1.4 C
Warszawa
wtorek, 10 grudnia 2024

Unia zamyka granice

Jak Europa długa i szeroka, szacowane są koszty gościnności, widać również wyraźnie, że powoli, lecz wszędzie następuje korekta dotychczasowej polityki migracyjnej.

Może to kwestia okoliczności wyborczych, a może głos zabrali ekonomiści, w każdym razie Europejczycy szacują finansowe koszty kryzysu imigracyjnego. I łapią się za głowy, bo dane nie są optymistyczne. Socjalne zobowiązania wobec przybyszów wychodzą daleko poza możliwości budżetowe UE i głównych państw europejskich. W społecznej dyskusji coraz donośniej brzmi zatem pytanie o granice europejskiej dobroczynności i ekonomiczny wymiar przejawianego humanizmu. Groźba materialnej i socjalnej destabilizacji schładza gościnność nawet takich państw, jak Niemcy, o Szwecji czy Danii nie wspominając. Problem w tym, że Europa dopiero staje przed prawdziwym wyzwaniem migracyjnym, przy którym obecny kryzys, to jedynie dramat w mikroskali.

Problem rośnie

Kryzys migracyjny, w jakim od dwóch lat znajduje się Unia Europejska, to wielowymiarowe zjawisko.

Aby uzmysłowić sobie jego skalę, warto odwołać się do liczb. Tylko w 2015 r. wnioski o przyznanie azylu złożyło 1,3 mln przybyszów, a w 2016 r. ilość próśb o prawo pobytu wyniosła kolejne 1,2 mln. Do lipca obecnego roku, tylko tzw. szlakiem śródziemnomorskim, czyli z Libii do Włoch przedostało się 101 tys. osób.

Ludzki potok, choć nieco zmalał, to wcale się nie zakończył, a nawet nie widać takiej perspektyw na przyszłość. Wręcz odwrotnie, u europejskich limes, czyli zewnętrznych granic UE, koncentrują się kolejne miliony chętnych do emigracji. Jak twierdzi Ankara, na tureckim terytorium znajduje się ok. 4 mln osób, głównie z Syrii, choć oczywiście nie tylko. Zgodnie z szacunkami Biura Komisarza ONZ do spraw uchodźców, na możliwość przedostania się przez Morze Śródziemne w Egipcie oczekuje 5 mln osób. Liczba potencjalnych migrantów na terenie Libii jest nieznana z powodu toczącej się tam wojny domowej, ale z pewnością można mówić setkach tysięcy, jeśli nie o milionach.

Tymczasem próby przeciwdziałania ludzkiemu potopowi coraz częściej przypominają syzyfowe prace lub mówiąc bardziej obrazowo, walkę z hydrą. Gdy Brukseli udało się „obciąć” jedną głowę bestii, czyli zatamować bałkański szlak przerzutowy, natychmiast wyrosła odnoga libijska. Gdy marynarki wojenne UE zblokowały ten kanał tranzytu, uaktywnił się egipski. Ostatnio aktywizuje się szlak hiszpański przez Maroko.

Oczywiście Europa ma koncie pewne sukcesy, takie jak wzmocnienie ochrony swoich zewnętrznych linii. W tym celu na bazie dotychczasowego Frontexu powstała unijna agencja graniczna o szerszych kompetencjach koordynacyjnych, egzekucyjnych i wzmocnionych kadrach. UE zawarła także umowę z Turcją, od której za grube pieniądze uzyskała obietnicę, że Ankara powstrzyma przepływ migrantów przez swoje terytorium.

Ci ostatni jednak nie zamierzają rezygnować z europejskiej ziemi obiecanej. Bo też większość z nich to nie uchodźcy wojenni, tylko osoby pragnące podnieść swój status materialny. Dlatego celowo używam terminu migranci, bo choć patrzymy na kryzys przez pryzmat tysięcy osób uchodzących przed śmiercią, to nie one są problemem.

To prawda, że spora część Syryjczyków, Erytrejczyków czy wreszcie Somalijczyków oraz mieszkańców Sudanu, aby wymienić tylko te narodowości z daleko obszerniejszego wykazu, uchodzą przed skutkami najróżniejszych wojen. Jednak są tylko parawanem, za którym przed zdezorientowaną opinią publiczną Europy skrywa się potężna migracja ekonomiczna. W tym przypadku lista narodowości jest jeszcze dłuższa, od Hindusów i Pakistańczyków, przez plemiona afgańskie, po całą nieomal Afrykę.

Za tym zjawiskiem stoi splot kilku czynników, decydujących o chęci wjazdu do Europy, z których destabilizacja polityczna nie jest ani pierwsza, ani najważniejsza, jeśli w ogóle występuje. Na główne miejsca wysuwają się klimat i demografia. Jak prognozuje ONZ, jeśli utrzyma się obecne tempo wzrostu temperatury, za pół wieku obszerne równiny Bliskiego i Środkowego Wschodu, a przede wszystkim Afryka, nie będą się nadawały do życia. Z prostego powodu, jakim stanie się brak wody niezbędnej do produkcji żywności. W tym samym czasie drastycznie zmieni się jednak sytuacja demograficzna wymienionych regionów świata. Na przykład dziś Afrykę zamieszkuje 1,3 mld osób, czyli 16 proc. światowej populacji. Tymczasem za trzydzieści lat liczba Afrykańczyków może wzrosnąć do 2,6 mld osób. Nic dziwnego, że podróż do Europy będzie dla nich jedynym sposobem przetrwania.

Już dziś migracja na nasz kontynent staje się dla wielu mieszkańców Azji i Afryki czymś w rodzaju quasi-religii. Pieśnią i marzeniem przyszłości. A co powiedzieć o wszystkich krajach strefy muzułmańskiej, w których tzw. wielka rodzina jest powszechnym modelem cywilizacyjnym,
na który składa się wielożeństwo, a zatem wielodzietność?

Swoją drogą to zastanawiające, jak na europejski kryzys migracyjny przełożył się krach światowych cen ropy naftowej i gazu. A wpłynął znacząco, gdy naftowe monarchie Zatoki Perskiej zaczęły wyrzucać setki tysięcy niepotrzebnych już gastarbeiterów, pochodzących oczywiście z Azji, Indii i Afryki. A jeśli dodać do nich jeszcze mieszkańców Europy spoza UE, takich jak Turcy, Albańczycy czy inne nacje bałkańskie, trudno się dziwić, że do Unii napłynęła prawdziwa ludzka rzeka. Lub raczej zalała najbardziej dostatnie państwa unijne, takie jak Niemcy, Włochy, Benelux, Francja czy Hiszpania. Z tego samego powodu w strefie podwyższonego ryzyka znalazła się Skandynawia. Może dlatego, że inne kierunki podróży za chlebem zostały zablokowane. USA prowadzą restrykcyjną politykę migracyjną, a po Brexicie w ich ślad poszła Wielka Brytania. Rosja także nie jest atrakcyjna, a przy tym nasycona gastarbeiterami z poradzieckiej Azji Środkowej i Kaukazu. Trzeba przyznać, że UE jako całość, ale przede wszystkim jej zachodnie jądro stanęły przed nie lada wyzwaniem.

Państwa frontowe

Z raportów Komisji Europejskiej wynika, że od 2015 r. Bruksela wydatkowała na imigrantów 17,7 mld euro. Środki finansowe zostały przeznaczone tak na złagodzenie skutków kryzysu w samej UE, jak i na działania podejmowane poza jej granicami. Bruksela wsparła działania zewnętrzne kwotą 10 mld kwotą euro. Pieniądze były zużytkowane, m.in. na poprawę warunków życia w krajach pochodzenia uchodźców i migrantów. Jak wiadomo, budżet unijny jest głównym darczyńcą specjalnie powołanych funduszy pomocowych na rzecz Syrii i Afryki.

Spore fundusze pochłonęła także implementacja dwustronnej umowy z Turcją. W ramach tego porozumienia UE zobowiązała się do wsparcia tamtejszych obozów dla uchodźców kwotą 1 mld euro rocznie. Z tym że, jak twierdzi Ankara, sama Turcja wydatkowała dotychczas na ten cel ok. 30 mld dolarów (wg opozycji raczej 20 mld).

Tak czy inaczej, każda osoba dorosła zarejestrowana w tureckich obozach otrzymuje 100 lirów i 50 lirów na każde dziecko. Zatem islamska duża rodzina ma do dyspozycji od 500 do 700 lirów miesięcznie. Czy to dużo? W tureckich supermarketach tubka pasty do zębów kosztuje ok. 3 lirów; opakowanie jajek
– 2,5 lira, a pół kilograma wołowiny to koszt ok. 11 lirów. W sumie jednak takie dotacje to z pewnością ogromne koszty dla kraju, który mimo stałego wzrostu PKB do najbogatszych jeszcze nie należy.

Jeśli chodzi o wydatki państw unijnych, to jak wynika z raportu, na działania wewnętrzne związane z kryzysem Komisja Europejska przeznaczyła 7,7 mld euro. Włochy i Grecja otrzymały rocznie sumy rzędu 300 mln euro, co nie zaspokaja ani wszelkich potrzeb, ani tym bardziej roszczeń. Na przykład w sierpniu tego roku Budapeszt zwrócił się do KE o rekompensatę wydatków przeznaczonych na wzmocnienie węgierskich granic. Chodzi o budowę inżynieryjnych i elektronicznych zapór oraz koszty pobytu kilkuset tysięcy imigrantów, którzy przez Węgry przedostali się do Austrii i Niemiec. Kosztorys opiewa na kwotę 800 mln euro, z czego połowę Budapeszt ma nadzieję odzyskać ze wspólnej kasy UE.

Wyliczenia węgierskie mogą uruchomić finansowe domino, bo przecież podobne koszty wzmocnienia granic poniosły także Sofia i Bukareszt. W tej samej kolejce stoją Grecja i Włochy, z tym że ostatnie chcą inwestować środki unijne w bezpieczeństwo na dalekich przedpolach. Rzym odwiedził minister spraw zagranicznych libijskiego rządu tymczasowego, czyli władzy uznanej przez UE. Libijski szef dyplomacji oświadczył, że na zatamowanie śródziemnomorskiego kanału nielegalnej migracji potrzeba ok. miliarda euro. W związku z tym należy oczekiwać włoskich propozycji pod adresem unijnego budżetu opiewających na zbliżoną kwotę.

Tylko, że jest kilka problemów. Pierwszy to taki, że uznawany przez UE libijski rząd nie ma jurysdykcji nad całością swojego wybrzeża. Natomiast na wybrzeżu działa tzw. brygada 48. To dość tajemnicza organizacja paramilitarna, która walczy z morskim tranzytem, blokując libijskie porty i przemytnicze bazy. Sygnalizuje także nielegalne konwoje zawracane następnie przez okręty wojenne UE. Tylko naiwny uwierzyłby w altruizm brygady, a więc pytanie brzmi, kto ją finansuje, Rzym czy Bruksela?

Drugi problem wynika z coraz większej popularności konkurencyjnego rządu, mającego bardzo dobre relacje z Moskwą. Kolejne pytanie brzmi zatem, czy unijne środki nie zostaną utopione w libijskiej wojnie domowej? I ostatni, ale podstawowy szkopuł, tkwi w sposobie wydawania pieniędzy przez Rzym. Otóż niedawno prokurator włoskiej prowincji Katania przedstawił poważne oskarżenia. Chodzi o przestępczą zmowę mafii i włoskich organizacji pozarządowych, które wspólnie przejęły strumień narodowej i unijnej pomocy dla imigrantów. Prokurator obiecał także przedstawić dowody na zorganizowaną współpracę NGO’sów z przemytnikami ludzi.

Jego oświadczenie to nie pierwszy sygnał na ten temat. Już w 2016 r. „Financial Times” opublikował wyniki dziennikarskiego śledztwa, w którym ujawnił, że statki wynajmowane przez NGOsy podchodzą dziwnie blisko libijskiego wybrzeża, wyłączając identyfikacyjne transpondery, co uniemożliwia kontrolę przez włoską straż przybrzeżną. Obecnie te same organizacje pozarządowe administrujące obozami dla imigrantów weszły w korupcyjny układ z mafią, dzieląc kwoty przeznaczone na utrzymanie przybyszów. Inaczej być nie może, skoro z 45 euro dziennie na jednego uchodźca w postaci żywności i usług do adresata trafia 2 euro. Odpowiedź na pytanie, gdzie podziewa się reszta pieniędzy, to zadanie dla włoskich śledczych. Jednak korupcyjny biznes na unijnej pomocy, to tylko jedna strona finansowych szacunków kryzysu migracyjnego. Najbardziej zaskakujący zwrot myślenia dokonał się w Niemczech.

Mądry po szkodzie

Kto by się spodziewał, że porządny Niemiec może zostać bohaterem polskiego przysłowia? A jednak ekonomiczne kalkulacje niemieckiego biznesu, związane z otwartością na migrantów, okazały się największą klapą. Nie będzie odkryciem, że za decyzją Berlina otwierającą szeroko europejskie drzwi dla bliskowschodnich przybyszów stała gospodarka.

Niemcy są państwem starzejącego się społeczeństwa, co trudno pogodzić z wybitnie proeksportowym profilem biznesu. Niemieckiej gospodarce brakuje rąk do pracy i uchodźcy, czyli gastarbeiterzy skryci za takim parawanem mieli zapełnić demograficzną dziurę, z perspektywą na kilka dziesięcioleci. Podpowiedzią był eksperyment lat 60. XX w. gdy ówczesna RFN zaprosiła pracowników z Bałkanów, a następnie z Turcji. Przybysze zasymilowali się w znacznym stopniu, ratując ponadto rynek pracy.

I tym razem prognozy mówiły o przyciągnięciu emigrantów najlepiej wykształconych, a więc wykwalifikowanych. Cała reszta, niepotrzebna z gospodarczego punktu widzenia, miała zgodnie z układem dublińskim osiąść w krajach, w których została zarejestrowana (Włochy, Grecja, Węgry, Bułgaria). Tyle, że plan spalił na panewce, bo wszyscy ruszyli do Niemiec. Ponadto przybysze jakoś do pracy się nie garną, wyciągając za to ręce po sute zasiłki socjalne. Problem pogłębia jeszcze inne postanowienie dublińskie mówiące o prawie przybyszów do łączenia rodzin. A co znaczy i ilu członków liczy rodzina w Islamie, wie tylko Allach.

Pierwszym skutkiem, jaki zaskoczył niemieckich planistów, był wzrost transferów pieniężnych. Wcale nie w niemiecką gospodarkę, tylko w odwrotnym kierunku. W 2016 r. ilość euro, która została wyprowadzona z Niemiec, była rekordowa, sięgając 4,4 mld. Syryjczycy wytransferowali ok. 70 mln, inne narodowości ostatniej fali imigracyjnej zaś ok. 800 mln. To jednak tylko wierzchołek góry lodowej, bo jak się szacuje, ok. 300 tys. świeżych migrantów to klienci islamskiej bankowości, a więc szarej strefy. Przesyłają pieniądze do swoich ojczyzn, nie korzystając w ogóle z legalnego systemu finansowego europejskich krajów pobytu. Wyprowadzane kwoty są więc dużo wyższe, podobnie jak wzrósł szary sektor niemieckiej gospodarki.

Z drugiej strony, rząd w Berlinie podliczył dotychczasowe koszty przyjęcia ponad miliona imigrantów. Według szacunków ministerstw finansów i opieki społecznej, Niemcy wydają na jednego przybysza ok. 20 tys. euro rocznie, co wskazuje, że w latach 2016–2020 budżet związkowy (federalny) wydatkuje na ten cel ok. 100 mld euro. Do takiej kwoty dochodzą jednak koszty ponoszone przez budżety poszczególnych landów (krajów związkowych), tak więc rzeczywiste wydatki lat 2015–2016 sięgają już 20 mld euro. Otóż jak do tej pory, każdy dorosły przybysz otrzymywał 1200 euro zasiłku miesięcznie, natomiast władze lokalne były zobowiązane ponosić koszty przydziału mieszkania i jego opłaty a także bezpłatnej opieki medycznej, oraz usług edukacyjnych, językowych, zawodowych oraz przejazdów. Ponadto Berlin przyznawał jednorazowy zasiłek na zagospodarowanie otrzymanego lokalu. Zatem dwoje dorosłych migrantów pozostających w związku oraz ich dzieci mogły otrzymywać grubo ponad 3 tys. euro miesięcznie. Bez jakiegokolwiek wkładu zwrotnego w niemiecką gospodarkę i społeczeństwo.

Początkowo jednak PKB naszych zachodnich sąsiadów wzrastał rocznie o 0,9 proc. Było to związane z obrotami konsumpcji napędzanej świadczeniami socjalnymi oraz wzrostem rynku usług na potrzeby migrantów. Tyle, że przez dwa lata jedynie niewielka część przybyszów wyszła na rynek pracy, zasilając aktywnie niemiecki przemysł i handel. Wygodniej było po prostu żyć z solidnych zasiłków, które, jak wskazuje statystyka, wystarczały także na transfery do Syrii lub Afganistanu.

Z drugiej strony, pomimo zaostrzonych kryteriów legalnego pobytu w Niemczech, liczba imigrantów stale wzrastała. Przyczyniło się do tego prawo pozwalające przybyszom sprowadzać rodziny. Jakie skutki finansowe niósł ten przywilej? Otóż jeden z Syryjczyków posiadający cztery żony i kilkanaścioro dzieci otrzymywał miesięcznie ponad 36 tys. euro świadczeń socjalnych. Rodzi to podejrzenie, że z powodu muzułmańskiej tradycji nie jest to przypadek ani kuriozalny, ani odosobniony.

Co prawda wśród przybyszów nadal dominują samotni, młodzi mężczyźni, ale groźba łącznia islamskich rodzin widocznie przemówiła do kieszeni niemieckich podatników. W 2017 r. kanclerz Angela Merkel wycofała się ze szczodrych obietnic. Uczyniła to bez specjalnego rozgłosu, ale za to stanowczo.

Po pierwsze, rząd federalny obciął socjalne przywileje, do 120 euro na głowę niepracującego dorosłego. Resztę środków przeznaczono na dotacje pośrednie. Imigranci otrzymują zatem odzież, żywność oraz edukację, ale nie gotówkę. Po drugie, zainicjowano wielki program nazwany „Pomoc początkowa plus”. Każdy przybysz, który zdecyduje się na dobrowolny powrót do kraju początkowego (wstępnej rejestracji w UE), otrzyma od Berlina prezent w wysokości 1200 euro w gotówce oraz zwrot kosztów przejazdu. Program objął coraz bardziej niechcianych gości
45 narodowości.

Tyle, że ekonomiści wątpią w jego rezultaty. Imigrantom bardziej opłaca się wytrwać do lepszych czasów, niż opuszczać ziemię obiecaną. Chyba, że wzorem Australii Niemcy podniosą finansową poprzeczkę. Australijska strategia zniechęcania imigrantów przewiduje okup w przeliczeniowej wysokości 10 tys. euro.

A przecież szacunki niemieckiej gościnności nie kończą się jedynie na finansowych subwencjach. Kosztownym problemem jest wzrost przestępczości. Przybysze sprawiają kłopoty kryminalno-obyczajowe na tyle duże, że już w ubiegłym roku kanclerz Merkel zagroziła deportacją wszystkim, którzy nie chcą żyć zgodnie z niemieckimi standardami etyki i obyczajów. Z drugiej strony rośnie ksenofobia, a przestępstwa na tle rasistowskim stają się chlebem powszechnym policji i BfV (Urzędu Ochrony Konstytucji).

W tym momencie dochodzimy do kategorii kosztów niepoliczalnych. Ile jest bowiem warta społeczna stabilność? Jaką cenę ma los europejskiej kultury? Tymczasem liczba przybyszów o innej mentalności oraz kompletnie odmiennym stylu życia rodzi obawy o przyszłość Europy, jaką znamy. Innymi słowy, chodzi o niedopuszczenie do wojny cywilizacji.

Władze w Berlinie zaczynają dopiero rozumieć niebezpieczeństwo, którego skalę pojęli już Francuzi, Szwedzi i Duńczycy. Pierwsi wydają na politykę migracyjną 36 mld euro rocznie, a jednak coraz więcej Francuzów zauważa klęskę projektu wielokulturowości. Pomimo ogromnych starań, środków finansowych przybysze nie chcą asymilacji, wybierając z całą świadomością getta.

Dania wprowadziła bodaj najbardziej restrykcyjne prawo antyimigracyjne w Europie, nie zrażając się, że stoi w sprzeczności z unijnym ustawodawstwem. Nie cofnęła się nawet przed konfiskatą majątku migrantów, po to, aby tak pozyskane środki przeznaczyć na ich utrzymanie, zniechęcając tym samym do osiedlenia.

Szwedzi ocknęli się nieco później, gdy koszty gościnności przekroczyły roczne wysokość budżetu obronnego. Dziś Sztokholm prowadzi aktywną politykę readmisji, wprowadzając na zachętę swój program „wyjazd+”. Na dobrowolne lub nie, opuszczenie Szwecji czeka ok. 80 tys. przyjezdnych.

Jak Europa długa i szeroka, szacowane są koszty gościnności, widać również wyraźnie, że powoli, lecz wszędzie, następuje korekta dotychczasowej polityki migracyjnej. Stawką jest przyszłość Europy i UE, zagrożonych utratą kodu kulturowego.

A przecież dopiero stajemy u progu właściwego wyzwania migracyjnego. Być może logiczniej, do czego wzywają polskie władze, byłoby podjąć wysiłki na rzecz poprawy warunków życia migrantów ekonomicznych, w krajach, z których pochodzą? Tylko taka strategia jest w stanie powstrzymać nadciągające nieszczęście, gdy u europejskich bram stanie pół miliarda zdesperowanych ludzi. Środków bezsensownie wkładanych w dotychczasową asymilację i utrzymanie migrantów, starczyłoby na dobry początek. Tymczasem Bruksela lansuje projekt tworzenia obozów przejściowych, tyle że, w Nigrze, Libii i Turcji. To półśrodek, który nie zastąpi długoterminowej i przemyślanej polityki pomocowej dla ubogiej Afryki i Azji. Tyle, że taka koncepcja wymaga unijnej jednomyślności, a nie tworzenia wewnętrznych rozłamów migracyjnych realizowanych w interesie byłych potęg kolonialnych Europy.

Poprzedni artykuł
Następny artykuł

FMC27news