Chluba Kremla – Gazprom – zmaga się z falą międzynarodowych pozwów. Niezadowolenie europejskich klientów wynika z praktyk monopolistycznych stosowanych przez rosyjski koncern. Obojętna nie pozostaje nawet Komisja Europejska, dotąd raczej wstrzemięźliwa wobec zarzutów podnoszonych przez kraje Europy Środkowo-Wschodniej.
Nasza część kontynentu, w przeciwieństwie do zachodniej, jest od lat dyskryminowana przez Rosję. Dlatego Polska i państwa bałtyckie wypracowały strategię uniezależnienia od wschodniego dostawcy. I nie tylko, bo prawdziwe bezpieczeństwo energetyczne wymaga ukrócenia bezkarności Gazpromu, także przy wykorzystaniu instrumentów prawa międzynarodowego. Co ciekawe, w ostatnim czasie przykład daje Ukraina, której pozwy mogą stać się wzorem do naśladowania. Jak przebiega starcie Europy z rosyjskim monopolem? Jaki jest stan polskich interesów gazowych? Czy można wykorzystać ukraiński precedens do wzmocnienia naszych szans negocjacyjnych?
Bezpieczeństwo energetyczne
O gospodarczym i politycznym znaczeniu koncernu napisano dziesiątki tysięcy artykułów i drugie tyle analiz. W samej Rosji każdy dzień zaczyna się od pytania o aktualną cenę baryłki ropy naftowej i tysiąca metrów sześciennych gazu. Bo też mało który kraj na świecie jest tak uzależniony od finansowych wpływów z eksportu surowców energetycznych. Szaleństwo zaczęło się jeszcze w dobie radzieckiej, od słynnego „kontraktu stulecia” zawartego pomiędzy Moskwą i Bonn – ówczesną stolicą Republiki Federalnej Niemiec.
Pierwszą umowę gazową Europy i ZSRR datującą się na lata 80. XX w. przywołuję nie bez przyczyny, bowiem już wtedy korzyści gospodarcze dla obu stron były tak samo istotne, jak polityczne. Starsi czytelnicy pamiętają zapewne triumfalny ton peerelowskiej propagandy, która cieszyła się tyleż z petrodolarów, które miały skapnąć i Polsce, ile z klina, jaki udało się wbić pomiędzy Europę i USA. Zmarły niedawno Zbigniew Brzeziński przestrzegał sojuszników z NATO, że gazowe interesy służą Kremlowi do ekonomicznego, a więc i politycznego uzależnienia Europy. Na skutek proroczych przestróg Wielkiego Zbiga, Waszyngton był głównym krytykiem i przeciwnikiem ówczesnego gazowego dealu.
Niestety, podobnie jak wtedy, także i dziś doraźne korzyści przeważają nad długofalowymi stratami, przesłaniając negatywne skutki gospodarczej współpracy z Rosją. Jak pokazuje praktyka, Kreml postrzega ją przede wszystkim w kategoriach politycznych, podporządkowanych mocarstwowym sentymentom. Dowody? Chyba dość o nich w polskich i zachodnich mediach, a mimo to warto przypomnieć pewien epizod. Wprawdzie rozpadł się ZSRR, ale już podczas kadencji prezydenta Borysa Jelcyna pewien urzędnik Kremla przygotował analityczną notatkę. Tym biurokratą był Władimir Putin, a z jego tekstu przebijały wyraźnie kontury Rosji – mocarstwa energetycznego.
Nic dziwnego, że po namaszczeniu na kremlowskiego delfina i przejęciu realnej władzy, jego pierwszą strategiczną decyzją było przejęcie kontroli nad aktywami energetycznymi. Po prostu tak Władimir Putin, prezydent naznaczony piętnem myślenia funkcjonariusza KGB, wyobrażał i nadal wyobraża sobie udział swego kraju w międzynarodowym podziale pracy. Ponadto państwowa forma własności Gazpromu pozwala na rozwiązanie szeregu problemów natury politycznej i społecznej.
O tym, że koncern już dawno przekształcił się w instrument uprawiania polityki, wie praktycznie każdy przedszkolak. Jednak Gazprom jest dla Kremla czymś znacznie ważniejszym. To obok armii, służb specjalnych, główny filar władzy Putina. Rachunek jest prosty. Jeśli 70 proc. wpływów budżetu federalnego zapewniają dochody z eksportu ropy naftowej i gazu, to podobnie jak inny państwowy koncern surowcowy – Rosnieft, Gazprom jest największym płatnikiem Skarbu Państwa. Zapewnia tym samym kluczową stabilność społeczną, bo regularna wypłata pensji i emerytur przekłada się na poparcie milionów Rosjan dla Kremla i Putina osobiście. W takim właśnie kontekście należy rozpatrywać znaczenie gazowego koncernu dla rosyjskiej polityki zagranicznej.
Rzecz jasna Gazprom to także wymarzone narzędzie wbijania klina w jedność i solidarność Zachodu, o czym mimo całej oczywistości dowiedzionej empirycznie kolejnymi epizodami „zakręcania gazowego kurka”, trzeba przypominać wciąż od nowa. I to nie nam, ani szerzej Europie Środkowej i Wschodniej, tylko naszym unijnym partnerom na czele z Niemcami. Bo to Berlin był i jest największym odbiorcą rosyjskiego surowca. Niemcy stoją za sukcesami Gazpromu w europejskiej ekspansji. Wystarczy tylko rzucić hasło North Stream, czyli nazwę gazociągu pod dnem Morza Bałtyckiego, który ma wyeliminować tranzytowe interesy Polski, Ukrainy i nawet rosyjskiej sojuszniczki – Białorusi. A z czym kojarzy się nazwisko Gerharda Schröedera, niemieckiego kanclerza, największego orędownika gazowego dyktatu Moskwy i Berlina w Europie. Bo jak inaczej nazwać cichą zmowę największego dostawcy i odbiorcy błękitnego paliwa na kontynencie dążących wspólnie do osiągnięcia monopolistycznej pozycji na rynku, ubranej dla niepoznaki w nazwę gazowego hubu Wschód–Zachód?
W sytuacji określanej przez szachistów, jako groźba mata, a przez wojskowych strategów uznawanej za wstęp do bezwarunkowej kapitulacji, nie można się dziwić narastającej niezgodzie państw dyskryminowanych. O powadze sytuacji świadczy fakt, że były minister spraw zagranicznych Radosław Sikorski nazwał rosyjsko-niemiecki spisek nie inaczej, niż gazowym paktem Ribbentrop-Mołotow. Jeszcze dobitnej oceniał zagrożenie Lech Kaczyński, który zainicjował strategię bezpieczeństwa energetycznego Polski i podjął konkretne działania zmierzające do jej osiągnięcia. Mowa tu o budowie gazoportu w Świnoujściu z przepustowością eliminującą konieczność rosyjskich dostaw.
Oczywiście gazoport to tylko jedno przedsięwzięcie z większej całości. W pojęcie bezpieczeństwa energetycznego wchodzi idea gazociągu umożliwiającego dostawy surowca z norweskich złóż Morza Północnego oraz ewentualność budowy kolejnego terminala gazowego, tym razem w Gdańsku. Inwestycje będą opłacalne pod dwoma warunkami. Pierwszym jest dywersyfikacja źródeł pozyskiwania gazu, tak więc obok dostaw norweskich w grę wchodzą transporty LNG (skroplonego kondensatu) z Bliskiego Wschodu, także gazu łupkowego importowanego w tej samej postaci z USA. Drugim warunkiem jest dywersyfikacja dróg transportu oraz większa liczba odbiorców. Tej idei służą nie tylko inwestycje w krajową infrastrukturę, ale także odwrócenie kierunków tranzytu, ze Wschód– Zachód na Północ–Południe, a więc z naszych portów przez kraje V-4 (Grupa Wyszehradzka), aż po Rumunię, Bułgarię i Słowenię. Do tego jednak potrzeba już istniejących gazociągów europejskich, a także budowy nowej sieci przesyłowej. Gra jest warta świeczki, bo według wicepremiera Mateusza Morawieckiego, jak pokazują gazpromowskie praktyki monopolistyczne, tylko intensyfikacja strategii bezpieczeństwa energetycznego Polski i regionu Europy Środkowej może przynieść pełną niezależność od rosyjskiego dostawcy. Z tym jest największy kłopot, bo ani Kreml, ani Gazprom, a w dużej mierze także Berlin nie zamierzają biernie przyglądać się fiasku swoich planów.
Zła passa Gazpromu
Chude lata dla koncernu zaczęły się od 2011 r., gdy Litwa wniosła do Komisji Europejskiej skargę na monopolistyczne praktyki rosyjskiego dostawcy. Dyskryminacja miała się wyrażać niesprawiedliwymi cenami, w kontraktach zawartych pod presją odcięcia Litwy od surowca. Czynnikiem wykorzystywanym szeroko przez Gazprom był brak realnej alternatywy dla jego dostaw, a nawet gdyby takowe istniały, brak było niezależnej infrastruktury przesyłowej. Sytuację Wilna pogarszał zdecydowanie fakt, że rosyjski dyktat zabraniał reeksportu, czyli wtórnego obiegu paliwa pomiędzy środkowoeuropejskimi klientami koncernu oraz zakazywał wykorzystania do tego celu istniejącej infrastruktury przesyłowej, pozostającej w duże mierze własnością Gazpromu.
Kreml bowiem od lat dbał o akcjonariat, tak konstruując umowy, aby koncern posiadał blokujące udziały w praktycznie wszystkich systemach gazociągowych w Europie. Bez zgody strony rosyjskiej niemożliwa była także budowa dodatkowych łączników pomiędzy odbiorcami surowca. O dziwo, obojętna dotąd Komisja Europejska nie tylko wsparła skargę Litwy, ale na jej podstawie wszczęła własne dochodzenie, nie cofając się przed policyjnym przeszukaniem szeregu spółek – córek koncernu w UE. Pomimo gry na czas Gazpromu, czyli wykorzystania procedur prawnych, zebrane dowody okazały się tak mocne, że koncern stanął przed widmem gigantycznej kary, którą mogła wyznaczyć KE. Chodziło o 10 mld lub nawet 30 mld dolarów, gdyby Komisja uznała, że niedopuszczalne praktyki koncernu miały charakter systemowy i długotrwały.
Co zrobił Gazprom? Wykonał ruch wyprzedzający nałożenie kary. Wiosną 2017 r. zgodził się spełnić wszystkie postulaty KE. I tak koncern ogłosił, że znosi wszelkie ograniczenia reeksportowe dla swoich klientów z Europy Środkowej, wprowadzając także konkurencyjne kształtowanie cen surowca, na podstawie zachodnioeuropejskiej mediany. Ponadto przyznał klientom prawo przeglądu cenowego, czyli możliwość renegocjacji warunków obecnych i przyszłych kontraktów. Gazprom zobowiązał się także do udostępnienia swojej infrastruktury do reeksportu pomiędzy odbiorcami rosyjskiego gazu. I wreszcie koncern zrezygnował z pobierania opłaty tranzytowej w tego rodzaju operacjach, jak również odstąpił od roszczeń odszkodowawczych w związku z wycofaniem się Bułgarii z projektu South Stream (planowany odpowiednik gazociągu bałtyckiego, tyle że na szelfie Morza Czarnego).
W sumie był to sukces strony pozywającej tym bardziej, że nowymi zobowiązaniami wobec Gazpromu objęto Litwę, Łotwę, Estonię, Polskę, Słowację, Węgry i Bułgarię. Obecny stan prawny można określić jako oczekiwanie, KE dała bowiem państwom członkowskim czas do końca maja na ustosunkowanie do wypracowanego porozumienia. W przypadku braku takowych, nowe zasady funkcjonowania Gazpromu na unijnym rynku wejdą w życie. Karą umowną za odstąpienie koncernu od przyjętych zobowiązań będzie automatyczne 10 proc. od rocznych obrotów w UE.
Szkopuł w tym, że z polskiego punktu widzenia to są nadal warunki niezadawalające. Nasze władze twierdzą, że ze względu na systemowe i długotrwałe praktyki monopolistyczne Gazpromu postępowanie KE wobec koncernu powinno zostać przedłużone w celu wyjaśnienia wszystkich faktów i epizodów nadużyć. Zdaniem prezesa Polskiego Górnictwa Naftowego i Gazownictwa Piotra Woźniaka już na obecnym etapie KE winna nałożyć na Gazprom karę finansową w wysokości 10 mld dolarów. Zdaniem Woźniaka, cytowanego szeroko w rosyjskich mediach, dyskryminacyjne praktyki Gazpromu doprowadziły do szeregu naruszeń na rynku gazowym Europy Środkowej. Dotyczy to zarówno zasady konkurencyjności, jak i strat finansowych użytkowników. Ponadto PGNiG oskarża rosyjski koncern o celowy podział segmentowy rynku, złośliwe zawyżanie cen oraz nadużywanie swojej kontroli nad sieciami przesyłowymi na niekorzyść odbiorców surowca. W związku z tym strona polska uważa warunki porozumienia KE–Gazprom za niewystarczające, bo koncern powinien wziąć na siebie dodatkowe zobowiązania gwarancyjne, żądając już obecnie nałożenia kary w wysokości 10 mld dolarów.
Czy polskie stanowisko dla KE jest uzasadnione? Jak najbardziej, ponieważ trzeba pamiętać, że od 2015 r. przed Międzynarodowym Sądem Arbitrażowym w Sztokholmie toczy się polskie powództwo wobec Gazpromu. Z treści pozwu PGNiG można wysnuć wniosek, że Polska walczy o prawo renegocjacji cen i objętości surowca zakontraktowanego w umowie z 2010 r. Jej kulisy są do dziś niejasne, wynegocjowane warunki były bowiem dla strony polskiej wysoce niekorzystne. Poczynając od zasady bierz i płać, przez zawyżoną cenę gazu, po skandaliczne ustępstwa w akcjonariacie wspólnej firmy zarządzającej gazociągiem jamalskim. Innymi słowy, chodzi o renegocjację niekorzystnej umowy dostaw i tranzytu gazu do 2022 r. oraz identyczną procedurę własnościową w przypadku polsko-rosyjskiego operatora gazociągu jamalskiego, tak, aby PGNiG odzyskało wpływ na strategiczne decyzje spółki.
Choć Moskwa oskarża Warszawę o wyłącznie polityczne motywy pozwu, a dokładniej o rusofobię naszych obecnych władz, to nie ulega wątpliwości, że Gazprom boi się niekorzystnego werdyktu sztokholmskiego arbitrażu. Przy tym obawy wynikają nie tylko z perspektyw dwustronnej umowy gazowej, ale z dalszej obecności koncernu w naszej części Europy. Korzystny dla Polski werdykt stawia pod znakiem zapytania plany rosyjsko-niemieckiego kondominium gazowego w UE.
Powodzenie naszej strategii bezpieczeństwa energetycznego dla Europy Środkowej podważa sens dalszej rozbudowy tranzytu na linii Wschód–Zachód, a więc zasadność projektów North Stream II i tzw. gazociągu tureckiego, który na południu kontynentu ma zastąpić niedoszły South Stream. Gra idzie o wielkie inwestycje, ogromne zyski Rosji i Niemiec w przyszłości, a także o być albo nie być samego Gazpromu w Europie. Tymczasem Polska stała się nie tylko najsilniejszym ogniskiem sprzeciwu wobec takiej strategii, ale również inicjatorem antyrosyjskiego zjednoczenia energetycznego naszej części kontynentu.
Dowodem jest tu skuteczność, czyli siła polityczna listu przywódców państw Europy Środkowo-Wschodniej do KE z kategoryczną niezgodą dla budowy drugiej nitki gazociągu bałtyckiego. Indywidualnym sukcesem Polski jest skuteczny sprzeciw wobec rozszerzonego dostępu Gazpromu do niemieckiego gazociągu OPAL (lądowe przedłużenie North Stream). Na wniosek Warszawy Trybunał Europejski nałożył veto na wykorzystanie przez koncern 80 proc. przepustowości systemu OPAL, co umożliwiłoby zwiększenie dostaw tym szlakiem do prawie 30 mld metrów sześciennych gazu rocznie. O tym, jak uderzyłoby to w nasze zyski z tranzytu rosyjskiego surowca, świadczy przepustowość gazociągu jamalskiego szacowana na 33 mld metrów rocznie. Jednak największym ciosem w Gazprom byłaby nasza rezygnacja z umowy tranzytowej po wygaśnięciu obecnego kontraktu, czyli po 2022 r. Nic dziwnego, że rosyjskie media uderzają w historyczny ton, twierdząc, że uporczywe i jednostronne wysiłki Warszawy, w postaci wywoływania cyklicznych kryzysów gazowych „wpychają Gazprom w ukraińskie objęcia”.
Ukraiński precedens
Podtrzymując twardą linię wobec Gazpromu, nasze władze zdają sobie sprawę, że obecnie najważniejszym celem rosyjskiego koncernu jest ukraiński tranzyt do Europy. Podobnie jak naszym – włączenie ukraińskiego systemu przesyłowego do planowanej osi Północ–Południe. Od 2014 r. przed sztokholmskim arbitrażem toczą się dwa powództwa narodowego operatora Ukrainy „Naftogazu” na łączną kwotę roszczeń wobec Gazpromu w wysokości 17 mld dolarów. Podstawą są oskarżenia o dyskryminację, czyli zawyżanie cen surowca oraz zaniżanie taryf tranzytowych. Rosyjski koncern odpowiedział własnym powództwem na kwotę 30 mld dolarów z tytułu nieopłaconych dostaw wynikających z zasady bierz i płać oraz z tytułu kradzieży gazu tranzytowego. Podobnie jak w polskim powództwie Kijów liczy, że werdykt zapadnie późnym latem lub jesienią obecnego roku. Ukraińskie nadzieje wzmacnia polska blokada rosyjskich inwestycji w UE oraz decyzja KE wymuszająca na Gazpromie znaczące ustępstwa. Moskwa szantażuje Warszawę i Kijów groźbą zmniejszenia tranzytu przez terytoria obydwu krajów.
Gazprom jednak zdaje sobie sprawę, że nawet w przypadku budowy drugiej nitki gazociągu bałtyckiego i gazociągu tureckiego ich łączna przepustowość nie zrównoważy mocy polskiego i ukraińskiego systemu przesyłowego. W takim razie nie ma co marzyć o zwiększeniu dostaw do UE, ani nawet o utrzymaniu ich obecnego poziomu. A to zagrozi dalszej obecności Gazpromu w Europie. Konkurencja rośnie, ponieważ do gry o rynki UE wchodzi amerykański gaz łupkowy, a także kondensat z Bliskiego Wschodu oraz w nieodległej perspektywie gaz irański.
Tymczasem wydobycie w Rosji spada, ponieważ zachodnie sankcje dotkliwie uderzyły w finansowe i technologiczne możliwości inwestycyjne Gazpromu. Z tak pesymistycznymi prognozami wiąże się zmiana strategii eksportowej koncernu. Po kryzysie finansowym 2008 r. Gazprom sprzedawał mało i drogo. Obecnie stawia na cenowy dumping, skąd wynika spolegliwa zgoda na warunki prawne Komisji Europejskiej. Nie oznacza to utrzymania gazowych napięć na linii Bruksela–Moskwa. Wręcz przeciwnie, rosyjscy eksperci twierdzą, że zgoda KE na polubowne zakończenie dochodzenia wobec Gazpromu świadczy o zbliżeniu stanowisk, zapewne nie bez niemieckiego nacisku na eurokomisarzy. To Berlin jest drugim po Moskwie beneficjentem nowego porozumienia gazowego i z niemieckiego punktu widzenia stanowcze weto Polski staje się co najmniej niepożądane. Dała temu wyraz sama KE, odpowiadając PGNiG, że albo nowe ramy obecności Gazpromu w UE, korzystne także dla Polski, albo nałożenie na koncern gigantycznej kary, o którą wnosi nasz operator. W żadnym razie nie oba warianty, co stawia pod znakiem zapytania dalszy stosunek władz UE do polskiej koncepcji uniezależnienia Europy od rosyjskich dostaw.
Takie stanowisko jest także niekorzystne dla Ukrainy, która, choć nie jest członkiem UE, to podpisała umowę stowarzyszeniową. Tym samym zobowiązała się do implementacji unijnego prawa, w tym energetycznego. I takie było, m.in. ukraińskie uzasadnienie powództwa w sztokholmskim arbitrażu. Jak zatem zwiększyć szanse polskiego i ukraińskiego przeciwdziałania gazpromowskiemu monopolowi? Na myśl przechodzi precedens, jaki dokonał się u naszych wschodnich sąsiadów. Otóż Kijów zaangażował do walki z rosyjskim koncernem krajowy wymiar sprawiedliwości. Tamtejszy Najwyższy Sąd Gospodarczy nałożył na Gazprom karę w wysokości 4,5 mld dolarów za przewinienia wynikające z niestosowania trzeciego pakietu energetycznego UE. A ponieważ rosyjski koncern nie zamierza uiścić sumy, zwolniony z tego obowiązku przez odpowiednią ustawę prokremlowskiej Dumy, ukraiński wymiar sprawiedliwości zamierza przystąpić do konfiskaty majątku Gazpromu. Co prawda nie jest tego wiele, w sumie kilkadziesiąt milionów dolarów nieruchomości i akcji, ale Ukraina idzie wyraźnym tropem akcjonariuszy Jukosu.
Jak pamiętamy, naftowy gigant Rosji na polityczne polecenie Kremla został poddany procedurze bankructwa, a następnie za bezcen ponownie sprywatyzowany. Jego prawni właściciele i udziałowcy złożyli przed europejskim wymiarem sprawiedliwości kilka powództw wobec Rosji. Korzystne werdykty sądów nakazują wypłatę miliardowych odszkodowań, czego Kreml ani myśli robić. Dlatego poszkodowani złożyli w sądach Niemiec, Francji, Belgii i USA wnioski o areszt rosyjskiej własności państwowej na poczet zabezpieczenia roszczeń finansowych. Do takich aresztów doszło, co wskazuje, że jest to skuteczny instrument nacisku negocjacyjnego. I najwyraźniej w sporze z Gazpromem Ukraina zamierza postąpić identycznie.
Warto rozważyć taki scenariusz w Polsce, gdy dojdzie do rozstrzygnięcia sztokholmskiego powództwa. Wniosek o konfiskatę mienia to także dobry środek nacisku na władze unijne. Jednak ten rodzaj oddziaływania prawnego będzie miał szczególne znaczenie, gdy po 2022 r. nie przedłużymy z Gazpromem kontraktu tranzytowego i dojdzie do podziału własności infrastruktury przesyłowej gazociągu jamalskiego oraz akcji polsko-rosyjskiego operatora.