Nadchodzą niepokojące wieści z frontu na Ukrainie. Ukraińcom brakuje amunicji, zarówno dla artylerii, jak i rakiet obrony przeciwlotniczej, brakuje nowych żołnierzy, a ci, którzy są, walczą często od dwóch lat i są wyczerpani. Narasta kryzys na froncie, największy od początku rosyjskiej inwazji. Bać się czy nie?
Andrzej Derlatka twórca Agencji Wywiadu i ambasador RP w Seulu
Społeczeństwo ukraińskie jest zmęczone wojną. Mężczyźni podlegający poborowi do wojska, jak mogą, unikają powołania. Urządzane są wręcz łapanki na tych, którzy się uchylają. Władze ukraińskie nawołują emigrantów i uciekinierów wojennych do powrotu i zaciągnięcia się do wojska, a nawet próbują negocjować z władzami takich państw jak Niemcy czy Polska, by przymusowo deportowały poborowych na Ukrainę. Spada zaufanie do władz ukraińskich w tym do dotychczas bardzo popularnego prezydenta Zełenskiego. Zdymisjonowano, nie wiadomo czemu, cieszącego się wielkim zaufaniem głównodowodzącego armią generała Załużnego. By nieco złagodzić fatalny wydźwięk tej decyzji na odchodne otrzymał tytuł „Bohatera Ukrainy”. Jego następca generał Syrski miał fatalny początek – przegrał, toczoną od 2014 r., bitwę o Awdijiwkę, gdzie poległy tysiące ukraińskich obrońców. Teraz okazuje się, że bez sensu. Dla Rosjan Awdijiwka była ważna, bo jest kilkanaście kilometrów od Doniecka i pozwalała na armatni ostrzał miasta. Gen. Syrski jest z pochodzenia Rosjaninem, co nie przysparza mu zaufania, zwłaszcza w zachodniej Ukrainie. Po porażkach na froncie zapowiedział dymisjonowanie nieskutecznych dowódców. Będzie czystka w armii?
Rosjanie wyznaczyli nowe cele wojny: zdobycie Charkowa, Dniepru, Mikołajowa i Odessy – czyli całej „Noworosji”. Oznacza to ewentualną utratę połowy terytorium (obecnie Ukraina utraciła ok. 20 proc.), wyparcie Ukraińców za Dniepr oraz odcięcie od Morza Czarnego. Były prezydent Miedwiediew dodaje do tej listy ponownie Kijów i zwasalizowanie całej Ukrainy. Prezydent Putin chwali się „odzyskaniem przez Rosję inicjatywy na froncie”, mimo że poza Awdiiwką nie odnieśli dotąd znaczących sukcesów. Odbili miasteczko Robotyne, zdobyte przez Ukraińców w trakcie nieudanej kontrofensywy, próbują odbić ukraińskie przyczółki na lewym brzegu Dniepru koło Krynek oraz atakują w kierunku Charkowa. To kiedyś ponad milionowe miasto zamieszkałe prawie całkowicie przez Rosjan.
Całkowita linia frontu wynosi ponad 3,7 tys. km, a aktywne działania wojenne toczą się na długości ponad 1,5 tys. km (dla porównania Polska granica z obwodem królewieckim wynosi 232 km). Broni jej ok. 600 tys. żołnierzy, z czego jedna trzecia jest bezpośrednio zaangażowana w walkę. Ogółem Ukraina dysponuje ponad 800 tys. armią. Podobnymi siłami na froncie dysponują Rosjanie. Ogółem mają już jednak ponad milionową armię. Niemniej jednak, by realizować skuteczną ofensywę, muszą na jej kierunku zgromadzić znaczniejszą przewagę. Zgodnie ze sztuką wojenną co najmniej trzykrotną. Za 2-3 miesiące będą mogli.
Koncentracje i ruchy wojsk w czasach dronów i satelitów są nie do ukrycia. Naprzeciwko gromadzonych wojsk Ukraińcy sprawnie przegrupowują adekwatne oddziały. Front przypomina więc ten z czasów I wojny światowej. Niewiele się przesuwa, co najwyżej po kilka kilometrów w obie strony.
Na obecnym etapie to jest wojna na wyniszczenie. Niestety zasoby rosyjskie są ok. 5-krotnie większe od ukraińskich i w takiej rywalizacji Rosja pokona Ukrainę. Ratunkiem byłaby zwiększona pomoc zachodnich sojuszników. Była dotąd niewystarczająca. Ukraina powinna dostać nie 50–70 wyeksploatowanych, a 150–200 nowoczesnych samolotów, powinna dostać nie 50‑100 zużytych starych czołgów a ponad 300 nowoczesnych. Coś się jednak zmienia: powstała „koalicja czołgowa” z Niemcami i Polską, a Szwecja dała przykład i dostarcza swoje najnowocześniejsze czołgi i transportery. Być może dostarczy nowoczesne samoloty Grippen.
Kryzys przyszedł w fatalnym momencie. Kontrofensywa się załamała, zanim na dobre się zaczęła. Front najpierw się zatrzymał, a teraz Rosjanie przechodzą do kolejnej ofensywy. Wyciągnęli wnioski z porażek i poprawili skuteczność. Żołnierze rosyjscy są lepiej wyekwipowani i uzbrojeni, bo gospodarka rosyjska przeszła na tory wojenne. Dotychczas Ukraina była ratowana równoważącymi przewagę rosyjską dostawami z Zachodu. W połowie z USA i w połowie z Europy. Pomoc z USA została wstrzymana i nawet gdy powróci, jeśli nastąpią nowe porażki na froncie, to będą nie do odrobienia. Po prostu pomoc co najwyżej wyrówna siły i uchroni Ukrainę przed całkowitą klęską. Zdymisjonowany gen. Załużny publicznie domagał się powołania dodatkowo 500 tys. nowych rekrutów. Ale to wymagałoby pełnej mobilizacji państwa i wiązałoby się z upadkiem gospodarki, nie mówiąc już o kosztach społecznych. Rosję stać na „częściowe mobilizacje” i zwiększanie produkcji zbrojeniowej, bez większego, jak dotąd, uszczerbku dla produkcji cywilnej i poziomu życia społeczeństwa. Ukrainy nie stać, bo już gospodarka jest zdewastowana, ale chyba nie będzie miała wyjścia.
Rosja regularnie straszy użyciem, rzekomo mniej potężnej, taktycznej broni jądrowej. Głowice taktyczne mogą uwalniać znacznie więcej energii niż broń atomowa użyta przeciwko Hiroszimie i Nagasaki w 1945 roku. Prawdopodobnie służby rosyjskie celowo umożliwiły wyciek swoich dokumentów obronnych z lat 2008-2014, opublikowanych następnie przez „Financial Times” o potencjalnych scenariuszach inwazji Chin oraz planach użycia broni jądrowej.
Pokazują one, że próg użycia broni jądrowej jest niski, jeśli pożądanego rezultatu nie można osiągnąć za pomocą środków konwencjonalnych, zgodnie z zasadą „deeskalacji poprzez eskalację”, czyli użycia taktycznej broni jądrowej między innymi w celu powstrzymywania państw przed agresją, powstrzymywania agresji oraz zapobiegania przegraniu wojny i utracie terytoriów.
Przeciek miał chyba na celu uzmysłowienie Ukrainie i Zachodowi, że doktryna Rosji pozwala na użycie taktycznej broni jądrowej, w określonych warunkach. Jest też wyrazem niezadowolenia w Moskwie z kunktatorskiej postawy Pekinu odmawiającego dostaw militarnych, ale uzależniającego Rosję gospodarczo. W tym kontekście można oceniać inicjatywę Chin, też sprzed kilku dni, o zobowiązaniu państw nuklearnych do nieużywania broni jądrowej przeciwko państwom jej nieposiadającym. A takim formalnie jest Ukraina. Chiny (i Indie) wielokrotnie przestrzegały Rosję przed użyciem broni jądrowej przeciwko Ukrainie. Prezydent Biden zaś zapowiedział „straszliwe konsekwencje”, gdyby to zrobiła.
Rosja ma według danych SIPRI (2023 r.) około 5889 głowic jądrowych, USA – 5244, Francja – 290, Wlk. Brytania – 225, Chiny – 410. Uwzględniając środki przenoszenia tylko Rosja i USA mają zdolności do MAD (Mutual Assured Destruction), czyli zagwarantowanego wzajemnego zniszczenia. Każde użycie broni jądrowej przez Rosję przeciwko jakiemukolwiek członkowi NATO oznacza użycie przez USA broni jądrowej przeciwko Rosji. Wszystkie państwa NATO, uwzględniając Polskę, korzystają z tzw. parasola nuklearnego USA. To dlatego USA od początku wojny na Ukrainie stale przemieszczają samoloty zdolne do przenoszenia broni jądrowej oraz umieszczają je na lotniskach wojskowych wzdłuż granic Rosji. Po to właśnie, by o tym nie zapomniała. Ukraina nie jest członkiem NATO i nie wiadomo do końca, jak zareagowałoby USA oraz na czym polegałyby te „straszliwe konsekwencje”.
Polska nie ma szczególnych zobowiązań
Wbrew dominującemu przekonaniu nawet klęska i upadek Ukrainy nie implikują zagrożenia wojennego dla Polski. Chociaż Rosja jest szowinistycznym państwem agresywnym, jej potęga nie dorównuje siłom europejskich państw NATO, nie doliczając USA, Kanady, czy Turcji. Realizowane obecnie w Europie programy wzmocnienia sił zbrojnych i przemysłów zbrojeniowych tylko pogłębią tę przepaść. Nieprzypadkowo swoją agresję Rosja kieruje na państwa niechronione przez NATO: Gruzję, Ukrainę czy Mołdawię. Polska jest członkiem NATO i nawet jeśli wojska rosyjskie doszłyby do polskiej granicy, sytuacja byłaby podobna do tej z granicy z Białorusią, czy Okręgiem Królewieckim. Z pewnością borykalibyśmy się z przejawami szpiegostwa, sabotażu, dywersji, cyberataków, czy innych form wojny hybrydowej, ale raczej nie z atakami zbrojnymi. Do tego Polska i sojusznicy z NATO bez obaw mogą stosować kontruderzenia hybrydowe adekwatne do formy, treści i zagrożenia. A ataki zbrojne Rosji to dla niej też poważne ryzyko utraty Okręgu Królewieckiego, czy Białorusi.
Chociaż zanosiło się na zawarcie sojuszu z Ukrainą w formie Traktatu, to poza decyzjami NATO (i zwłaszcza powiązanej Grupy Rammstein) oraz Unii Europejskiej, Polskę nie wiążą żadne umowy bilateralne zobowiązujące do pomocy Ukrainie, zwłaszcza militarnej.
Była nadzieja na początku wojny otwarcia nowego rozdziału. Sam Zelenski pompatycznie mówił, że Polacy i Ukraińcy to razem prawie 90 mln ludzi (obecnie to niestety tylko ok. 55 mln). Polska jednostronnym gestem dobrej woli stała się zapleczem walczącej Ukrainy. Przekazała ogromne wsparcie militarne, humanitarne i gospodarcze. Było to obciążenie niemal ponad polskie siły, obiektywnie powyżej możliwości kraju i społeczeństwa. Wartość polskiej pomocy oficjalnie w pierwszym roku wojny przekroczyła 3 mld zł, czyli ponad 5 proc. polskiego PKB. Nieoficjalnie wiadomo, że polskie wsparcie dla Ukrainy wynosi ok. 40 mld zł. Część nakładów jest refinansowana od grudnia 2022 r. przez Unię Europejską. W zamian za przekazany Ukrainie sprzęt, dostajemy pieniądze z tzw. Europejskiego Instrumentu Na Rzecz Pokoju. Łącznie będzie to ok. 900 mln euro (4,22 mld zł). Pewnej rekompensaty dokonują też USA, stosując dopłaty do polskich zakupów zbrojeniowych w USA.
W atmosferze siostrzanej przyjaźni, empatii i poczucia jedności na początku wojny było to możliwe. Od wystąpienia Zelenskiego na dziedzińcu Zamku Królewskiego w Warszawie 5 kwietnia 2023 r., w którym sprowadził relacje ukraińsko-polskie do poziomu zwyczajnych stosunków dobrosąsiedzkich oraz de facto odmówił rozliczenia w prawdzie z ukraińskich zbrodni ludobójstwa na polskim narodzie – zaczął się odwrót.
Ówcześni rządzący wysunęli zarzut „braku wdzięczności Ukrainy”, polski premier zaszokował świat oświadczeniem, że „Polska nie będzie więcej pomagać Ukrainie”, a państwowy koncern zbrojeniowy PGZ ostentacyjnie nie wziął udziału w budowaniu koalicji europejskich przemysłów obronnych na rzecz Ukrainy (honor uratowała prywatna polska firma WB Electronics). Polska dotąd nie przyłączyła się do państw grupy G7 dających Ukrainie gwarancje bezpieczeństwa. To już 33 państwa. Mnożą się kontrowersje w związku z sytuacją na granicy blokowanej przez polskich kierowców TIR oraz rolników. Rząd ukraiński stosuje agresywny ton i szantaż. Chyba nie zna historii i nie wie, że na Polaków to nie działa. Polska jednak nie odmówiła pomocy militarnej i humanitarnej, ale dostosowała jej poziom do swoich realnych możliwości.
Ukrainę ogarnęły naiwne fantasmagorie szybkiej akcesji do NATO i Unii Europejskiej. Wydawało się Zelenskiemu, że Polska do tego nie była już potrzebna. Prowadził rozmowy z przywódcami najpotężniejszych państw Zachodu. Opacznie jednak rozumiał ich słowa zachęty i wsparcia, które jednak miało swoje granice. „Zimny prysznic” Ukraina otrzymała na szczycie NATO we wrześniu ub. r. w Wilnie. NATO – przyjmując Ukrainę – stałoby się stroną wojny, a tego nie chce. W Unii Europejskiej Ukraina zderzyła się z prorosyjskimi Węgrami oraz obiekcjami licznych innych państw. Niemniej jednak otwarto (i Mołdawii) w grudniu ub. r. negocjacje akcesyjne, uwzględniając głównie wymiar wsparcia społeczno-politycznego w obliczu agresji rosyjskiej i braku nadziei na akcesję do NATO. Mogą one trwać ad calendas grecas jak np. negocjacje akcesyjne Turcji trwające od 2005 r. Jest to możliwe, uwzględniając m.in. przeżarcie kraju ogromną korupcją, oligarchiczny system polityczny ograniczający demokrację i problemy z wymianą towarową, zwłaszcza w rolnictwie. Do tego dochodzą np. kwestie programów nauczania i edukacji gloryfikujące zbrodniarzy wojennych i hitlerowskich kolaborantów.
Z polskiego punktu widzenia uczestnictwo Ukrainy w Unii Europejskiej byłoby korzystne. Unia poszerzyłaby na wschód od polskich granic obszar stabilności, przewidywalności i praworządności. Współpraca gospodarcza uzyskałaby silne gwarancje chroniące inwestycje i równe traktowanie podmiotów gospodarczych, jak i osób fizycznych.
Ostatnia ofensywa Rosji
Im dłużej wojna będzie trwać, tym poważniejsze będą również ryzyka wewnętrzne w Rosji. Putin zdaje sobie z tego sprawę i dlatego w niedawnym orędziu usiłował uspokajać społeczeństwo na dwa sposoby – obiecując zwycięstwo i obiecując zwiększenie programów socjalnych. Warunkiem jednak realizacji obietnic socjalnych jest doprowadzenie do zwycięstwa nad Ukrainą – militarnie lub politycznie. To pozwoliłoby przekierować część środków zainwestowanych w wojnę ponownie na sferę socjalną.
To, co mówi Putin, jest reakcją na sygnały zmęczenia wojną wśród rosyjskiego biznesu i społeczeństwa, zwłaszcza biednej prowincji, która głównie dostarcza rekrutów oraz znosi ciężary sytuacji. Wojna generuje też inflację, deficyt siły roboczej, uzależnienie od Chin i napięcia społeczne. Na razie Rosja korzysta z wielkich zasobów zgromadzonych w trakcie prawie 10 lat przygotowywania się do pełnoskalowej agresji. Ekonomiści oceniają, że wojna może być finansowana tylko z samych rezerw jeszcze co najmniej 2-3 lata. Jakkolwiek dochody z eksportu znacząco spadły (28 proc. w 2023 r.), to Rosji udało się przeorientować go na inne kierunki, zwłaszcza na Chiny i Indie. Zgodnie z prawem wielkich liczb Rosja ma środki na długotrwałą wojnę.
Społeczeństwo rosyjskie nie odczuło jeszcze poważnych skutków wojny w poziomie życia. Płace i emerytury są regularnie wypłacane, a z tym bywało różnie w czasie jelcynowskiej smuty. Sklepy są bardzo dobrze zaopatrzone, część zachodnich towarów zastąpiono własną produkcją lub importem z „państw przyjaznych” jak Chiny, Turcja czy Indie. Zachodnie samochody w salonach zastąpiły chińskie, a nadal miliony Rosjan stać na korzystanie z wakacji w Turcji czy Egipcie. Putin i jego ekipa cieszą się nieustającym poparciem, a wojnę przeciwko Ukrainie popiera ponad 80 proc. Rosjan. Zbliżające się wybory będą plebiscytem jego poparcia.
Koniunktura międzynarodowa na razie sprzyja Rosji. Korzystając z politycznej kurateli Chin, pozyskuje „nowych przyjaciół” w świecie Globalnego Południa. Ugrupowania BRICS i Szanghajska Organizacja Współpracy zachowały neutralność wobec agresji Rosji na Ukrainę. Zresztą na 196 państw ONZ tylko 51 potępiło Rosję i wspiera Ukrainę w „grupie Ramstein”. To głównie państwa Zachodu.
Z punktu widzenia Rosji wygląda to optymistycznie, ale…
Rosja przejada zapasy materiałowe i waluty zgromadzone na wojnę z Ukrainą. Chiny, Indie, Kazachstan, Kirgistan czy Turcja zwiększyły obroty handlowe z Rosją w ostatnim roku, ale robią to za ciężkie pieniądze i w twardej walucie, której Rosji już zaczyna brakować. Reeksportują wiele produktów podwójnego zastosowania, takich jak chociażby mikroprocesory. Rosja nie ma wyjścia, bo do niezwykle skutecznych bomb szybujących (dokonały przełomu pod Awdijiwką) i dronów chipy są niezbędne.
Rosja jest już tylko cieniem dawnej potęgi w eksporcie ropy naftowej i gazu ziemnego po utracie rynku europejskiego. Według Polskiego Instytutu Ekonomicznego, gospodarka rosyjska trwale utraciła zdolność do generowania wartości dodanej, dzięki której można finansować wydatki zbrojeniowe. Istotna część eksportu jest po cenach dumpingowych i rozliczana w walutach niewymienialnych lub trudno wymienialnych.
Potencjał militarny Rosji jest mniejszy niż na początku wojny i przestawienie gospodarki na tory wojenne niewiele pomoże. Zwiększyli produkcję amunicji i podstawowej broni, pobrali również i remontują wielkie ilości sprzętu z magazynów głębokiego składowania jeszcze z czasów sowieckich. Zużycie tego sprzętu jest jednak gigantyczne przy sowieckich metodach walki. Na potencjał militarny wpływają nie tylko straty w walce, ale i zużycie, konieczność remontów i wymiany wrażliwych elementów uzbrojenia, na przykład luf artyleryjskich.
Nieograniczone zasoby ludzkie Rosji są mitem. Populacja rosyjska jest 4 razy większa niż ukraińska, ale nie można dzisiaj wysłać na front kilku milionów ludzi. Gospodarka nie jest w stanie zapewnić odpowiedniej ilości i jakości uzbrojenia dla takiej masy ludzkiej. Nawet po pełnej mobilizacji zajęłoby to lata. W czasie Wielkiej Wojny Ojczyźnianej cała gospodarka pracowała na armię oraz przemysły USA i Wlk. Brytanii w ramach Lend-Lease Act.
Według ukraińskiego prezydenckiego komitet ds. wywiadu, Rosja przygotowuje się do potężnej ofensywy w maju-czerwcu 2024 r., wykorzystując moment zwątpienia na Zachodzie, a zwłaszcza w USA. Będzie to jednak ostania wielkoskalowa ofensywa konwencjonalna, na którą Rosję będzie stać. Rok 2024 będzie więc kluczowy dla Ukrainy, która musi przetrwać. Od przyszłego roku bilans będzie poprawiał się na jej korzyść, a potencjał Rosji będzie ulegał dalszej degradacji. Przemysły obronne państw Zachodu będą wchodziły na wysokie obroty, będą dostarczane nowe rodzaje nowoczesnej broni i wreszcie amunicji w wystarczającej liczbie.
Niemniej jednak obie strony są wyczerpane wojną i żadna z nich nie jest w stanie przechylić szalę na swoją korzyść. Zawieszenie broni i rozejm rysują się na horyzoncie. Tak należy interpretować dość szokujące stanowisko Francji o możliwości dyslokacji wojsk NATO na Ukrainie. Zapewniałyby utrzymanie rozejmu – za zgodą ONZ i obu stron. Kierownictwo ukraińskie na razie odrzuca to (szef wywiadu gen. Budanow oświadczył: „Rosja chciałaby zamrozić wojnę na Ukrainie na takim stadium, jak teraz, ale do tego nie dojdzie”).
Rozejm nie oznacza akceptacji zaboru części terytorium, tylko akceptację status quo i powstrzymanie się od wojny, podobnie jak w przypadku rozejmu koreańskiego z 1953 r. Ukraina w zamian utrzyma suwerenność i stanie się częścią Zachodu.