Walka z inflacją coraz bardziej przypomina kwadraturę koła. Z jednej strony mamy podwyżki stóp procentowych, z drugiej zaś rząd, w ramach różnych działań „osłonowych”, dosypuje pieniędzy do inflacyjnego pieca. Na dodatek czeka nas wkrótce bezprecedensowa obniżka podatku PIT z 17 do 12 proc. dla osób rozliczających się wg skali podatkowej, co znów będzie impulsem proinflacyjnym, skutkując jednocześnie poważną dziurą budżetową.
Sprawia to wrażenie braku koordynacji i spójnej koncepcji finansowej – można odnieść wrażenie, że aparat państwa wikła się w sprzecznościach, a jego poszczególne organy działają każdy sobie. Oczywiście tak nie jest – koncepcja istnieje, tyle że kluczem do jej zrozumienia nie są finanse, lecz polityka. Obie strony: NBP i rząd, działają wspólnie i w porozumieniu, dzieląc się rolami i grając w dobrego i złego policjanta. A zatem, państwo za pośrednictwem NBP pręży muskuły, pokazując swą determinację poprzez podnoszenie stóp, po czym wychodzi premier Morawiecki, cały na biało, ogłaszając kolejne programy pomocowe mające łagodzić rozmaite inflacyjne dolegliwości. Gołym okiem widać więc, że rząd i chciałby, i się boi: wie, że powinien „coś” zrobić, ale jednocześnie stara się uniknąć konsekwencji, bo wybory decydujące o „być albo nie być” obecnej ekipy już w przyszłym roku. No, w ten sposób można się bawić w nieskończoność, nie osiągając żadnych wymiernych efektów.
I tutaj trzeba przypomnieć, że obecna inflacja jest bardzo nietypowa, w dużym stopniu bowiem pochodzi z importu. Biorąc to pod uwagę, jestem dość sceptycznie nastawiony do dalszego podnoszenia stóp procentowych, a zwłaszcza fetyszyzowania roli Rady Polityki Pieniężnej i NBP. Prezes Glapiński nie ma wpływu na światowe ceny surowców, podobnie jak na resztę otoczenia międzynarodowego, czyli na wciąż nieodbudowane po covidowych lockdownach łańcuchy dostaw, tworzące „wąskie gardło” dla gospodarczego odbicia po pandemii, nie wspominając już o wojnie na Ukrainie. Nie mamy wpływu na chińską, obłędną politykę „zero covid”, w ramach której zamknięto Szanghaj wraz z największym portem. Żeby to zmienić, trzeba by wysłać kanonierki, ale to już nie te czasy…
Polska notuje inflację na poziomie 12 proc. przy stopie referencyjnej 5,25 proc. Z kolei Czechy, które zaczęły wcześniej od nas podnosić stopy procentowe (obecnie – 5,75), mają inflację w okolicach 14 proc. W strefie euro natomiast średnia inflacja wynosi 7,5 proc. przy stopie referencyjnej wynoszącej niezmiennie zero procent (lombardowa – 0,25, depozytowa – minus 0,5 proc.). Na dodatek w strefie euro, przy wspólnych, jednolitych stopach procentowych, obserwujemy dramatyczny wręcz rozrzut inflacji pomiędzy poszczególnymi państwami: od 4,9 proc. na Malcie, po 19 proc. w Estonii. Żeby było ciekawiej, Estonia słynęła dotąd z prowadzenia rygorystycznej polityki budżetowej (jest to najmniej zadłużony w relacji do PKB kraj Unii Europejskiej) – więc nie ma mowy o tym, iż rekordowa inflacja jest efektem rządowego „rozdawnictwa”. Nawiasem, pokazuje to, jak utopijnym pomysłem pozostaje europejska unia walutowa, w sztuczny sposób łącząca kompletnie nieprzystające do siebie gospodarki.
Czy widzą zatem Państwo jakąś czytelną korelację pomiędzy przytoczonymi powyżej wskaźnikami inflacji a stopami procentowymi? Bo ja nieszczególnie. A pomiędzy inflacją a państwowym „rozdawnictwem”? Jak wyżej: różne kraje, z różnymi politykami socjalnymi, odnotowują skrajnie odmienne poziomy inflacji. W przypadku Polski może być tu jednak coś na rzeczy – ale nie za sprawą wyklinanego „500+” czy trzynastych emerytur, lecz wskutek „socjalu dla biznesu”, czyli osławionych „tarcz antykryzysowych”, w ramach których w krótkim czasie rząd wpompował w gospodarkę w różnych formach 300 mld zł. Do tego spora część z tych pieniędzy zalega teraz na kontach bankowych, sprawiając, iż sektor bankowy siedzi jak smok na złocie i nie czuje potrzeby walki o klienta, czyli zwiększenia oprocentowania rachunków i lokat, co najskuteczniej ściągnęłoby z rynku nadmiar pieniądza.
Czy zatem stopy procentowe są zupełnie nieistotne? No nie, tak dobrze nie ma. Tyle że ich podnoszenie nie wpływając zanadto na obniżenie inflacji, wywołuje rozmaite skutki uboczne. W Polsce widzimy to w postaci dojenia kredytobiorców, których sytuacja staje się pomału dramatyczna. Na horyzoncie widnieje jednak inna groźba: zduszenia koniunktury, co skutkować może nawet stagflacją. Widać to na przykładzie wspomnianych tu Czech: po ostatniej podwyżce stóp prognozy wzrostu PKB w 2022 r. ścięto z 3,0 do zaledwie 0,8 proc. Warto zadać sobie zatem pytanie, czy aby na pewno chcemy podążać tą drogą?
Na szczęście, obudził się rząd, oferując sensownie oprocentowane obligacje skierowane do zwykłych „ciułaczy” – to krok w dobrym kierunku. Tyle że rząd, pożyczywszy od nas pieniądze, powinien wstrzymać się z ich wydawaniem – bo jeżeli wpuści je z powrotem na rynek, to cała operacja przestanie mieć sens i inflacyjny kołowrotek rozkręci się od początku.