-0.2 C
Warszawa
czwartek, 21 listopada 2024

Stały procent na Ukrainę?

Ewentualne zagwarantowanie pomocy dla Ukrainy stałą kwotą w stosunku do PKB byłoby prawdziwym ukoronowaniem wszystkich błędów popełnionych przez polskie państwo w stosunku do swojego ogarniętego wojną sąsiada.

Jakub Wozinski

Relacje polsko-ukraińskie od samego początku trwającej już ponad dwa lata wojny charakteryzują się dość znacznym brakiem symetrii. Brak symetrii nie dotyczy oczywiście wielkości finansowej czy humanitarnej pomocy udzielonej drugiej stronie, czy też ilości sprzętu wojskowego przekazanego na rzecz walki z Rosją. Z oczywistych względów w obecnej sytuacji to Polska pomaga Ukrainie, a nie Ukraina Polsce, co zresztą ma głęboki sens z punktu widzenia własnych interesów polskiego państwa.

Brak symetrii

Wspomniany brak symetrii przejawia się przede wszystkim w braku adekwatnego zaangażowania na rzecz drugiego podmiotu relacji. Pomimo misternie tkanego przez wiele miesięcy obrazu rzekomo nowego początku w relacjach polsko-ukraińskich oraz fantastycznych wizji utworzenia unii czy nawet wspólnego państwa, postawy Warszawy i Kijowa różnią się w sposób diametralny. Z jednej strony mamy do czynienia z niesieniem pomocy za wszelką cenę i bez pytania o własne korzyści, na co druga strona odpowiada chłodną kalkulacją zakrojoną pod zaspokojenie przede wszystkim swoich własnych, doraźnych korzyści. Czasami można wręcz się zastanawiać, który kraj prowadzi wojnę i występuje formalnie w roli petenta, a który udziela pomocy i aspiruje do roli regionalnej potęgi.

Kwestia ewentualnego usystematyzowania wielkości pomocy dla ukraińskiego państwa wypłynęła niedawno przy okazji szczytu państw Inicjatywy Trójmorza w Wilnie. Zapytywany przez dziennikarzy o to, czy Polska planuje – wzorem Łotwy – wprowadzić tego rodzaju rozwiązanie, prezydent Andrzej Duda nie odpowiedział wprost, lecz wskazał na umowę, którą rząd Donalda Tuska planuje zawrzeć w nawiązaniu do porozumienia podpisanego w czasie swojej niedawnej wizyty na Ukrainie. Szczegóły porozumienia nie są znane, jednakże biorąc pod uwagę zapowiedzi zarówno ze strony rządu, jak i administracji prezydenta, rozwiązania nawiązującego do tego, które opracowała, Łotwy nie można wykluczyć.

W ubiegłym tygodniu łotewskie władze podpisały porozumienie, w ramach którego w latach 2024-2026 będą przeznaczały na pomoc Ukrainie równowartość 0,25 proc. swojego rocznego produktu krajowego brutto. Zobowiązanie to jest częścią 10-letniej umowy o współpracy we wsparciu militarnym, a także działaniach na rzecz odbudowy kraju oraz utrzymywania jego krytycznej infrastruktury. Prezydent Wołodymyr Zełenski oświadczył także, że Łotwa zobowiązała się także pomagać jego państwu w odminowywaniu kraju oraz wspieraniu cyberbezpieczeństwa. Zdaniem prezydenta Łotwy, już teraz na całościową pomoc dla Ukrainy łotewskie państwo przeznacza pod różnymi postaciami pomoc odpowiadającą 1 proc. PKB.

Działania łotewskich władz są z jednej strony zrozumiałe, ponieważ kraje bałtyckie wydają się być ewentualnym kolejnym przedmiotem rosyjskiej agresji; z drugiej jednak trudno oprzeć się wrażeniu, że nakładanie na siebie tego rodzaju zobowiązań tworzy niebezpieczne zjawisko w postaci osłabienia swojej przyszłej pozycji negocjacyjnej. Tego rodzaju zarzut może się wydawać dość dziwny, niemniej jednak władze ukraińskie zdążyły już zademonstrować, że potrafią grać twardo nawet ze swoimi największymi dobrodziejami. Spotkało to nie tylko Polskę, ale nawet Stany Zjednoczone, które w okresie przedłużających się sporów o zatwierdzenie wielomiliardowej pomocy dla Kijowa spotkały się z wieloma kąśliwymi uwagami ze strony swoich ukraińskich partnerów.

Błędna wielkoduszność

Całkiem realne powielenie łotewskich zasad udzielania pomocy Ukrainie przez polskie państwo ma niestety szanse stać się swego rodzaju ukoronowaniem całej dotychczasowej polityki względem Ukrainy. Niemal od pierwszych godzin wojny polskie państwo rzuciło się na ratunek sąsiadowi, obierając jednak bardzo nieroztropną strategię wielkoduszności. Owa wielkoduszność, polegająca na dawaniu i niepytaniu o nic w zamian, została jednak całkowicie skompromitowana jesienią ubiegłego roku, gdy wybuchła wojna o zboże. Ukraiński prezydent oskarżył wówczas Polskę na forum Organizacji Narodów Zjednoczonych o faktyczne wspieranie Rosji, doszło do wielkiego sporu o branżę transportową i eksport płodów rolnych, a Kijów jednoznacznie zaczął porozumiewać się z Berlinem ponad Warszawą.

Gdy mogło się wydawać, że tak duże nagromadzenie czynników schładzających obustronne relacje wymusi wreszcie na prezydencie Dudzie oraz kolejnych polskich rządach podjęcie dużo bardziej wstrzemięźliwej postawy, po przejęciu władzy przez „uśmiechniętą koalicję” polityka służenia Ukrainie nie została zmodyfikowana ani o jotę. Rząd Donalda Tuska, pozorując obronę polskich interesów, nie zablokował bezcłowego handlu z Ukrainą, a podczas ostatnich konsultacji z władzami Ukrainy demonstrował dokładnie tę samą postawę, co poprzednicy.

Mimo iż zwycięstwo Ukrainy w trwającej wojnie leży oczywiście w naszym interesie, niesiona przez Polskę pomoc nie ma już charakteru decydującego. Nawet przy szczerych chęciach polskie państwo nie ma wystarczających zasobów militarnych ani finansowych, aby odgrywać decydującą rolę w trwającym konflikcie. Dowodem na to jest postawa strony ukraińskiej, która wyłączając strategiczne znaczenie lotniska w Jasionce oraz szlaków kolejowych i drogowych, nie widzi już w Polsce partnera, o którego warto zabiegać w szczególny sposób.

Brak roztropności

W pierwszym roku wojny, według ówczesnych szacunków Ministerstwa Finansów, Polska wydała na pomoc dla Ukrainy 2 proc. całego PKB. W kolejnym roku zakres pomocy został utrzymany, a władze niekoniecznie są zainteresowane dokładnym informowaniem społeczeństwa, jak wielkie sumy popłynęły na Wschód. Tak niska transparentność jest niestety całkowicie niedopasowana do wysokiego poziomu korupcji panującego na Ukrainie. Stany Zjednoczone wielokrotnie naciskały na Kijów, aby opanowały szerzące się patologie i zapowiadały, że będą sprawdzać każdego przekazanego dolara. Ze strony polskiej można usłyszeć głównie zapewnienia o przyjaźni i bezgranicznym oddaniu ukraińskiej sprawie.

Ewentualne uchwalenie stałego poziomu pomocy niesionej Ukrainie stanowiłoby prawdziwe ukoronowanie polityki źle pojętej uczynności. Być może pomysłodawcom tego typu inicjatyw przyświeca idea zmobilizowania wszystkich partnerów do możliwie jak najbardziej systematycznego i zauważalnego wysiłku na rzecz bezpieczeństwa analogicznego do powszechnie nieprzestrzeganego obowiązku przeznaczania 2 proc. PKB na obronność z tytułu przynależności do NATO. Nic jednak nie poprawia tak potencjału obronnego, jak działania na rzecz własnej armii i gospodarki, a niestety w tym obszarze polskie państwo systematycznie zaniedbuje swoje obowiązki. Mając do czynienia z największym od dekad zagrożeniem militarnym Polska brnie w fantasmagroczyny projekt zeroemisyjności, który jest nie do pogodzenia z wyzwaniami, jakie niesie ze sobą potencjalna wojna. Jednocześnie obdarowując sąsiada znaczną ilością sprzętu wojskowego, polskie państwo balansuje na granicy ryzyka własnego unicestwienia. Grzechem wołającym wprost o pomstę do nieba jest natomiast brak jakichkolwiek realnych żądań wobec strony ukraińskiej za udzieloną pomoc. Polskie państwo i społeczeństwo uczyniło wobec swoich sąsiadów wystarczająco wiele, aby móc swobodnie domagać się znacznie więcej niż tylko odbudowy okręgu donieckiego (którą i tak najprawdopodobniej przeprowadzać będzie strona rosyjska).

FMC27news