Masakra na Placu Niebiańskiego Spokoju 4 czerwca 1989 r. to polityczna zbrodnia doskonała – pamięć o niej udało się wymazać w Chinach prawie całkowicie. Chińczycy dowiadują się o niej, dopiero gdy wyjadą na Zachód, a wtedy reagują najczęściej wyparciem i gniewem. Świadomość tych zdarzeń jest nie do pogodzenia z chińskim patriotyzmem. A jednak sprawiedliwość dziejowa wystawiła ChRL rachunek, który przyszło zacząć spłacać właśnie teraz.
Jak bardzo udało się w Chinach zatrzeć pamięć o tej masakrze, dobrze świadczy incydent sprzed kilku lat, kiedy członkini nielegalnego stowarzyszenia Matek Tiananmen przyszła do jednej z redakcji i wykupiła rocznicowy nekrolog. Ogłoszenie przyjęto i opublikowano, ponieważ nikomu z pracowników tej gazety, od osób przyjmujących zlecenie, po redaktora naczelnego i cenzorów nie przyszło do głowy, że może to być coś politycznie niepoprawnego. Blokada informacyjna zjadła samą siebie.
W zbiorowej pamięci Polaków data 4.06.1989r. jest utrwalona szczególnie za sprawą częściowo wolnych wyborów parlamentarnych, które formalnie odsunęły komunistów od władzy. Można dyskutować, jak dalece skutecznie w praktyce, jednak ówczesna polska euforia przemieszała się z dramatycznymi doniesieniami z Chin, tworząc szok będący historycznym doświadczeniem pokoleniowym. My Polacy o Tiananmen nie zapomnimy nigdy, niezależnie od tego, na jakie geopolityczne kompromisy mielibyśmy pójść w przyszłości. Pamięć o ofiarach komunizmu i oczekiwanie sprawiedliwości dla morderców to coś, co zawsze było i będzie częścią polskiej tożsamości.
Trzeba więc odnotować, że sprawiedliwości za wydarzenia sprzed 33 lat czynią zadość aktualne przemiany polityczne w Chinach. Zła karma wróciła i domaga się odpłaty albo nawiązując do polskiej tradycji i „Wesela” Wyspiańskiego, władze Chińskiej Republiki Ludowej stanęły wobec demonicznego chochoła – zjawy, która przyszła z rachunkiem za przelaną wtedy krew. Po chińsku należałoby powiedzieć „gui”, czyli upiór powracający, by zemścić się za doznaną za życia krzywdę lub właśnie za brak pamięci po śmierci i niezłożenie należnych mu darów ofiarnych. Ktoś taki stoi teraz przed prezydentem Xi Jinpingiem, który w tym roku ubiegać się będzie o przedłużenie kadencji.
Mówiąc językiem realiów tego świata, chodzi o system kontroli chińskich władz lokalnych, który od tysiącleci jest piętą achillesową Państwa Środka. Pytanie, jak Pekin ma zarządzać swoimi prowincjami, aglomeracjami, specjalnymi strefami ekonomicznymi, ile im dać swobody? Zaufać, czy trzymać krótko? – To problem, wokół którego obraca się cała historia Chin. Słaba władza centralna oznacza rozpad kraju na udzielne księstwa namiestników prowincji, a w pewnych okresach wręcz na odrębne państwa, np. epoka Siedmiu Walczących Królestw. Natomiast silna władza centralna, trzymająca cały kraj twardą ręką, oznacza zamknięcie Chin na świat, a w konsekwencji zacofanie ekonomiczne, militarne i polityczne. Żeby utrzymać tak ogromne państwo w ryzach jednego, stołecznego ośrodka władzy należy w praktyce zakazać jakiejkolwiek lokalnej inicjatywy. Prowincjonalni urzędnicy i biznesmeni muszą na wszystko mieć oficjalną zgodę Pekinu i czekać na nią w nieskończoność, gdyż stołeczni mandaryni nie są w stanie fizycznie rozpatrzyć takiej masy spraw. Chiny są zbyt wielkie, aby władza centralna mogła dopilnować przysłowiowego kiszenia kapusty w każdej wiosce. Lepiej więc tego „kiszenia kapusty” profilaktycznie zabronić w całym kraju, zanim inicjatywa przejawiana w tak skromnym zakresie, niebezpiecznie rozszerzy się na poważniejsze obszary, jak choćby prawa polityczne. I tak ze wszystkim, aż sparaliżowana zostanie wszelka ludzka aktywność, co się już wielokrotnie w historii Chin przydarzało. Potem był szok wojen opiumowych, a wcześniej podboje, mandżurski i mongolski.
Łatwo zauważyć, że sukces gospodarczy w ostatnich dekadach Chiny zawdzięczają otwarciu na świat, przyzwoleniu na prywatną inicjatywę i daniu większej swobody i kompetencji władzom lokalnym. Jednak te władze masowo nadużyły danej im wolności, zaciągając gigantyczne długi i tworząc równie wielkie układy korupcyjne. Zatem Pekin w ostatniej dekadzie powiedział im: „dość!” i zaczął przykręcać śrubę. Władzę ponownie scentralizowano. Chiny zaczęły się zamykać, a sprawność gospodarki spadać, duszona przez tradycyjne komunistyczne absurdy centralnego planowania, niewykonalnego nawet w kraju wielkości Polski, a co dopiero w państwie, w którym cała Unia Europejska zmieściłaby się dwa razy i jeszcze zostałoby miejsce na trzy i pół Polski oraz Belgię…
Często mówimy „Chiny to wielki kraj”, ale słabo uświadamiamy sobie jak wielki w istocie. Sterowanie takim kolosem z jednego Pekinu jest zadaniem po prostu beznadziejnym. Trzeba pozwolić na niewyobrażalny rozrost biurokracji ze wszystkim jej patologiami. Efekty w postaci głębokiego politycznego upośledzenia i upadku kraju nie każą na siebie długo czekać.
Oczywiście, administracja prezydenta Xi Jinpinga poddawać się nie zamierza. Stąd pomysł masowego wdrożenia sztucznych inteligencji, które mogłyby teoretycznie uporać się z przetwarzaniem informacji niezbędnych do skutecznego rządzenia Chinami. Na razie jednak cyfrowych mandarynów jeszcze nie ma, więc nie wiadomo jak oni poradziliby sobie z postawionym przed nimi zadaniem. Co gorsza, zachodzi poważna obawa, że ich działania byłyby po prostu logiczne, alogika to coś, czego żaden komunizm nie zniesie.
Ostatnio w Szanghaju głośny był przypadek szkolnej nauczycielki, którą zwolniono, ponieważ zakwestionowała oficjalną liczbę ofiar masakry w Nankinie w 1937 r., to jest 300 tys. zabitych, podając liczbę zgodną z niezależnymi badaniami historycznymi, czyli 90 tys. Trzeba zauważyć, że każda sztuczna inteligencja zdolna do samodzielnego wyszukiwania, weryfikowania i optymalizacji informacji, postąpiłaby dokładnie tak samo, a więc ją też należałoby wyrzucić z pracy…
Cyfrowe zarządzanie Chinami przypomina więc wirtualny węzeł gordyjski, tym bardziej wirtualny, że jeszcze go nie ma. Pozostają zatem sposoby tradycyjne, czyli zamykanie kraju na świat (w czym pomogła pandemia), masowe czystki w ramach oficjalnej walki z korupcją i tworzenie wszędzie komórek partyjnych pilnujących prawomyślności „kiszenia kapusty” oraz mnożenie sprawozdawczości z tak drobiazgowych kontroli, czyli faktyczne blokowanie przepływów informacji zamiast ich
udrożnienia. Powtórka z epoki wielkich odkryć geograficznych, kiedy to Chiny spaliły własną flotę i na głucho zamknęły się na świat, oddając pole Europie, może być rzeczywistością obecnej dekady.
Jak więc upilnować chińskie władze regionalne, tak by uniemożliwić im przekształcanie się w skorumpowane „układy zamknięte”, nie pozwolić im na niegospodarność oraz życie ponad stan? Oczywiste jest, że muszą to robić jakieś lokalne ośrodki kontroli, niezależne od władz, którym mają patrzeć na ręce. Tej roli nie są w stanie spełnić lokalne komórki partyjne, mnożone ostatnio nawet w firmach prywatnych, gdzie obowiązek tworzenia takich gremiów właśnie wprowadzono. Powody są dwa. Po pierwsze, kontrolowani i kontrolujący to członkowie tej samej partii komunistycznej, powiązani wewnętrznymi zależnościami. Prędzej więc ręka ręką umyje, zainteresowani dogadają się między sobą i poziom korupcji tylko wzrośnie. Po drugie, niższe komórki partyjne, nawet gdyby chciały wykazać niezależną inicjatywę, muszą na to uzyskać akceptację wyższych organów partii i stale podlegać ich kontroli, tym większej, im więcej tej inicjatywy oddolnej wykażą. Ktoś wszak musi sprawdzać ich wierność pryncypiom. Czyli to, co miało odciążyć władze wyższego szczebla, tylko im przysporzy roboty i tak koło się zamyka. Najmądrzej się nie wychylać. My na Zachodzie wiemy, że jedynym skutecznym sposobem blokowania lokalnych patologii jest społeczeństwo obywatelskie – niezależne miejscowe media, wolne stowarzyszenia, działalność lokalnych patriotów i społeczników. Opinia publiczna, mówiąc krótko, plus niezawisłe sądy. Owszem, bardzo różnie z tą wolnością mediów czy sądów ostatnio jest, ale unas zawsze znajdą się wariaci i „sygnaliści”, którzy narobią rabanu w mediach społecznościowych.
A co ze społeczeństwem obywatelskim w Chinach? Zostało zamordowane na Placu Tiananmen. Gdyby nie doszło do tej masakry, ówcześni działacze studenccy byliby teraz redaktorami naczelnymi niezależnych mediów, prezesami stowarzyszeń, fundacji, organizacji pozarządowych, a przede wszystkim mieliby dziesiątki milionów następców i naśladowców. I byłoby komu patrzeć na ręce lokalnym kacykom, partyjnym bonzom i urzędnikom, hamować rozrost korupcji, jak Chiny długie i szerokie. Jednak została po tych ludziach tylko krwawa pustka, w której czają się głodne zemsty „gui”.
Upiory Placu Niebiańskiego Spokoju idą po prezydenta Xi Jinpinga.