Ponowny wybór Tuska na szefa Rady Europejskiej dał mu nowe polityczne życie. Jednak skutki tego wyboru mogą okazać się dla Brukseli bardzo niedobre.
W ubiegłą środę (8 marca br.) na szczycie UE w Brukseli, biorący w nim udział przywódcy krajów członkowskich ponownie wybrali byłego polskiego premiera Donalda Tuska na stanowisko przewodniczącego Rady Europejskiej. Stało się tak mimo sprzeciwu rządu Beaty Szydło, który wystawił kandydaturę Jacka Saryusz-Wolskiego. Za kandydaturą Tuska opowiedziało się aż 27 spośród 28 unijnych krajów, czyli krótko mówiąc, wszystkie, poza Polską. Zanim doszło do ostatecznego głosowania za kandydaturą Tuska, strona polska złożyła wniosek o jego przełożenie, został on jednak odrzucony. Tak naprawdę wybór Tuska na kolejną dwuipółletnią kadencję na stanowisku szefa Rady Europejskiej był już przesądzony znacznie wcześniej. Głosowanie nad kandydaturą Tuska tylko zalegalizowało wcześniej dokonane ustalenia. Tak naprawdę poparcie dla Tuska było reakcją na wystawienie przez Polskę byłego europosła PO Jacka Saryusz-Wolskiego, do której to kandydatury polski rząd nie zdołał jednak nikogo przekonać, nawet bliskich nam krajów Grupy Wyszehradzkiej. Okazało się, że niemiecko-francuski sojusz na rzecz ponownego wyboru Donalda Tuska na stanowisko szefa Rady Europejskiej był na tyle silny, że skutecznie zmusił pozostałe unijne państwa do wsparcia jego kandydatury. Swoją drogą, już przed szczytem w Brukseli było jasne, że kandydat polskiego rządu nie ma większych szans. Strona polska po cichu jednak liczyła na to, że wynik głosowania w tej sprawie nie będzie dla niej aż tak sromotną porażką. Cóż, to nauka, z której nasza dyplomacja będzie musiała wyciągnąć surowe wnioski na przyszłość.
Wybór wspieranego przez Niemcy i resztę unijnych krajów Tuska to w końcu tylko jedna przegrana bitwa w wojnie, jaka będzie się w najbliższych latach toczyć o przyszły kształt UE i to, jakimi mechanizmami będzie ona się rządziła w przyszłości. Dla niego samego powtórna elekcja odepchnęła na kolejne dwa i pół roku widmo politycznego marginesu. A co stanie się później z obecnym szefem Rady Europejskiej, gdy upłynie jego druga kadencja? Tego dzisiaj nie wie on sam. Tak czy inaczej, doszło przy okazji wyboru Tuska do sytuacji bezprecedensowej w dotychczasowych dziejach Unii Europejskiej, ponieważ wybrano w niej na ważne stanowisko kandydata, któremu poparcia odmówił rząd jego własnego kraju.
Sposób, w jaki doszło do ponownego wyboru Tuska na to stanowisko, źle wygląda w oczach Polaków, a jemu samemu nie wróży nic dobrego, gdy wróci do Polski. Były premier chyba również zdał sobie sprawę z tego zagrożenia, bo zaraz po tym, jak miało miejsce głosowanie nad jego kandydaturą, zmienił swoją retorykę. Na konferencji prasowej, jaka odbyła się w Brukseli z okazji jego ponownego wyboru, Tusk starał się za wszelką cenę politycznie zamortyzować złe wrażenie, jakie powstało wokół jego wyboru. Mówił na niej m.in., że „jest i będzie w przyszłości bezstronny i politycznie neutralny wobec wszystkich 28 państw członkowskich”. Polakom jednak jest już trudno uwierzyć w deklaracje Tuska, jakie wygłaszał po wyborze na kolejną kadencję przewodniczącego Rady Europejskiej, jakiego właśnie byli świadkami w ubiegłym tygodniu.
Dotychczasowa działalność Tuska w Brukseli
Wybór Tuska na przewodniczącego Rady Europejskiej, jaki miał miejsce w 2014 r., również nie był w pełni transparentnym wyborem, jaki winien być cechą każdego systemu demokratycznego. Doszło do niego w specyficznych okolicznościach politycznych. Latem 2014 r. w Polsce wybuchła afera taśmowa, której początkiem było opublikowanie przez tygodnik „Wprost” rozmowy pomiędzy szefem MSW Bartłomiejem Sienkiewiczem a prezesem Narodowego Banku Polskiego Markiem Belką i szefem jego gabinetu Sławomirem Cytryckim. Potem ujawnione zostały kolejne nagrania prominentnych polityków PO w warszawskich restauracjach („Sowa i Przyjaciele”, „Amber Room”). Byli wśród nich m.in. szef MSZ Radosław Sikorski, minister finansów Jan Vincent-Rostowski, minister transportu Sławomir Nowak, minister infrastruktury Elżbieta Bieńkowska i minister Skarbu Państwa Włodzimierz Karpiński. Z publikacji tych rozmów Polacy mogli dowiedzieć się, jak faktycznie wygląda sytuacja w naszym kraju i co faktycznie myślą politycy rządzącej partii. Stało się wtedy jasne dla wszystkich, że to już koniec rządów Donalda Tuska. Z powagi zaistniałej sytuacji zdał sobie sprawę również sam Tusk, który zaczął czynić gorączkowe zabiegi najpierw w Berlinie, a potem w Paryżu, aby ewakuować się do Brukseli. Pojawiła się wówczas dla Tuska unikalna szansa ulokowania się na fotelu przewodniczącego Rady Europejskiej, którą to funkcję mógł objąć po upływie kadencji jej dotychczasowego szefa Hermana van Rompuya. Koło ratunkowe rzuciła wówczas Tuskowi niemiecka kanclerz Angela Merkel, która jako pierwsza wsparła jego kandydaturę na to stanowisko, a potem przekonała do tego innych unijnych przywódców. 30 sierpnia 2014 r. podczas spotkania Rady Europejskiej Tusk został zatwierdzony na stanowisku przewodniczącego Rady Europejskiej. Tamten wybór również niewiele miał wspólnego z demokratycznym wyborem, bo o tym, kto będzie nowym szefem Rady Europejskiej, tak naprawdę zadecydowała niemiecka kanclerz.
Tusk formalnie objął swoje stanowisko 1 grudnia 2014 r. Jako przewodniczący Rady Europejskiej po raz pierwszy przewodniczył szczytowi Unii Europejskiej, jaki odbył się w Brukseli w dniu 19 grudnia 2014 r. Nie wyszło to wówczas najlepiej, ale Tusk miał swoisty kredyt zaufania ze strony unijnych przywódców, co na pewno ułatwiało wykonywanie zadań przewodniczącego Rady Europejskiej. Przez pierwsze miesiące swojego urzędowania w Brukseli Tusk próbował odnaleźć się na stanowisku przewodniczącego Rady Europejskiej, ale nie bardzo mu się to udawało. Tak naprawdę był tylko cieniem szefa Komisji Europejskiej, byłego premiera Luksemburga Jeana-Claude Junckera. Dużo trudniejszy okres przyszedł dla Tuska wówczas, kiedy przed UE stanęły tak poważne problemy, jak brytyjski Brexit i kryzys migracyjny. Te jednak promowały Radę Europejską, gdzie podejmowano najważniejsze decyzje w tych sprawach. I właśnie to dodawało mu politycznego znaczenia w Brukseli. Zwiększyło też jego odpowiedzialność za brak skutecznego rozwiązania tych trudnych problemów, z jakimi musiała zmierzyć się Bruksela. Znacznie gorzej przebiegała pierwsza kadencja Tuska jako przewodniczącego Rady Europejskiej w aspekcie polskich interesów. Z perspektywy Polski, jego okres urzędowania na fotelu przewodniczącego Rady Europejskiej był w dużej mierze czasem straconym. Tusk na tyle „zachłysnął się” swoim udziałem w konstruowanej w Brukseli polityce, że coraz częściej traktował Polskę jako mało istotne „peryferium” Unii Europejskiej, które dla całokształtu jej działań nie ma większego znaczenia. Potem, gdy PiS doszło do władzy i zaczął się w Polsce konflikt wokół Trybunału Konstytucyjnego, Tusk robił wszystko, aby poddać Polskę kontroli ze strony unijnych agend i instytucji. Angażował się w to do tego stopnia, że nawet europoseł jego partii Jacek Saryusz-Wolski zaczął być tym zniesmaczony, zarzucając mu ostatnio, że to przede wszystkim dzięki niemu polskie sprawy zostały „wywleczone” na unijną scenę polityczną.
Jeszcze kilka miesięcy temu wydawało się, że nie ma najmniejszej szansy na to, aby Tusk ponownie został wybrany szefem Rady Europejskiej. Układ politycznych interesów głównych unijnych graczy jednoznacznie wskazywał na to, że polskiego polityka zastąpi niebawem na stanowisku przewodniczącego Rady Europejskiej ktoś zupełnie inny. I sam Tusk nabierał już przekonania, że będzie musiał opuścić pełnione stanowisko i zmierzyć się z perspektywą budowania swojej dalszej kariery politycznej. Przed byłym premierem rysowały się tylko dwa wyjścia, oba zresztą nie najlepsze. Pierwsze to takie, że obejmie jakieś inne, ale dużo mniej eksponowane stanowisko w którejś z unijnych instytucji. Ale stanowisko to nie będzie się już wiązało z realnym wpływem na europejską i polską politykę. Drugie wyjście to powrót do Polski i ciężka walka z obecnym szefem PO Grzegorzem Schetyną o przywództwo w partii, co również nie wróżyłoby mu pewnego zwycięstwa. Ale z tym drugim scenariuszem wiązało się jeszcze jedno niebezpieczeństwo. Gdyby Tusk powrócił do kraju, znalazłby się w bezpośrednim zasięgu prokuratury, która zapewne chciałaby go przesłuchać w śledztwie dotyczącym katastrofy smoleńskiej, Amber Gold i dziesiątkach innych, jakie się obecnie toczą. I być może w którymś z nich usłyszałby zarzuty. Na pewno zeznania Tuska w prokuraturze szybko dotarłyby do mediów, które kolejnymi publikacjami zapędzałyby go „do narożnika” i odbierały mu polityczną energię. Ale jak widać, oba te scenariusze się nie ziściły. Pomimo że poza Polską Tuska poparli w Brukseli wszyscy, to tak naprawdę ponowny wybór na przewodniczącego Rady Europejskiej zawdzięcza niemieckiej kanclerz Angeli Merkel, bo to właśnie ona zrobiła najwięcej, aby został on na tym stanowisku na kolejne dwa i pół roku.
Zorientowany na Niemcy
Dla Merkel wybór Tuska jest najlepszym z możliwych z perspektywy forsowania jej wizji unijnej Europy. Do tej pory Merkel mogła zawsze liczyć na wsparcie Tuska, zwłaszcza w kluczowych dla interesów Niemiec sprawach, jakie były rozstrzygane na unijnym forum. Widać to było najlepiej wówczas, gdy niemiecka kanclerz usiłowała narzucić swój plan dyslokacji uchodźców z Bliskiego Wschodu w poszczególnych krajach członkowskich, nie licząc się kompletnie z ich stanowiskiem w tej sprawie. Przychylność Tuska dla pomysłów niemieckiej kanclerz ma swoje znacznie głębsze podłoże. Tusk od dawna zorientowany jest politycznie na Niemcy, ze strony których od lat otrzymuje wymierną pomoc i nagrody. Tak było już na początku lat 90., gdy Tusk wraz z kolegami tworzył Kongres Liberalno-Demokratyczny (KLD). Jak ujawnił przed trzema laty w swojej książce („Między nami liberałami”) były prezydent Warszawy Paweł Piskorski, partia Donalda Tuska otrzymała wówczas od niemieckiej CDU, której przywódcą jest dzisiaj Merkel pożyczkę w wysokości prawie miliona zachodnioniemieckich marek. Piskorski wspomniał również w swojej książce, że tę pożyczkę zaciągnął osobiście Tusk i jego kolega Jan Krzysztof Bielecki. Za te twierdzenia Piskorski nigdy jednak nie został pozwany przez Tuska do sądu, dlatego możemy chyba przyjąć, że jest to niezaprzeczalny już fakt. Czy gdy w 2001 r. Tusk tworzył PO, również otrzymał finansowe wsparcie od niemieckiej CDU, tego do końca nie wiemy, ale nie należy również i tego wykluczyć. Merkel pomagała Tuskowi także na innych polach. Gdy kilka lat temu pojawiły się w polskich mediach spekulacje, jakoby Donald Tusk był w przeszłości współpracownikiem STASI – komunistycznej wschodnioniemieckiej policji politycznej, kanclerz Merkel nakazała szefowej Instytutu Gaucka Marianne Birthler wyłączenie tzw. polskiego zasobu, jaki znajduje się wśród jego zasobów archiwalnych z możliwości wglądu do niego przez dziennikarzy i publicystów. Tusk był także jednym z nielicznych polskich polityków, który wyróżniony został wieloma niemieckimi nagrodami, wśród których była m.in. prestiżowa Nagroda im. Walthera Rathenaua nadana mu w 2012 r. za zasługi dla pogłębienia integracji europejskiej. Co warto zaznaczyć, laudację na cześć nagradzanego Tuska wygłosiła sama Angela Merkel zwracając się do niego wówczas słowami: „twoje polityczne działanie wyrasta z woli zwalczania bezprawia, utorowania drogi postępowi społecznemu oraz przeforsowania i wdrażania odpowiednich reform politycznych”. Tusk ma także na koncie nagrodę „Złotej Wiktorii dla Europejczyka Roku 2011”, którą przyznał mu Związek Niemieckich Wydawców Czasopism, a także nagrodę im. Karola Wielkiego nadaną mu w 2010 r. przez władze niemieckiego Akwizgranu. Trudno nie mieć zastrzeżeń do faktu, że czołowy polski polityk, który osobiście rządził Polską przez prawie siedem lat, ma więcej nagród i wyróżnień od Niemców niż od swoich rodaków.
Skutki wyboru Tuska
Ponowny wybór Donalda Tuska na stanowisko przewodniczącego Rady Europejskiej przedłuża jego brukselską karierę o kolejne dwa i pół roku. Nie może być jednak traktowany jako trwałe zwycięstwo Brukseli w jej starciu z Warszawą. W rzeczywistości niesie za sobą poważne zagrożenia dla całej UE. Jest bowiem kolejnym dowodem na to, że Bruksela nie liczy się z interesami Polski, która jest jednak zbyt dużym krajem, aby jej polityczne interesy mogły być tak brutalnie deptane. Polska na pewno nie będzie akceptowała takiego traktowania i da temu wyraz przy najbliższej okazji, kiedy Brukseli potrzebna będzie unijna jedność. Siłą rzeczy w powietrzu wisi dzisiaj perspektywa otwartego konfliktu Brukseli z Warszawą, który zapewne miał będzie jeszcze wiele odsłon. Dla pogrążonej w kryzysie UE konflikt z Polską w żaden sposób nie jest potrzebny. Brukseli o wiele bardziej opłacałaby się poprawa relacji z Warszawą. Wybór Jacka Saryusz-Wolskiego na przewodniczącego Rady Europejskiej na pewno byłby dla Warszawy czytelną deklaracją tego, że Bruksela chce poprawy z nią relacji i robi ku temu pierwszy krok. A tymczasem stało się odwrotnie. Kanclerz Merkel musi teraz liczyć się z tym, że utraciła szansę na jakiekolwiek porozumienie z Warszawą, a jej pomysły rozwiązania problemów UE będą spotykały się z notoryczną obstrukcją ze strony Jarosława Kaczyńskiego. Ten ostatni nie zawaha się wbić niemieckiej kanclerz politycznego „noża w plecy” w najtrudniejszym dla niej momencie, jaki będzie ją czekał, czyli przed nowymi niemieckimi wyborami parlamentarnymi. Merkel wystawiając ponownie Tuska na stanowisko przewodniczącego Rady Europejskiej, nawet w aspekcie swoich politycznych interesów, zaryzykowała zatem dużo. I problem ten zdaje się zauważać niemiecki „Die Welt”, który bardzo krytycznie ocenił to, co stało się w ubiegłym tygodniu w Brukseli. Niemiecki dziennik wskazuje m.in., że ponowny wybór Tuska na przewodniczącego Rady Europejskiej ugruntuje w Polsce przekonanie, że Niemcy rządzą dzisiaj w UE, kompletnie nie licząc się z interesami takich krajów jak Polska.
Kaczyński nie omieszka również wystawić rachunku za wsparcie Tuska krajom Grupy Wyszehradzkiej, a zwłaszcza węgierskiemu premierowi Viktorowi Orbánowi, który złożył wcześniej prezesowi PiS obietnicę, że nie będzie popierał Tuska na kolejną kadencję przewodniczącego Rady Europejskiej. Premier Węgier zrobiłby lepiej, gdyby przynajmniej zachował w Brukseli pozory solidarności z Polską i wstrzymał się od głosowania za kandydaturą Tuska. Na pewno Węgry, Czechy i Słowacja nie będą mogły już liczyć na wsparcie Polski, jeśli będą chciały w Brukseli cokolwiek ugrać dla swoich interesów. A same Niemcy takiego wsparcia im nigdy nie udzielą. Sam Tusk również politycznie straci na swoim wyborze. Jak pisze „Die Welt”, w Polsce ugruntuje wizerunek polityka niemieckiego, który jak powiedział jeden z polskich publicystów „gra w niemieckiej drużynie i śpiewa niemiecki hymn”. Krótko mówiąc, rzekome zwycięstwo Brukseli w rozgrywce z Warszawą w związku z ponownym wyborem Tuska na stanowisko przewodniczącego Rady Europejskiej jest jedynie tylko chwilowym sukcesem, który w dalszej perspektywie przyniesie nową wojnę Brukseli z Warszawą, której skutków nie jesteśmy dzisiaj w stanie przewidzieć.