncepcji Benthama to budynek w kształcie pierścienia, podzielony na cele skazańców, którzy zawsze pozostają w polu widzenia strażnika. Sam strażnik to zaś niewidoczny nadzorca, który miał przebywać w centralnej wieży, tak by żaden z osadzonych nigdy nie był pewny, w którą stronę spogląda. Coś takiego stworzono już w chińskiej dyktaturze. Obywatele muszą się tam podporządkowywać nakazom władzy. Za nieposłuszeństwo tracą rozmaite przywileje, np. możliwość lotu samolotem czy jazdy pociągiem. Tracą też możliwość zaciągania kredytu w państwowym banku. Jednym z przejawów karanego nieposłuszeństwa jest korzystanie z oprogramowania chroniącego prywatność. Chińczycy też uważają, że jak ktoś pilnuje swojej prywatności, to znaczy, że ma coś do ukrycia.
Skutek będzie taki, że rządy państw UE będą gromadzić ogromne ilości prywatnych danych. Będą one wykorzystywane np. przy kampaniach wyborczych lub do promowania takich wartości i zachowań, których pożąda władza. Prywatności zacznie kosztować. Można spodziewać się, że następnym krokiem UE może być próba delegalizacji takich komunikatorów, które technicznie nie monitorują treści wymienianych przez swoich użytkowników. Koszty prywatnej komunikacji się podniosą. Ucierpi prywatność tzw. zwykłych użytkowników, którzy nie dość, że specjalnie nie mają nic do ukrycia, to jeszcze są z pokolenia, któremu trudno przyswajać sobie zasady rządzące cyfrową demokracją. Musimy mieć świadomość, że tak polityków na prywatność nie jest przypadkowy. Między bajki można włożyć preteksty takie jak walka z terroryzmem czy ochrona dzieci. To po prostu testowanie, ile społeczeństwo rozumie z nowego prawa i jak intensywnie jest gotowe protestować, aby nie tracić prywatności. Najsmutniejsze jest to, że nowe prawo uchwalono w Parlamencie Europejskim przytłaczającą większością głosów.