17.2 C
Warszawa
piątek, 29 marca 2024

Putin na celowniku

Koniecznie przeczytaj

Oficjalne oświadczenie Kremla informuje, że nieuprawniony kierowca samochodu marki mercedes doprowadził do czołowego zderzenia z uprawnioną limuzyną należącą do prezydenckiego garażu. W wypadku zginął jeden z osobistych kierowców Putina, a więc z pewnością oficer Służby Bezpieczeństwa Prezydenta (SPB). I tyle, choć samo nagranie, które sprawia wrażenie celowego staranowania w japońskim stylu kamikadze, wywołało liczne spekulacje mówiące o tym, że prawdziwym celem sprawcy wypadku mógł być Putin.

Spektakularna katastrofa prezydenckiej limuzyny, która ostatnio wydarzyła się w Moskwie była jedynie nieszczęśliwym wypadkiem. A mimo to rosyjskojęzyczny segment sieci rozgrzał się do czerwoności. Tematem rozważań było osobiste bezpieczeństwo Władimira Putina, tym bardziej że rosyjskiego prezydenta próbowano zabić aż trzynaście razy. Rzecz jasna ponoć, bo część zamachów była jawnym wymysłem propagandowym Kremla. W innych domniemani terroryści okazali się ludźmi chorymi psychicznie. Najbardziej prawdopodobne epizody skłaniają jednak do poważnej refleksji o cenie, jaką Putin płaci za prezydenturę. Jednak wcale nie za to, że jest osobą publiczną, tylko za politykę, którą prowadzi. Ważna jest także skuteczność rosyjskich służb specjalnych, a chodzi o dwie najpotężniejsze organizacje ochronne świata. Są nimi Federalna Służba Ochrony i Służba Bezpieczeństwa Prezydenta.

Elitarna alienacja

Wypada jednak zacząć od dość rozbudowanej refleksji, a zatem pytania o cenę elitarności? Bo o tym, że terroryzm jest plagą XXI w., nie trzeba chyba nikogo przekonywać. Falowe zamachy w Belgii, Francji, a ostatnio także w Niemczech są jak średniowieczne epidemie dżumy. Zbierają straszne żniwo śmierci i nikt, tak jak wówczas, nie ma najmniejszego pojęcia o skutecznych metodach powstrzymania choroby. Choć historycznie rzecz biorąc, terroryzm narodził się jako metoda walki upośledzonej socjalnie większości społecznej z rządzącymi elitami. Dlatego w XIX w. to reprezentanci establishmentu otworzyli listę ofiar terroryzmu. W kolejnym stuleciu zamachy na szefów rządów i państw stały się nieomal normą życia politycznego, czego dowodem, nie szukając daleko, jest tragiczny los pierwszego prezydenta II Rzeczypospolitej Gabriela Narutowicza. Jako że został wybrany głosami lewicy, i o zgrozo, licznych mniejszości narodowych, Narutowicz padł najpierw ofiarą nacjonalistycznej nagonki. A potem padł trupem zastrzelony w warszawskiej Zachęcie przez niezrównoważonego psychicznie Eligiusza Niewiadomskiego. Konfrontacja ideologiczna dwóch supermocarstw, jaka nastąpiła po zakończeniu II wojny światowej, również znalazła swoje terrorystyczne odzwierciedlenie. Komuniści postawili wręcz na terroryzm, jako instrument zdobycia i utrwalenia władzy. Ameryka Łacińska i Afryka stały się prawdziwymi polami bitew pomiędzy skrajnie lewicowymi organizacjami terrorystycznymi w rodzaju Świetlistego Szlaku i mniej lub bardziej legalnymi rządami. Druga strona odpowiadała inspiracjami zamachów stanu, takimi jak w Chile lub na szczególnie znienawidzonych komunistów. Kubański dyktator Fidel Castro przyznał się, że CIA i kubańska emigracja w USA stały za ponad 100 takimi próbami.

Jednak wracajmy do Rosji, która i historycznie, i współcześnie nie jest żadnym wyjątkiem w historii terroryzmu, wnosząc za to niemały wkład w rozwój tego zjawiska. Choć z drugiej strony to absolutne kłamstwo, że rosyjscy carowie byli tak znienawidzeni przez własne społeczeństwo, że bali się pokazywać publicznie. Do epoki Aleksandra II, czyli drugiej połowy XIX w. normą były prywatne spacery panujących ulicami Petersburga czy podróże po kraju w towarzystwie bardziej honorowej, aniżeli ochronnej eskorty wojskowej. Dopiero z chwilą radykalizacji poglądów rosyjskiej inteligencji, która zaowocowała powstaniem organizacji Narodnaja Wola, carowie i przedstawiciele administracji państwowej stali się obiektami prawdziwego polowania. Tak rodził się nihilizm, który poprzez terror indywidualny kazał niszczyć zastany porządek prawny. Oferował w zamian abstrakcyjną ideę sprawiedliwości społecznej, bo największy wpływ na jego sukcesy miała ideologia socjalizmu. Jednak największym paradoksem jest fakt, że gdy bolszewicy zdobyli w 1917 r. władzę, to ich pierwszym posunięciem było rozpętanie najkrwawszego w dziejach ludzkości terroru państwowego na masową skalę. Nic dziwnego, że konsekwencją była absolutna alienacja komunistycznych elit od obywateli. Chichot historii wynika zaś z faktu, że bolszewicy obiecali przecież raj na ziemi, a w obawie przed słuszną zemstą milionów skrzywdzonych Rosjan, schowali się głęboko za murami. Tymi dosłownymi na Kremlu i szerokimi barkami osobistej ochrony. Jednym z zewnętrznych przejawów osobistego lęku przed odpowiedzialnością było powstanie rozbudowanych służb ochronnych. Innym symptomem było przemieszczanie w specjalnych środkach transportu, po specjalnie chronionych trasach komunikacyjnych. Modę zapoczątkował Stalin, który wręcz paranoidalnie obawiał się zamachu na własne życie. NKWD zakupił więc w USA kilka reprezentacyjnych egzemplarzy maszyn Chevrolet, które przebudował w pancerne limuzyny dla wodza światowego proletariatu. Kolejni gensekowie jeździli specjalnymi samochodami radzieckiej marki Zis. Maszyny zbudowano ręcznie według rewolucyjnej koncepcji bezpieczeństwa. Konstruktorzy z KGB skonstruowali najpierw opancerzone kapsuły – kabiny, które dopiero następnie obudowano silnikiem i resztą karoserii. Zewnętrzną ochronę zapewniał 9 Zarząd KGB, którego jedynym zadaniem było strzeżenie najwyższych przedstawicieli partyjnej nomenklatury. Na tym nie koniec, bo na wypadek wojny jądrowej dla ścisłego grona władzy stworzono model komfortowego transportera gąsienicowego, zapewniającego ochronę przed skutkami wybuchu atomowego. Miał posłużyć do ewakuacji sekretarza generalnego z Moskwy w przypadku gdy stolica zostanie już zaatakowana. I na koniec, równie ważna kwestia, czyli trasy przejazdu. Głoszący slogany równości i sprawiedliwości społecznej nie chcieli bratać się ze zwykłymi użytkownikami moskiewskich ulic, dlatego stworzono specjalne pasy drogowe służące wyłącznie przejazdom współczesnych carów. Gdy piszący te słowa mieszkał w Moskwie, był niejednokrotnie świadkiem przemieszczania tzw. spec. kolumn Borysa Jelcyna, a następnie Władimira Putina. I było to nie lada widowisko, ponieważ orszak poprzedzało zawsze kilka policyjnych radiowozów „czyszczących” wydzielony pas z samochodów zwykłych Rosjan. Aby ukarać takich śmiałków, policyjne samochody zrównywały się z cywilnymi pojazdami, a ich załogi waliły drewnianymi pałkami w dachy nieszczęsnych żyguli i ład. Jak widać bizantyjskie zwyczaje trzymają się w Rosji mocno, a wyalienowanie współczesnych elit wzrosło chyba geometrycznie, w porównaniu z poprzednikami.

Feralna trzynastka

Nie ma co się dziwić, że z powodu izolacji kremlowskich elit każde wydarzenie, a co dopiero wypadek drogowy ze skutkiem śmiertelnym, wzbudza natychmiast powszechną sensację. Tak było i tym razem, a przebieg zdarzenia wywołał masę spekulacji na temat intencji uczestników. I tak na początku września do sieci przedostał się krótki materiał pochodzący z monitoringu miejskiego Moskwy. Nagranie prezentuje drastyczny moment zderzenia dwóch samochodów na drogowym pasie specjalnym. Oficjalne oświadczenie Kremla informuje, że nieuprawniony kierowca samochodu marki mercedes doprowadził do czołowego zderzenia z uprawnioną limuzyną należącą do prezydenckiego garażu. W wypadku zginął jeden z osobistych kierowców Putina, a więc z pewnością oficer Służby Bezpieczeństwa Prezydenta (SPB). Jako że miał czterdziestoletni staż pracy, był weteranem 9 zarządu KGB. I tyle, choć samo nagranie, które sprawia wrażenie celowego staranowania w japońskim stylu kamikadze, wywołało liczne spekulacje mówiące o tym, że prawdziwym celem sprawcy wypadku mógł być Putin. Są to sensacje bezpodstawne z co najmniej dwóch powodów. Po pierwsze w wypadku nie mogła uczestniczyć opancerzona maszyna prezydencka, ponieważ przeczy temu stopień powypadkowego zniszczenia. Opancerzona kapsuła bezpiecznego jest odporna na wybuch kilku kilogramów trotylu, a więc uderzenia znacznie silniejszego. Za przykład niech posłuży podobnej klasy maszyna byłego prezydenta Gruzji Eduarda Szewardnadze, która w latach 90. XX w. przetrwała prawdziwy atak terrorystyczny – trafienie z granatnika przeciwpancernego. Mimo kompletnego zniszczenia przedziału silnikowego i znacznego uszkodzenia kabiny samochodu Szewardnadze wyszedł z zamachu cało. W moskiewskim wypadku uczestniczył zapewne pojazd innej klasy. Po drugie i najważniejsze, tylko zupełnie głuchy i ślepy mógł przeoczyć fakt, że Putina w czasie wypadku nie było w stolicy. Rosyjski prezydent był za to honorowym gościem Dalekowschodniego Forum Ekonomicznego we Władywostoku, skąd udał się do Chin na szczyt Grupy G-20. Trąbiły o tym wszystkie rosyjskie i zagraniczne media. A mimo to, spekulacje nie cichną, ich tematem pozostaje potencjalny zamach terrorystyczny. Może dlatego, że w karierze politycznej Putina próby zabójstwa miały faktycznie miejsce, a wokół nich narosło jeszcze więcej medialnego, propagandowego i politycznego szumu. I tak prezydent przeżył jakoby trzynaście zamachów.

Pierwszy z nich jest pozornie najbardziej wiarygodny, ponieważ źródłem relacji była sama Federalna Służba Ochrony (FSO), której specjalnym sektorem pozostaje SBP. Jak relacjonował zdarzenie rzecznik prasowy FSO, do próby zamachu miało dojść w lutym 2000 r. a więc w dwa miesiące po przedterminowym złożeniu urzędu przez Borysa Jelcyna. Ustępujący prezydent wskazał na następcę Putina, mianując go „pełniącym obowiązki” do czasu wyborów. Jednak to nie polityczne rozgrywki okołokremlowskich grup wpływu stały za zamachem. Rolę katalizatora odegrała druga wojna czeczeńska zainicjowana przez Putina. Przyszły prezydent miał zatem zginąć w Petersburgu podczas uroczystego pogrzebu Anatolija Sobczaka – swojego mentora i byłego mera północnej stolicy Rosji. Rolę egzekutorów spełniało dwóch snajperów, wynajętych, zdaniem FSO przez czeczeńskich bojowników. Zabójcy zostali jednak w porę zidentyfikowani, zlokalizowani i zneutralizowani. Choć wszystko brzmi wiarygodnie, to warto zastanowić się, czy zamach nie był wytworem wyobraźni kremlowskich propagandystów. Pacyfikacja kaukaskiej republiki prowadzona pod hasłem reintegracji terytorialnej Rosji oraz na prawnej podstawie antyterrorystycznej zaowocowała licznymi zamachami, takimi jak masakry w moskiewskim teatrze na Dubrowce, czy w dagestańskim Biesłanie. Tyle, takie zdarzenia miały miejsce później i były rezultatem utraty możliwości bezpośredniej obrony Czeczenii przez jej mieszkańców. Natomiast jest prawdą, że w 2000 r. kampania wojenna posłużyła do politycznej gry, której kluczowym elementem była operacja „Następca”, czyli wygrana człowieka Kremla – Putina w wyborach prezydenckich. Tymczasem przed marcowym głosowaniem entuzjazm Rosjan i skala poparcia kandydata obozu władzy ostygły, m.in. pod wpływem informacji o krwawych stratach sił federalnych podczas szturmu Groznego. Nie ujmując nic z prawdopodobnej wersji FSO, trudno oprzeć się wrażeniu, że niedoszły akt terroryzmu miał propagandowy i wyborczy cel, podniesienie pułapu  wyborczego poparcia Putina. Podobne wątpliwości budzi kolejny zamach, w tym samym 2000 r. Putin miał zostać zabity podczas corocznego szczytu prezydentów państw WNP, jaki odbywał się w sierpniu na ukraińskim Krymie. Wg informacji FSO, plan terrorystów przewidywał zniszczenie samochodu prezydenckiego, gdy orszak Putina zatrzyma się przed miejscem oficjalnych rozmów. W wyniku wspólnej akcji ukraińskich i rosyjskich służb specjalnych, udało się aresztować niedoszłych zabójców, w tym czterech Czeczenów i dwóch emigrantów z Bliskiego Wschodu. Brzmi wiarygodnie, tyle że o zamachu poinformowano niedługo po tragedii okrętu podwodnego „Kursk”, który zatonął wraz z całą załogą. Początkowe zachowanie Putina na wieść o tragedii nie licowało ani z jej skalą, ani wymiarem ludzkim. Prezydent zbagatelizował katastrofę i nie chciał początkowo przerwać urlopu, a takich wpadek Rosjanie łatwo nie zapominają. Fikcyjny zamach mógł w zamyśle Kremla nie tylko odwrócić uwagę od wyjaśnienia przyczyn katastrofy, ale pozwalał przywrócić mit nieustraszonego przywódcy pełniącego obowiązki bez względu na osobiste ryzyko. W kolejnych dwóch latach doszło do kilku incydentów w czasie przejazdów prezydenckiej kolumny po ulicach Moskwy. Zostały zneutralizowane przez ochronę osobistą, a otwartym pozostaje kwestia, w jakim stopniu mogły zagrozić bezpieczeństwu Putina. I tak, w 2000 r. za kolumną ruszył w pogoń samochód osobowy Żyguli i mimo sygnałów ostrzegawczych usiłował zbliżyć się do prezydenckiej limuzyny. Potencjalny napastnik został staranowany przez funkcjonariuszy ochrony jadących samochodem terenowym Mercedes. W dwa lata później na spotkanie kolumny ruszył z bocznej uliczki inny samochód osobowy, a incydent zakończył się identycznie jak poprzedni, choć tym razem niedoszły zamachowiec zginął podczas celowego zderzenia. W tym samym roku miał miejsce incydent z udziałem karetki pogotowia ratunkowego. I tym razem ochrona uznała, że pojazd zagraża limuzynie prezydenckiej, tak więc staranowali niewinną karetkę. Rannych zostało dwóch funkcjonariuszy, sanitariusz i przewożony pacjent. Za to w kolejnych latach prezydentury miało dojść do następujących zamachów podczas wizyt zagranicznych. W 2001 r. służba bezpieczeństwa Azerbejdżanu poinformowała o zdemaskowaniu zamachowca pragnącego wykorzystać pobyt Putina do Baku. Aresztowano terrorystę, którym okazał się obywatel iracki przygotowujący ponoć samochód – wybuchową pułapkę na drodze prezydenckiej kawalkady. Jak poinformowali śledczy, przeszedł uprzednio przeszkolenie Al-Kaidy w Afganistanie. W tym samym roku prezydent Rosji miał paść ofiarą zamachu podczas wizyty w Iranie. Szczegółów brak, natomiast władze w Teheranie oskarżyły wówczas Zachód o dokonanie aktu propagandowego terroryzmu, czyli o fałszywy alarm, którego celem było zastopowanie współpracy irańsko-rosyjskiej. Natomiast w 2012 r. ukraińska Służba Bezpieczeństwa poinformowała o wykryciu całego spisku wymierzonego w rosyjskiego prezydenta. To znaczy terroryści rekrutujący się z Czeczenii oraz Zjednoczonych Emiratów Arabskich obrali za bazę Odessę, natomiast seria zamachów, w tym na Putina miała zostać dokonana na terenie Rosji. Organizatorem przedsięwzięcia ogłoszono przywódcę kaukaskich rebeliantów Doku Umarowa. Terroryści wpadli, ponieważ przypadkowo zdetonowali jeden z przygotowywanych ładunków wybuchowych. Komentując zajście, zarówno media rosyjskie, jak i tamtejsi eksperci skłaniali się ku wersji fałszywego zamachu. Intencją ówczesnego prezydenta Ukrainy było bowiem polepszenie relacji z Kremlem, w celu wytargowania niższych cen importu rosyjskiego gazu. Nic zaś nie nastraja lepiej do rozdawania prezentów jak uratowanie życia głównego dysponenta tak potrzebnego surowca. Jako oddzielną kategorię należy potraktować sekwencję zamachów przygotowanych przez zwykłych Rosjan, choć niekoniecznie tryskających zdrowiem psychicznym. W 2002 r. przez Bramę Spasską usiłował wjechać na Kreml mieszkaniec obwodu włodzimierskiego. Gdy ochrona zatrzymała samochód usłyszała, że kierowca jest prezydentem, nazywa się Władimir Putin i chciałby przystąpić do pełnienia obowiązków w zwykłym miejscu pracy. Mimo że intruz okazał opór przy zatrzymaniu, został skierowany na obdukcję psychiatryczną. W tym samym roku SBP zatrzymała mężczyznę w wieku 76 lat, jak się później okazało cierpiącego na schizofrenię. Miał przy sobie detonator, pistolet oraz butelkę benzyny. Został zatrzymany w ogólnej poczekalni Kremla, czyli pomieszczeniu, w którym każdy obywatel może złożyć prezydentowi petycję. W efekcie chory psychicznie człowiek zdołał podjąć próbę samobójczą, strzelając do siebie. Jego dalszy los pozostaje nieznany. Kolejny niezrównoważony psychicznie, tym razem mieszkaniec Iżewska podjechał furgonetką marki Gazela pod siedzibę FSB na Łubiance. Oświadczył, że zaminowany samochód zostanie zdetonowany, jeśli na rozmowę nie przybędzie osobiście rosyjski prezydent. Po kilkugodzinnych pertraktacjach z udziałem psychologów, niedoszły terrorysta-samobójca, który chciał zabić Putina podczas planowanego spotkania, poddał się funkcjonariuszom FSB. W 2003 r. inwalida z Tuły wysłał do prezydenta dwa listy zawierające proszek nieznanego pochodzenia. Jak się okazało była to jedynie pszenna mąka. W latach 2009 i 2011 do zamkniętej strefy Kremla próbowało się wedrzeć dwóch kolejnych chorych psychicznie. Pierwszy, podający się za wysokiego oficera służb specjalnych, zażądał jako zaproszony gość wpuszczenia na wspólne obrady prezydenta i rządu. Drugi miał skromniejsze zamiary, domagał się jedynie od Putina wypłacenia zaległej pensji. Natomiast bardzo zagadkową aferę upubliczniły w 2003 r. brytyjskie media. Poinformowały o wykryciu przez tamtejszą policję zamachu na Putina. Za aktem terroryzmu miał stać zbiegły do Londynu finansista i przedsiębiorca Borys Bieriezowskij. Natomiast zdaniem oligarchy zabójstwa prezydenta mieli dokonać byli funkcjonariusze FSB. Spotykali się w tym celu ze swoim kolegą Aleksandrem Litwinienko, a ten z kolei przekazał informację Bieriezowskiemu, który ujawnił cały sekret brytyjskim śledczym. Z kolei dosyć prawdopodobnie brzmi informacja z 2008 r. o zatrzymaniu w Moskwie snajpera narodowości tadżyckiej, wynajętego przez czeczeńskich emigrantów. Jego zadaniem było jednoczesne zastrzelenie Putina i Dmitrija Miedwiediewa podczas wiecu zwolenników prokremlowskiej partii Jedna Rosja w dniu wyborów prezydenckich. Kiler został zatrzymany przez FSB w jednym z moskiewskich mieszkań wraz z narzędziem zbrodni – karabinem snajperskim. Jednak i w tym przypadku na plan pierwszy wybija się motyw propagandy politycznej na zlecenie.

Perspektywy bezpieczeństwa

Nie ulega wątpliwości, że wiarygodność zdecydowanej większość zamachów budzi, co najmniej wątpliwości. Nie zmienia to faktu, że Putin jest bodaj najbardziej strzeżonym przedstawicielem gatunku ludzkiego na planecie Ziemia. Jego ochrona w porównaniu do analogicznych służb państw Europy, a nawet USA jest niezwykle silna. Środki ostrożności są posunięte do granic prawdopodobieństwa tak, aby wykluczyć nawet najmniejszy błąd. Jednak FSO w zależności od szacunków liczy przecież od 30 do 50 tys. funkcjonariuszy, a w Rosji poza prezydentem do państwowej ochrony jest upoważnionych nie więcej niż 30 osób, spośród polityków i urzędników najwyższego szczebla. Nie można jednak zapominać, że fizyczna ochrona to nie jedyne zadanie tej formacji. W praktyce ustrojowej FSO pełni rolę uszu i oczu prezydenta. I to dosłownie, bo w jej skład wchodzi rozbudowana służba łączności rządowej oraz struktury nadzoru nad elitami regionalnymi i biurokracją. FSO dysponuje także własnymi strukturami socjologicznymi, wykonującymi regularne, tajne badania opinii publicznej na temat sytuacji rzeczywistej, a nie kreowanej przez podporządkowane Kremlowi media. Choć to na podstawie takich badań pracuje aparat propagandy państwowej. Wreszcie FSO ma poważne udziały w służbach bezpieczeństwa największych koncernów ze strategicznych działów gospodarki. Z kolei Służba Bezpieczeństwa Prezydenta to jedna z najbardziej skrytych i wpływowych organizacji specjalnych Rosji. Z własnymi oddziałami specjalnymi, szkolonymi we własnym centrum przygotowawczym. To tak jakby polski BOR miał w swojej strukturze jednostkę GROM. Jednak polityczna rola szefa SBP wynika przede wszystkim z bezpośredniego i permanentnego dostępu do głowy państwa. Nie przypadkiem jej dotychczasowy dowódca generał Wiktor Zołotow uchodził za jednego z najbardziej wpływowych pretorian Putina. Odgrywał decydującą rolę w oligarchicznych sporach biznesowych, państwowych nominacjach i wojnie domowej służb specjalnych o wpływy na Kremlu i w Rosji. Dziś Zołotow pełni funkcję szefa Gwardii Narodowej, formacji powołanej m.in. do tłumienia ewentualnego niezadowolenia społecznego w masowej skali. Z tym że ostatnie czystki kadrowe nie ominęły służb ochrony. Szef FSO gen. Jewgienij Murow po latach służby został odesłany na emeryturę. Na razie honorową, bo ciążą na nim poważne zarzuty korupcyjne. Putin seryjnie dymisjonuje starą gwardię służb specjalnych, ale bardzo ostrożnie, ponieważ wie, że to od wierności FSO i SBP zależy jego osobiste bezpieczeństwo. To sfera szczególnego zainteresowania, choćby ze względu na ekonomiczne, a zatem i społeczne chmury, jakie gromadzą się nad Kremlem, na skutek kompradorskiej polityki wobec własnego kraju i współobywateli. Putin stał się zakładnikiem swojej błędnej strategii dla Rosji i wie, że odejście ze stanowiska będzie najprawdopodobniej równoznaczne z ciężkim kryzysem politycznym. A wtedy jego kariera może zakończy się pociągnięciem do osobistej odpowiedzialności za dokonania prezydentury. Taka jest cena wielu lat budowy biurokratyczno-oligarchicznego autorytaryzmu, który doprowadził Rosję na skraj upadku. Wtedy bezpieczeństwa byłego już prezydenta nie uchronią najlepsze służby specjalne, tym bardziej że wobec upadłych polityków takie gwarancje tracą natychmiast siłę. Same zaś służby przechodzą na stronę nowego cara.

Najnowsze

Parasol Nuklearny

Co z Ukrainą?

Wpadka Google’A

„Szok Trumpa”