Rosja przeżyła dekadę prosperity, trwoniąc przy okazji niepowtarzalną szansę modernizacyjną. W dosłownym rozumieniu chodzi o zmarnowanie prawdziwej rzeki rubli, jaka wlewała się do budżetu federalnego, za sprawą atrakcyjnego cenowo eksportu ropy naftowej i gazu ziemnego. Patrząc przez pryzmat przyszłości, Rosja nie dokonała transformacji cywilizacyjnej, a mówiąc wprost, nie zbudowała nowoczesnego państwa i społeczeństwa.
Europa staje się polem kolejnej bitwy z Rosją. Tym razem w roli nacierającej armii występuje koncern Gazprom, a jego przeciwnikiem jest konkurencyjny sektor kondensatu gazowego – LNG. Najważniejszym orężem gazowej wojny jest cenowy dumping, a stawką opanowanie europejskiego rynku. Już teraz obie walczące strony dokonują rozpoznania bojem, inicjują marketingowe strategie, a przede wszystkim negocjują potrzebne sojusze. Walka będzie bezwzględna, bo Gazprom toczy bój nie tylko o swoje dalsze istnienie, lecz także o zasobność rosyjskiego budżetu. Nie jest tajemnicą, że od wpływów eksportowych koncernu zależy wewnętrzna stabilność Rosji, jej gospodarcze perspektywy, a więc osobista przyszłość Władimira Putina.
Koniec ery węglowodorów
Gdy w 2005 r. Władimir Putin ogłosił Rosję mocarstwem energetycznym, chyba tylko kremlowski establishment myślał, że tak będzie już zawsze. Tymczasem po niespełna dziesięciu latach światowa gospodarka dokonała kolejnego skoku technologicznego, który postawił opłacalność eksportu węglowodorów pod olbrzymim znakiem zapytania. Przy tej okazji warto zapytać, czy rosyjski prezydent, aby na pewno ma odpowiednich doradców? Nawet internetowa wiedza ekonomiczna daje szansę zapoznania się z pojęciem cyklu koniunkturalnego, przybliżając znaczenie takich słów, jak hossa i bessa, wraz z niezbędnymi odsyłaczami. No cóż, jakby nie oceniać putinowskiej strategii rozwoju, obecnie widać wyraźnie, na jakim rozdrożu stanęła Rosja i jej gospodarka.
Z jednej strony, kraj przeżył dekadę prosperity, trwoniąc przy okazji niepowtarzalną szansę modernizacyjną. W dosłownym rozumieniu chodzi o zmarnowanie prawdziwej rzeki rubli, jaka wlewała się do budżetu federalnego, za sprawą atrakcyjnego cenowo eksportu ropy naftowej i gazu ziemnego. Patrząc przez pryzmat przyszłości, Rosja nie dokonała transformacji cywilizacyjnej, a mówiąc wprost, nie zbudowała nowoczesnego państwa i społeczeństwa. Natomiast sama gospodarka nie wykorzystała petrorublowych dochodów do przekształceń dywersyfikacyjnych. Reformy strukturalne umożliwiłyby nie tylko łagodne zejście z naftowo-gazowej szprycy w chwili surowcowej dekoniunktury, ale i pełnowartościowe włączenie w globalną wymianę handlową.
Zamiast tego Putin wybrał autorytarną drogę wielkomocarstwowych ambicji, które wpędziły kraj w chorobę holenderską z tak rujnującymi objawami, jak gigantyczna korupcja o systemowym charakterze. Dzisiejszy efekt poradzieckiej recydywy to kryzysowa zapaść znana pod nazwą stagnacji gospodarczej. Świadczą o niej wyraźnie ujemne wskaźniki wzrostu PKB utrzymujące się od 36 miesięcy. O ekonomicznej kondycji mówi nam jeszcze dobitniej udział Rosji w światowej gospodarce, zredukowany do 1,5 proc. Strata dla naszych wschodnich sąsiadów jest tym dotkliwsza, że surowcowa prosperity szybko się nie powtórzy. Jeśli w ogóle kiedyś, bo wiele wskazuje, że era węglowodorowa zbliża się nieuchronnie do końca. W postindustrialnym świecie rynków finansowych i przy rosnącym znaczeniu sfery usług, tradycyjna użyteczność surowców energetycznych staje się ograniczona. Globalną perspektywę wyznacza gospodarka oszczędnych technologii. Ponadto coraz widoczniejszy jest proces wypierania węglowodorów przez energetykę ze źródeł odnawialnych, która sama w sobie zamienia się w nową i prężnie rozwijaną dziedzinę przemysłu. Wreszcie przeciwko dotychczasowemu popytowi na ropę naftową i gaz oraz ich kluczowej roli strategicznej przemawiają porozumienia klimatyczne, narzucające proekologiczny profil ziemi XXI w.
To gigantyczny kłopot dla gospodarek, które swoją przyszłość opierały niezmiennie na dochodowym eksporcie węglowodorów. To jeszcze większy problem polityczny, bo tak się składa, że zdecydowaną większość światowych potentatów w tej dziedzinie stanowią państwa autorytarne. Na temat zadziwiającej zbieżności pomiędzy ilością zasobów energetycznych, niezdolnością do strukturalnych reform a niedemokratycznym ustrojem, napisano już całe tomy. Niemniej jednak, nawet takie państwa, jak Arabia Saudyjska lub Kazachstan zrozumiały, że kończy się czas łatwych pieniędzy. Rijad opracował Strategię – 2020, która przewiduje radykalną zmianę profilu gospodarczego. Reformy będą finansowane poprzez fundusze inwestycyjne, tworzone przezornie całymi latami. Podobnie myśli Astana, która z roli surowcowego eksportera przechodzi na pozycję hubu tranzytowego w chińskim projekcie Jednego Pasa Ekonomicznego. Czy skok cywilizacyjny uda się społeczeństwom, które parafrazując Ryszarda Kapuścińskiego, niedawno zeszły z konia (lub raczej wielbłąda), to już inna sprawa. Ważne, że w obu przypadkach władze bardzo serio podeszły do analiz ekonomicznych, mówiących o zakończeniu ćwierćwiekowej hossy węglowodorowej. Taka świadomość jest tym ważniejsza, że zgodnie z prognozami światowe ceny ropy naftowej i gazu raczej już nigdy nie pobiją rekordów pierwszej dekady XXI w. Taką prawdę w porę pojęli najwięksi gracze na surowcowym rynku (poza Rosją i Wenezuelą).
Kompleks naftowo-gazowy
Aby zrozumieć, jakie znaczenie dla Kremla mają takie koncerny, jak Gazprom czy Rosnieft najlepiej przyjrzeć się rosyjskiemu PKB. Chodzi o wpływy finansowe przekazywane do kasy państwa przez kompleks naftowo-gazowy, traktowany jako całość. Wiadomo przecież, że ceny gazu zależą od światowych stawek ropy naftowej, ponieważ są do nich bezpośrednio przywiązane.
I tak wg szacunków ekonomicznego komentatora Moskiewskiego Centrum Carnegie Andrieja Mowczana, takie wartości nie są na pozór najwyższe. Na przestrzeni ostatniego ćwierćwiecza produkcyjny udział sektora w PKB nie przekraczał 26,5 proc. Jeśli chodzi o naftowo-gazowy eksport, to szacunki mówiły o 14,5 proc. wkładzie w PKB. Gdy jednak spojrzeć na zależności od strony struktury produktu krajowego brutto, obraz wygląda nieco inaczej. Na przykład 29 proc. PKB przypada na handel. Jednak 60 proc. rosyjskiego importu towarowego jest finansowane z dochodów eksportu, w którym szczególnie obecnie dominują surowce energetyczne. Mowczan wnosi z tego, że udział sektora naftowo-gazowego w PKB zwiększa się tym sposobem o 17,5 proc. Następnie, ok. 22 proc. PKB stanowią państwowe zamówienia i kontrakty, słowem wydatki, które są finansowane z dochodów tzw. skonsolidowanego budżetu federalnego. 60 proc. takich przychodów pochodzi z podatku dochodowego koncernów surowcowych, daniny od ich produkcji oraz z opłat i ceł eksportowych. Zatem jeszcze 13 proc. PKB należy dodać na konto tego sektora. Jak twierdzi ekspert Centrum Carnegie, łącznie ok. 57 proc. rosyjskiego PKB jest związane ze środkami wypracowywanymi przez kompleks paliwowy. A jeśli doliczyć jeszcze bezpośredni wkład petrorubli w inwestycje i finansowanie niesurowcowych działów gospodarki oraz w fundusze płac i emerytur sfery budżetowej, to taki udział wzrasta ogólnie do 60-70 proc. PKB.
I na tym zależności się nie kończą, zważywszy jak mocno rosyjska waluta pozostaje uzależniona od skoków światowych cen na oba surowce. I tak, jeśli cena baryłki ropy jest równa 60 dolarom lub wyższa, rubel przekracza swoją wartość inflacyjną. Jeśli cena surowca spada poniżej 60 dolarów, zmniejsza się także wartość inflacyjna rubla. Ostatni szok walutowy z grudnia 2013 r. wywołany spadkiem światowych cen ropy i gazu doprowadził w ten sposób do dwukrotnego obniżenia wartości rosyjskich pieniędzy, czyli w zasadzie urealnił rzeczywistą wartość rynkową rubla.
Na tym znaczenie koncernów Gazprom i Rosnieft dla rosyjskiej gospodarki wcale się kończy. Problem jest szerszy, wykracza bowiem poza ścisłą ekonomię, wchodząc w sferę zarządzania państwem i jego zasobami. Jak mówi rosyjska politolog Lilija Szewcowa, reżimy autorytarne, takie jak kremlowski, funkcjonują poprawnie tylko w stabilnych warunkach. Każdy kryzys, w tym gospodarczy, to wielkie wyzwanie związane z brakiem umiejętności elastycznego reagowania na zmienną sytuację. Tak też było na początku rządów Putina, gdy świat dokonywał rewolucji, przechodząc od eksportu surowego gazu do produkcji nowego jakościowego towaru – kondensatu gazowego LNG. Niestety Rosja nie była w stanie zareagować na zmiany zewnętrzne i „przespała” początek stulecia, brnąc konsekwentnie w kosztowne gazowe sieci przesyłowe. Tego typu przedsięwzięcia, ze względu na odległości pomiędzy złożami i końcowymi odbiorcami, są związane z gigantycznymi inwestycjami. Na przykład najdłuższa „rura” Gazpromu z Niemcami ma 5 tys. km. Wymusza to równie gigantyczne, bieżące koszty operacyjne związane z utrzymaniem odpowiedniego ciśnienia gazu. W tym celu potrzebna jest budowa i ciągła obsługa setek stacji kompresorowych zabezpieczających fizyczny przepływ surowca.
Swoje zrobił również czynnik polityczny. Z chwilą, gdy Putin zadecydował, że Rosja to mocarstwo energetyczne, czyli już bez eufemizmu – kraj surowcowy, jedyną strategią „Gazpromu” było narzucanie odbiorcom długoletnich kontraktów, budowanych na zasadzie sztywnego odbioru uzgodnionej ilości gazu, bez względu na wahania rzeczywistego popytu. Takie warunki handlu gazem wspierał Kreml ze względów czysto politycznych. Niestety, koncepcja obrodziła kwadraturą koła, bo nieskoordynowana biurokracja zaczęła myśleć w kategoriach życzeniowych. To znaczy, brała podpisane kontrakty za podstawę prognoz długoterminowego zapotrzebowania europejskich odbiorców. Zresztą sytuację wykorzystywał sam Gazprom, który przegrzewał inwestycje, dążąc w ten sposób do podwyższenia giełdowej kapitalizacji, a przede wszystkim ze względu na konieczność pozyskiwania zachodnich kredytów. W efekcie zatwierdzane przez Kreml szacunki koncernu mówiły, że Europa, a więc główny odbiorca, będzie kupowała coraz więcej gazu. Tymczasem rzeczywistość jest dokładnie odwrotna. Jeśli w 2010 r. europejskie koncerny kupiły 299 miliardów metrów sześciennych surowca, to w 2014 r. popyt spadł o 20 proc., czyli do 219 mld metrów. Jeszcze bardziej pesymistyczna jest perspektywa długoterminowa. Wg prognoz Statoil, do 2040 r. europejski popyt na gaz będzie malał o 0,4 proc.–1,6 proc. rocznie. Oznacza to, że ok. 2035 r. nisza nowych dostaw surowca w Europie zostanie zredukowana do rzędu 40–70 mld metrów rocznie. Przy tym jest to wielkość dla wszystkich producentów, a nie tylko rosyjskiego. Ponadto zgodnie z zaleceniami Komisji Europejskiej, 20 proc. energii w UE ma pochodzić ze źródeł odnawialnych, co poczynając od 2020 r., dodatkowo zredukuje popyt na gaz.
Tymczasem, zgodnie z danymi agencji informacyjnej RBK, Gazprom w szalonym pędzie ku zyskom rozbudował swoje moce eksploatacyjne do rozmiarów dwukrotnie przekraczających obecne zapotrzebowanie europejskie. Inaczej mówiąc, wydobycie gazu w Rosji przekroczyło o 200 mld metrów sumaryczną ilość gazu wszystkich europejskich kontraktów. A wg RBK podaż może być nawet większa i sięgać 230 mld metrów rocznie. Obrazowo mówiąc, Rosja byłaby dziś w stanie zaspokoić gazem drugą Europę z kolejnymi 500 mln obywateli. Co Gazprom zamierza zrobić z taką ilością surowca, nie wie chyba nawet jego prezes Aleksiej Miller.
Wiadomo natomiast, że problemu rosyjskiej nadprodukcji nie rozwiążą Chiny, gazociąg Siła Syberii ma bowiem roczne opóźnienia w budowie. Ich przyczyną jest generalna niechęć Pekinu do finansowania rosyjskich projektów inwestycyjnych, w tym surowcowych. U podłoża chińskiego uporu leży również przekalkulowanie własnego zapotrzebowania na gaz sąsiada, wobec schłodzenia własnej gospodarki. Największe znaczenie dla Chin ma jednak uruchamiany proces reform strukturalnych, wpływający na wysokotechnologiczny, a zatem energooszczędny profil przyszłej gospodarki. Ponadto, jeśli już, to Pekin jest zwolennikiem strategii przejmowania na wyłączność zarówno źródeł energii, a więc złóż surowcowych, jak i dróg ich transportu. W każdym razie finał jest taki, że w nadziei na przekierowanie sporej części zasobów gazowych do Azji, Moskwa zawarła z Pekinem bardzo niekorzystny kontrakt. Dlatego dziś Gazprom stoi przed nieomal niewykonalnym zadaniem budowy Siły Syberii, bo nie dość, że brak mu środków na tak gigantyczną inwestycję, to już wiadomo, że gazociąg nie przyniesie zysku przez następne 50 lat.
A wracając do Europy, miarą rosyjskiego problemu jest niewykorzystana sieć transportu surowca. Otóż według dziennika „Wiedomosti”, w 2015 r. Unia Europejska wykorzystywała swoje gazociągi jedynie w 65 proc. eksploatacyjnej przepustowości. Jeszcze gorzej wyglądało zapełnienie sieci biegnącej ze wschodu na zachód, czyli z Rosji do UE. W ubiegłym roku budowane z takim mozołem i gigantycznym kosztem drogi transportowe były wykorzystane jedynie w 45 procentach. Co więcej, Gazprom poniósł olbrzymie straty, inwestując w nieuzgodniony z Komisją Europejską gazociąg South Stream. Tak kończy się polityka faktów dokonanych Kremla, której celem było wymuszenie na UE budowy południowego korytarza gazowego, który miał zaopatrywać w surowiec Turcję, Bałkany, Włochy, Austrię, a nawet Izrael. Tymczasem KE wydała dyrektywę o niezgodności projektu z trzecim pakietem energetycznym oraz o konieczności dostosowania dwustronnych umów podpisanych przez Moskwę ze stolicami UE chętnymi do takiej współpracy tranzytowej. Stanowcza reakcja KE nie tylko zastopowała południową ekspansję Gazpromu, ale i naraziła koncern na 17 mld dolarów strat wynikających z jednostronnych inwestycji.
A mimo to Kreml forsuje budowę kolejnej nitki gazociągu North Stream. Ponadto, jeśli chodzi o Bałkany, to w październiku 2016 r. Moskwa i Ankara powróciły do idei zastępczej, czyli gazociągu Turecki Strumień o przepustowości 24,5 mld metrów, z czego Turcja na własne potrzeby zużywałaby 10 mld metrów. Oczywiście nadrzędnym celem politycznym Kremla, czyli Gazpromu jest ukaranie Ukrainy, poprzez wyłącznie z użytkowania tamtejszego systemu tranzytowego. Czy jednak pozbawienie Kijowa 2 mld dolarów rocznie z tytułu opłat tranzytowych i eksploatacyjnych jest warte kilkudziesięciu miliardów dolarów strat z powodu kolejnych, bezużytecznych inwestycji? Polityka, polityką, ale taka gra Gazpromu ma zupełnie inny cel. Jest nim utrzymanie dotychczasowego udziału w europejskim rynku gazowym, zagrożonego przez konkurentów.
Być albo nie być Gazpromu
Obecnie koncern ma na europejskim rynku gazu pulę w wysokości 30 proc. Zresztą w ostatnim czasie na Gazprom spadają same nieszczęścia. Redukcja europejskiego popytu wobec własnej nadprodukcji oraz nietrafione inwestycje to tylko zapowiedź możliwych porażek, które zadecydują o przyszłości koncernu. Rozpoczynają się bowiem konkurencyjne projekty, które ok. 2020 r. dadzą definitywną odpowiedź na pytanie o być albo nie być tego holdingu. Po pierwsze, UE wzięła się na poważnie do dywersyfikacji dostaw gazu. Nie chodzi jak dotychczas, o zróżnicowanie dróg transportu surowca, tylko jego źródeł. I tak Polska oraz Litwa wybudowały terminale LNG umożliwiające odbiór i przechowanie kondensatu gazowego. Obie inwestycje mogą docelowo i w razie potrzeby, kompletnie wyeliminować współpracę, a więc jakąkolwiek zależność od rosyjskiego dostawcy.
Po drugie, przy błogosławieństwie UE, powstaje projekt TAP, czyli Gazociąg Transadriatycki, prowadzący z Turcji przez Grecję i Albanię do Włoch. Nie jest to wprawdzie szokująco wielka inwestycja, szczególnie w porównaniu z gazpromowskim rozmachem. Ważne jest źródło surowca, bo gaz popłynie wkrótce z kaspijskich złóż Azerbejdżanu, a w dalszej perspektywie prawdopodobnie także z Turkmenistanu. A to zmienia strategiczną wagę gazociągu, bo Turkmenistan wchodzi do czwórki państw z największymi złożami tego surowca na świecie. Zatem rosyjski projekt South Stream, a obecnie Turecki Strumień, to nic innego jak próba zablokowania współpracy UE z państwami basenu Morza Kaspijskiego. W tym kontekście można śmiało powiedzieć, że w Turcji i na południu Europy robi się ciasno w zakresie dostaw gazu. A może być jeszcze ciaśniej, gdy konkurencja wzrośnie o Izrael, który odkrył bogate złoża na własnym szelfie.
Tak naprawdę konkurencja wzrośnie, gdy do gry włączą się USA, a być może nawet Australia. Chodzi oczywiście o gaz łupkowy w postaci kondensatu, który amerykańskie firmy mają zacząć dostarczać Europie, co będzie się wiązało z potencjalnym ograniczeniem rosyjskiej puli na tym rynku. Jak alarmuje portal Utro.ru, „wstrętni” Amerykanie aktywnie promują swój surowiec, oczywiście ze szkodą dla interesów „narodowego osiągnięcia”, czyli Gazpromu. W tym celu amerykańskie firmy posługują się nie tylko dumpingiem handlowym, oferując gaz poniżej ceny jego wydobycia i transportu, lecz także nie wliczają kosztów przeróbki na kondensat. Co więcej, posunęły się tak daleko, że wystąpiły z ofertą bezpłatnego procesu regazyfikacji, tj. odwrotnego uzdatnienia przy pomocy pływających terminali LNG. Taka strategia marketingowa tamtejszych operatorów gazowych cieszy się pełnym wsparciem politycznym Waszyngtonu. Biały Dom pozwala, aby dumping cenowy w Europie był rekompensowany wzrostem cen na wewnętrznym rynku USA.
Jednak jak podkreśla amerykański biznes, dla potencjalnych odbiorców takich ofert w Europie nie bez znaczenia powinien być również „uboczny” efekt zmiany kierunku dostaw. Za sztandarowy przykład dodatkowej opłacalności jest uznawana Litwa. Otóż wystarczyło, że Wilno zainwestowało we własny terminal LNG w Kłajpedzie, aby zdywersyfikowanie źródła dostaw pozwoliło pozwać Gazprom przed międzynarodowy arbitraż. Litwini wskazali, że czują się oszukiwani, skoro cena 1 tys. metrów rosyjskiego gazu jest dla nich wyższa niż dla najodleglejszych, niemieckich klientów koncernu. Skarga do KE i pozew wystarczyły, aby Wilno otrzymało 20 proc. zniżki od Rosji, co w praktyce oznacza precedens renegocjacji długoletniego kontraktu. Co więcej, Gazprom nie tylko zgodził się na zmniejszenie cen dla Litwy, ale i w obawie przed narastającą konkurencją USA, dokonał tego samego, tyle że negocjując w kuluarowy sposób z klientami niemieckimi, brytyjskimi i włoskimi.
Eksperci odnotowują tym samym zmianę strategii koncernu. Gazprom przestał zachwalać własny monopol na europejskim rynku, na rzecz wymuszonej zgody, aby gaz stał się towarem takim, jak inne przedmioty wymiany handlowej. A to prawdziwa rewolucja, która uzależnia cenę surowca od popytu, czyli od interesów strony kupującej. Aby poprzeć zmianę marketingową faktami, koncern zawiera nowe kontrakty po cenie wyraźnie dumpingowej, a więc poniżej kosztu wydobycia i transportu gazu do odbiorcy. Aby nie zanudzać skomplikowanymi rachunkami w tzw. jednostkach brytyjskich, które są faktyczną podstawą obliczenia ceny surowca, warto tylko zacytować dane dziennika „Wiedmosti”. Jeśli w 2015 r. średnia cena 1 tys. metrów sześciennych dla Europy kształtowała się na poziomie 200 dolarów, to w drugim kwartale tego roku obniżyła się do 173 dolarów, spadając o 31 proc. Jak wskazuje Michaił Krutichin z Centrum Carnegie, stawka sierpniowa wynosiła już tylko 153 dolary, a to oznacza, że Gazprom sprzedawał gaz bez jakiegokolwiek zysku. Co prawda, przy obecnej nadprodukcji możliwości dumpingowe koncernu są nieomal nieograniczone. Jednak sytuacja zmieni się diametralnie ok. 2020 r., gdy wygaśnie większość z wcześniejszych kontraktów długoterminowych. W miejsce dzisiejszych kontrahentów pojawi się ogromna ilość małych podmiotów, z którymi przyjdzie negocjować w warunkach ostrej konkurencji z amerykańskim LNG oraz gazem azerskim i turkmeńskim.
Niekorzystną sytuację Gazpromu powiększy problem nowych inwestycji w sieci transportowe. Za 5 lat ich stan na terenie Rosji ulegnie znacznemu wyeksploatowaniu, tymczasem kapitalizacja koncernu spadła z nieomal biliona dolarów w 2008 r. do śmiesznych 50 mld dolarów obecnie. Ponadto Gazprom odczuwa coraz mocniej brzemię sankcyjne, mając trudności ze spłatą własnych euroobligacji, ale przede wszystkim z zaciągnięciem nowych kredytów na zachodnim rynku finansowym. Tymczasem ze względu na stagnację gospodarczą w Rosji, coraz więcej wolnych środków koncernu pochłaniają daniny na rzecz budżetu państwa oraz na pokrycie kosztów bieżącej działalności operacyjnej. Dlatego zdaniem „Wiedomosti”, los samego Gazpromu, jak i jego udziałów w europejskim rynku jest więcej niż niepewny. Na razie jedynym skutkiem nowej strategii cenowej jest spadek dochodów odprowadzanych do budżetu. W porównaniu z okresem styczeń – sierpień 2015 r. eksportowe dochody gazowe analogicznego okresu 2016 r. spadły o 36,1 proc., czyli do 21,4 mld dolarów. Jedynym ratunkiem jest wzrost światowych cen ropy naftowej, na co jednak Gazprom liczyć raczej nie powinien. Zdaniem ekspertów nawet dłuższe utrzymanie stawki 50 – 60 dolarów za baryłkę ropy nie poprawi znacząco sytuacji. Generalny skutek jest taki, że nadzieję na zyski z Gazpromu stracili zagraniczni udziałowcy. Na co więc liczy koncern w dłuższej perspektywie?
Paradoksalnie nie na siebie, tylko na partnerów niemieckich. Kreml i rosyjscy managerowie wspierają inicjatywę Berlina, aby to Niemcy stały się gazowym hubem Europy. Pozwoli to koncernowi negocjować dostawy z jednym dużym partnerem, a więc uniknąć skomplikowanej dywersyfikacji cen i ilości surowca sprzedawanego poszczególnym operatorom narodowym. De facto Gazprom liczy więc na sojusz z niemieckimi firmami w kwestii utrzymania dotychczasowego udziału na rynku. Niemcy byłyby przecież hubem także dla dostaw amerykańskich, a to pozwalałoby Kremlowi kontynuować polityczne wsparcie interesów Gazpromu. Gazowe partnerstwo rosyjsko-niemieckie jest widoczne już dziś podczas wspólnej obrony kolejnej nitki gazociągu North Stream, wobec zastrzeżeń KE i sprzeciwu tych państw UE, które widzą w projekcie zagrożenie dla własnej suwerenności energetycznej. Niemniej jednak wiele wskazuje na to, że wzrost konkurencji na surowcowym rynku Europy, niesie stałą i przewidywalną redukcję ceny gazu. Daje więc już obecnie większe pole manewru, tak w renegocjacji wcześniejszych kontraktów, jak i w zawieraniu nowych.